Gdy dowiedziałem się, że to dzięki Twoim staraniom wydano książkę o „polskich Termopilach” – Zadwórzu – bohaterskich obrońcach Lwowa, byłem zdumiony.
Zastanawiałem się, skąd nagle pojawiła się u Ciebie ta pasja do poznania historii Lwowa. Pomyślałem sobie, że może kiedyś siądziemy sobie przy jakiejś butelce i opowiem Ci moją lwowską historię. Bo każdy, kto złapie bakcyla tego wyjątkowego miejsca na ziemi, zostanie fanem tego miasta i ludzi z nim związanych na zawsze. Bez względu na to, czy tam mieszkał, czy nie.
Mój Lwów zaczął się od dzieciństwa. Jako dziecko podróżowałem do Krakowa, Bolesławca czy Przemyśla z rodziną. Początkowo myślałem, że to rodzina odwiedza rodzinę. Zresztą, na starszych mówiłem: „ciociu” i „wujku”, na młodszych, moich rówieśników: „kuzyni”. Gdy jako 18-latek zacząłem interesować się historiami rodzinnymi, dowiedziałem się, że ta „moja rodzina” wcale nie była moją rodziną.
Kimże więc byli ci ludzie, którzy przy płytach pocztówkowych z piosenkami o Lwowie, potrafili bawić się do białego rana, chodzić na dancingi i opłacać orkiestrę, żeby zagrała „Tylko we Lwowie”? Okazało się, że byli to sąsiedzi – z jednej ulicy lwowskiej. Jechali jednym pociągiem. Część z nich wysiadła w Przemyślu, część w Krakowie, inni w Bolesławcu Śląskim.
Ostatnim przystankiem tej dwutygodniowej podróży pociągiem był Gdańsk. Tu wysiadła moja babcia z dziećmi i dziadkiem, którego niestety nie zdążyłem już poznać. Babcia, aby wyciągnąć dziadka z pracy, do której został zmuszony przez sowietów (budował m.in. willę Chruszczowa w Kijowie), wysłała pismo z pieczęciami szpitalnymi, że jest umierająca i chce się pożegnać z mężem, a mąż musi znaleźć opiekę nad dziećmi. Udało się uzyskać dla niego przepustkę i gdy tylko pojawił się we Lwowie, postarała się o dokumenty dla niego do legalnej repatriacji. Aby otrzymać takie dokumenty, musiała sprzedać prawie cały majątek i przekupić urzędników sowieckich. Dziadek po przyjeździe do Gdańska wkrótce zmarł na raka.
Moja babcia miała stragan z ziemniakami na rynku w Gdańsku. Ileż to razy przychodząc do niej słyszałem:
„A Pan ze Lwowa? A jak daleko od Łyczakowskiej Pan mieszkał?”
**Lwowiacy rozpoznawali się błyskawicznie po akcencie. I jak oni mówili o tym Lwowie! To było jak religia, jak narkotyk! Wśród Lwowiaków zawsze był wyraźny podział na tych, którzy nigdy do Lwowa nie wracali, bo chcieli zapamiętać tylko i wyłącznie ten polski Lwów i tych, którzy tam jeździli, bo nie mogli wytrzymać bez Lwowa. Moja babcia należała do tych drugich. Jeździła do Lwowa często. Zawsze wracała zapłakana, mówiąc:
„Co oni z tym naszym Lwowem zrobili?”.
Wiem jedno, że gdyby dzisiaj Lwów był polski, to wszyscy oni, jak jeden mąż, wróciliby do Lwowa, gdziekolwiek by się na świecie znajdowali. W końcu, w latach osiemdziesiątych, postanowiłem sam pojechać do Lwowa. Gdy pociąg z Kijowa wjechał na dworzec we Lwowie i wysiadłem z niego, doznałem czegoś, czego nie potrafię opisać. Oto miałem głębokie przekonanie, że jestem u siebie. Że to jest moje miejsce na ziemi. Gdy tak szedłem Łyczakowską, odwiedzałem Orlęta Lwowskie, nie mogłem opanować wzruszenia. Wszedłem do kawiarni i starałem się po rosyjsku, w języku, którego nienawidziłem, zamówić coś do picia.
„A Pan dlaczego nie mówi po polsku?”
— spytała kelnerka. I oto wtedy dowiedziałem się, że istniał też trzeci rodzaj Lwowiaków: ci co zostali, bo nie wyobrażali sobie życia poza Lwowem. Tak było z rodziną kelnerki, której imienia już dziś nie pamiętam. Ci czekali aż Lwów wróci do Polski.
Gdy dziś jestem na Targach Książki Historycznej, nigdy nie mam wątpliwości, jaki prezent kupić mojej matce. Zawsze jest to książka o Lwowie. I zawsze niezwykle wzruszona czyta ją od deski do deski, póki nie skończy. Moje DNA po matce, jest lwowskie. Nic na to nie poradzę. I jestem z tego dumny. Szkoda że nie mogłem Ci tego wszystkiego opowiedzieć, Zbyszku. Nie zawsze się zgadzaliśmy. Stałem na stanowisku, że prawda jest tylko jedna i należy ją mówić zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności. Ty uważałeś, że czasem może trzeba być ciszej i nie każde okoliczności sprzyjają mówieniu prawdy.
Nie jestem politykiem, więc wydaję rzeczy tak kontrowersyjne, jak „Wiek Hitlera”. Uważałeś, że nie powinienem mieć wykładu o tym, dlaczego Niemcy pokochali Hitlera. Ja uważałem, że trzeba o tym głośno mówić, żeby pokazać, że to nie sami naziści są winni zbrodni drugiej wojny światowej, a wszyscy Niemcy jako naród. Nie mnie rozstrzygać, który z nas miał rację. Dziś muszę nosić ten swój krzyż „nazisty”, który nałożyli na mnie „dziennikarze” spod znaku GW. Ale nasz spór nigdy nie uważałem za rozwód. To tak, jak w rodzinie. Czasem się kłócimy. Czasem trwa to długo, jak w naszym przypadku, ale zawsze gdzieś tam w głębi duszy wiedziałem, że mamy priorytet tych samych wartości, że należymy do tego samego pnia niepodległościowego i mamy wspólną historię – w NZS-ie. To tylko tyle i aż tyle.
Dziś żegnam Cię tak, jak potrafię najlepiej. Żegnaj Zbyszku!
Andrzej Ryba, wydawca
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/452922-andrzej-ryba-pamieci-zbyszka-nowka-nie-zdazylem