Jedno moje dziecko normalnie chodzi do szkoły (podstawówka), bo ta nie bierze udziału w strajku, drugie (gimnazjum) – od trzech tygodni ma wolne, dłużej śpi, spotyka się z dziewczyną, ogląda mnóstwo filmów. Nie uczy się. Zaległości się powiększają. Czy odrobi je w liceum? Nie wiem. Czy zdoła podciągnąć oceny z przedmiotów, które będą miały znaczenie przy rekrutacji? Nie wiem. Na razie nauczyciele niespecjalnie przejmują się jego przyszłością.
Obserwując to, co dzieje się w szkołach, nie mogę uciec od refleksji osobistych. Moja mama przez 43 lata była nauczycielką matematyki w podstawówce. Przez wiele lat po każdym zakończeniu roku szkolnego, szedłem do niej do pracy, by pomóc przynieść do domu wszystkie kwiaty, jakie dostała od uczniów. Sama nie dałaby rady.
Często dziwiłem się, gdy na ulicy kłaniali jej się obcy ludzie. W różnym wieku – od nastolatków po czterdziestolatków. Zawsze z sympatią, uśmiechem. Na moje pytanie, kto to, padała stała odpowiedź: „mój uczeń”, ewentualnie „mama/tata mojego ucznia”. I tu padało imię i nazwisko. Pamiętała każdego ze swoich podopiecznych. Bo choć nie wiem jak niesforni by byli, w każdym widziała młodego człowieka, DLA KTÓREGO pracowała w szkole. Potrzebowała tylko jednego – zaangażowania ucznia. Gdy dostrzegała, że zależy mu na ocenie, czasem na koniec semestru podciągała ją, nawet nieco na wyrost. Dawała szansę. Bez znaczenia było, czy to dziecko zdolne, grzeczne, czy matematyczna „noga”, która w dodatku trochę łobuzuje. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy zostawić uczniów i, pytających o oceny, arogancko odesłać do ministra.
Czasem, choć rzadko, udzielała korepetycji. Ale nigdy tylko po to, by dorobić, lecz, by pomóc uczniowi. Gdy ten nie był kompletnie zainteresowany dokształceniem się, przekonywała rodziców, że nie ma to większego sensu. Rezygnowała z dodatkowego zarobku, bo wydawało jej się trochę nieuczciwe branie pieniędzy od rodziców za brak efektów.
Gdy w 1993 r. odbywały się strajki w oświacie, nie uczestniczyła w nich. „Ja jestem od uczenia, a nie protestowania” - mawiała.
Wiem, ile kosztuje praca nauczyciela. Wiem, jak bywa niewdzięczna. Wiem, ile trzeba jej poświęcić czasu w domu i że bzdurą są argumenty, iż nauczyciel pracuje 18 godzin w tygodniu. Wiem, że jest kiepsko opłacana. Ale jest w niej coś jeszcze – odpowiedzialność, której nauczyciel nie ma prawa nigdy zignorować. Przez wiele lat mojego dzieciństwa i dorastania obserwowałem to każdego dnia. I dziś nie mogę wyjść z szoku, jak wielu jest w Polsce nauczycieli, którzy tych podstawowych zasad nie przyswoili.
Krew mnie zalewa, gdy słyszę, że komitet strajkowy „zdał egzamin”, bo „podjął decyzję, że będzie klasyfikować uczniów”. To jest obowiązek nauczycieli, a nie żaden powód do dumy. Zresztą wciąż wiele szkół deklaruje, że rad klasyfikacyjnych nie będzie. A zatem część nauczycieli jest gotowa zaryzykować złamanie życia podopiecznym (bo tym może zaowocować niedopuszczenie do egzaminu), by walczyć o swoje zarobki.
Nawet jeśli je w końcu wywalczą, na długie lata mogą utracić coś o wiele cenniejszego – szacunek tych, w których życiu pełnią ważną rolę, niekiedy nawet kluczową. I żadne infantylne rymy, na poziomie intelektualnym dużo niższym od twórczości ich uczniów, tego nie zmienią.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/443849-moja-mama-nigdy-nie-zostawila-uczniow-strajkujacy-owszem