Dzieciństwo to przygoda, ryzyko, kłopoty, test samodzielności, odwagi, niepewności. Bez tego wychowujemy lalusiów podatnych na patologie.
Wychowanie dzieci to z jednej strony w coraz większym stopniu produkcja nieporadnych życiowo lalusiów, a z drugiej – osób bardzo podatnych na wszelkiego rodzaju manipulacje i patologie. Głównie wskutek niedostatku życiowego doświadczenia oraz głębokiego zanurzenia w sztucznym świecie generowanym i organizowanym przez nowe technologie. I to się chyba z każdym rokiem pogłębia. Do takich refleksji skłoniła mnie sprawa pozornie od wychowania odległa i właściwie techniczna. Oto „Gazeta Wyborcza” alarmuje 14 czerwca 2019 r., że „obecnie tylko 13 proc. ‘orlików’ jest w nienagannym stanie”. W latach 2008-2012 wybudowano 2604 kompleksy boisk sportowych w 1664 gminach. Wydano na nie miliard złotych. Miały „odciągnąć dzieci i młodzież od komórek i komputerów i wyprowadzenie na boiska”. I co się dzieje? Ano „trawa jest przetarta, łączenia między rolkami są rozklejone, z murawy wystaje wykładzina. Boiska są bez części nawierzchni lub z dziurami, co może powodować kontuzje podczas biegu, np. skręcenia kostek i kontuzje kolan”.
Co stan „orlików” ma wspólnego z wychowaniem dzieci? Z tych „zepsutych” po prostu się nie korzysta albo korzysta rzadko. I jest nie do pomyślenia, żeby dzieci same coś z tym zrobiły. W tym momencie przypomina mi się moje dzieciństwo. Owszem, mieliśmy jakieś szkolne czy miejskie boiska, ale większość naszych „aren”, to były tereny wyłącznie przez nas zagospodarowane. Jakieś kawałki placów, skrawki zieleni, ogródki tych, których rodzice je mieli i pozwalali nam coś na nich robić. Gdy z jednych nas przeganiano, urządzaliśmy inne. Sami zbijaliśmy i wkopywaliśmy bramki, budowaliśmy szałasy jako pomieszczenia techniczne, ustawialiśmy płotki do ćwiczeń, a przekopując ziemię i znosząc piasek z okolicy konstruowaliśmy skocznie w dal i wzwyż. Dorośli nam nie pomagali, a wręcz byli niepożądani. Czytaliśmy powieści Edmunda Niziurskiego, m.in. „Księgę urwisów”, „Sposób na Alcybiadesa”, „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”, „Klub włóczykijów”, „Naprzód, Wspaniali!”, „Adelo, zrozum mnie!”, „Awantura w Niekłaju” czy „Siódme wtajemniczenie”. I byliśmy przekonani, że są to książki o nas. Często nas inspirowały, ale też nasze przygody mogłyby zainspirować Edmunda Niziurskiego.
Gdy wspominam dzieciństwo i rozmawiam z kolegami, z którymi przeżywaliśmy wtedy przygody, dochodzimy do wniosku, że nasze pokolenie wychowywało się „na dziko”. Głównie na podwórkach. Często przez cały dzień rodzice nas nie kontrolowali, nie sprawdzali, nie wyznaczali ścieżek, nie decydowali o każdym kroku. I nie wynikało to z zaniedbań wychowawczych rodziców, lecz z przekonania, że dzieciństwo to także przygoda, ryzyko, kłopoty, test samodzielności, odwagi, niepewności, umiejętności współpracy z rówieśnikami. Że to egzamin z normalnego życia. Uczyliśmy się reagować na niebezpieczeństwo, tworzyliśmy własne systemy ostrzegania i neutralizowania zagrożeń. Rodzice nie mieli o tym pojęcia, chyba że chodziło o zagrożenie zdrowia czy życia.
Wielokrotnie mieliśmy pozdzierane do krwi kolana i podrapane wszystko, co wystawało spod ubrania. Nikt nas wtedy co chwila nie dezynfekował, nie przylepiał plastrów na zadrapania i nie owijał bandażami zranionych rąk i nóg. Co najwyżej przyklejaliśmy sobie na rany liście babki, jeśli rosła na podwórku. A jeśli nie, to rany i zadrapania albo same zasychały, albo zranione miejsca tak długo wachlowaliśmy, że krew przestawała się sączyć. Każdy wiedział, co trzeba zrobić, gdy ktoś się głębiej zranił, gdzie i co ucisnąć, przewiązać, podwiązać, osłonić, jak w razie potrzeby trafić do najbliższej stacji pogotowia ratunkowego albo przemknąć się do przychodni, gdzie lekarzem lub pielęgniarką było któreś z rodziców lub znajomych rodziców. Doświadczeń było dużo i z czasem bardzo sprawnie sobie radziliśmy z pierwszą pomocą, która zwykle wystarczała.
Właziliśmy na każde możliwe drzewo, często z nich spadając, a potem długo nie mogąc złapać oddechu. Obrzucaliśmy się nawet kamieniami czy kawałkami cegieł z innymi grupami, walczyliśmy kijami. Często ktoś obrywał, zwykle przypadkowo, bo jednak nie chcieliśmy sobie zrobić krzywdy, lecz bardzo rzadko ten ktoś potem płakał czy skarżył się na los. Mieliśmy porozrywane ubrania, obdrapane i ubrudzone buty i byliśmy umorusani niczym górnicy na przodku. Brudnymi rękami jedliśmy co popadło, nie myjąc owoców, nie przejmując się, gdy jedzenie spadło nam na ziemię. Otrzepywało się je z piachu i zjadało do końca. Piliśmy wodę z kranu, a nawet z naczyń podstawionych u wylotu rynien. Pochodziliśmy z różnych domów i rodzin, od robotniczych po profesorskie, ale na podwórku byliśmy równi. Dzieliliśmy się jedzeniem, dbaliśmy o to, by najedzeni byli przede wszystkim najmłodsi z nas. Trzymaliśmy „sztamę”, gdy jacyś rodzice byli zbyt wścibscy. Bardzo rzadko ktoś szpanował, z zasady nie było między nami takich prymusików jak Janusz „Duduś” Fąferski, bohater powieści Adama Bahdaja „Podróż za jeden uśmiech”.
Rodzice nie odwozili i nie odprowadzani nas do szkoły i z niej nie odbierali. Sami jeździliśmy tramwajami i autobusami, ci młodsi i mniejsi doglądani przez starsze rodzeństwo lub kolegów z podwórka bądź z tej samej ulicy. Ten system samopomocy działał perfekcyjnie i bardzo rzadko ktoś nam się gubił, a jeśli nawet, szybko go odnajdowaliśmy, bo mieliśmy specjalny system komunikacji alarmowej. Kiedy byliśmy w wieku umożliwiającym zdobycie karty rowerowej, zdobywaliśmy ją i jeśli dojeżdżanie do szkoły rowerem miało sens i było w miarę bezpieczne, robiliśmy to. Rodzice byli ostateczną instancją, gdy już sami i przy pomocy kolegów nie mogliśmy sobie z czymś poradzić. Ale nieuzasadnione zwracanie się o pomoc do rodziców uchodziło za przejaw bycia maminsynkiem, lalusiem, niezgułą.
Współcześni rodzice mogą argumentować, że kiedyś było bezpieczniej, mniej było patologii, mniejszy ruch na ulicach i generalnie mniej ryzykownie się żyło. Dla nas i naszych rodziców tak nie było. I my, i oni mieliśmy swoje strachy, lęki, obawy, w domach mówiliśmy o zagrożeniach i o tym, jak się przed nimi zabezpieczyć. I wtedy nie było tych wszystkich nowoczesnych środków inwigilacji i kontroli. Z powodu lęków i obaw nikt nie wpadał na pomysł, byśmy zmienili swój styl życia i sposób funkcjonowania. I nie wydaje się, byśmy wyrośli na gorszych ludzi, niż ci z pokoleń, które były i są wychowywane radykalnie inaczej niż my. Wielu wyrosło na profesorów, uznanych lekarzy, prawników, twórców.
Z punktu widzenia doświadczeń mojego dzieciństwa wydaje się, że obecnie dzieci żyją i wychowują się w jakimś sztucznym świecie, z wieloma protezami, które mają im życie ułatwiać, a ich bezpieczeństwo zwiększać, tylko efekt jest całkowicie przeciwny od zamierzonego. Współczesne dzieci wychowują się w czymś w rodzaju namiotu tlenowego, do którego nie przedostaje się wprawdzie żadna bakteria, ale po wyjściu z niego jest się całkowicie bezbronnym. Obecnie dzieci wychowują się w świecie sterylnym, sztucznym, oderwanym od prawdziwego życia. Wychowują się na osoby niesamodzielne, zalęknione, nieustannie podpierane i ubezpieczane przez rodziców. Dzieci są podglądane, sprawdzane, ogradzane kordonami sanitarnymi, płotami i śluzami, a mimo to, a może właśnie dlatego są bardziej niż kiedyś podatne na różne patologie.
Skoro obecnie nie dajemy dzieciom żyć prawdziwym życiem, część z nich sięga po narkotyki i alkohol, a przemoc staje się jedynym sposobem radzenia sobie z problemami. I jest paradoksem, że to życie „za kordonami” serwuje się dzieciom z troski o ich bezpieczeństwo, zdrowie, dobre wychowanie i wartościową edukację. Dlatego uważam, że dzieciństwo „na dziko” i wychowywanie się na podwórku, co było udziałem mojego pokolenia, ma głęboki sens. Byliśmy łobuziakami, ale to nasze łobuzerstwo nigdy nie było barbarzyńskie, zbudowane na przemocy, poniżeniu, dyskryminacji. Nie było też oderwane od kultury. Mieliśmy czas na ogniska muzyczne, zajęcia teatralne, biblioteki, zajęcia sportowe, konkursy i olimpiady. I uczestniczyliśmy w nich nie dlatego, że rodzice tak nam zaprogramowali życie, tylko dlatego, że sami tego chcieliśmy. To było naturalne uzupełnienie łobuzerki. Czasy są oczywiście nieporównywalne, ale może warto, by dzieciństwo „na dziko” nie było już tylko czymś, o czym można przeczytać w powieściach Edmunda Niziurskiego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/450982-kiedys-wychowywalismy-sie-na-dzikodzis-dzieci-pod-kloszem