Jakiś czas bez lekcji mógłby być testem na jakość i skuteczność szkolnego nauczania w Polsce.
W „Gazecie Wyborczej” pojawił się wywiad z uczniem liceum ogólnokształcącego w Gdańsku. I ten uczeń jak najbardziej rozumie nauczycieli, opowiada o ich martyrologii w pracy i poza nią, o bohaterstwie i poświęcaniu się. Licealista oczywiście wspiera nauczycielski strajk (wspierają również jego rodzice) i podziela pogląd, że tylko w czasie egzaminów protest może być skuteczny, a taki być musi, gdyż nauczycielom dzieje się wielka krzywda. Policzył z nauczycielami ich zarobki i wyszło, że mają mniej niż on zarobił w miesiąc w McDonald’s smażąc frytki. To argument koronny.
Od siebie dorzucę, że będąc w wieku gdańskiego licealisty zarabiałem kilka razy więcej od polskich nauczycieli, lekarzy czy inżynierów np. pracując w czasie wakacji po 12-14 godzin dziennie przy cebulkach kwiatowych w Holandii. I wakacyjne zarobki wystarczyłyby na kupno auta (używanego), na które oni musieliby pracować kilka lat (wtedy tzw. przebicie wynikające z kursu było dużo większe niż obecnie). Zapewne wtedy powinienem się pochlastać wiedząc, że moi nauczyciele ledwie wiążą koniec z końcem, choć zapewne byli równie wspaniali i kompetentni jak ci, którzy uczą gdańskiego licealistę. Nie doradzałem jednak moim nauczycielom, żeby zrobili to samo, co ja, czyli wzięli się za bardzo ciężką fizyczną pracę za granicą, po której miało się ochotę tylko spać, choćby na stojąco.
Gdański licealista wie, a „Gazeta Wyborcza” to publikuje, że za godną pracę jest lepsza edukacja. Jeszcze lepsza – chciałoby się powtórzyć za jednym z dialogów w filmie „Rejs”, bo przecież bardzo dobra już jest. Dlatego uczniowie nie mają do nauczycieli żalu, a w żadnym razie nie czują się ich zakładnikami. Uważają, że słusznie strajkują. Dlatego wspierają ich organizując akcję „Trójmiasto solidarne ze strajkiem nauczycieli i nauczycielek”. Jak rozumiem, całe trójmiasto jest solidarne, bo historia tej części Polski zobowiązuje, co uczniowie muszą wiedzieć mając wspaniałych nauczycieli i solidarnych z nimi rodziców oraz dziadków.
Gdański licealista i „Gazeta Wyborcza”, z której trybuny przemówił, zainspirowali mnie do pewnej prowokacji. Gdyby doszło do nauczycielskiego strajku, można by sprawdzić, jak długo brak lekcji czyniłby różnicę. Czyli jak długo nie dałoby się zauważyć różnicy między chodzeniem a niechodzeniem dzieci do szkoły. Egzaminy to inna sprawa, bo sami uczniowie raczej nie są w stanie ich przeprowadzić. Ale jakiś czas bez lekcji mógłby być testem na jakość i skuteczność szkolnego nauczania w Polsce. I obstawiałbym (bez większego ryzyka), że miesiąc bez nauki nie czyniłby żadnej różnicy, a może nawet dwa miesiące. Ambitni uczniowie i tak by się w tym czasie czegoś uczyli, a ci nieambitni albo uważający szkołę za instytucję opresyjno-karną nie musieliby zapominać czy wypierać z pamięci tego, co i tak w ich umysłach się trwale nie zagnieżdżało. Ci pierwsi mieliby poczucie większej wolności w wyborze sposobów kształcenia, ci drudzy – większej wolności od edukacji, której i tak nie traktowali jako czegoś wartościowego czy potrzebnego.
Przetestowanie tego, czy czasowe „wyłączenie” nauczania czyni różnicę, powiedziałoby wiele nauczycielom, rodzicom oraz tym wszystkim, którzy odpowiadają za organizację nauczania w Polsce. W zależności od tego, jak długo nie dałoby się zauważyć różnicy, mielibyśmy różne praktycznie wnioski i wskazania. Podejrzewam nawet, że pierwszy taki eksperyment mógłby ujawnić (z powodu swojej oryginalności i specyficznego, pionierskiego podejścia uczniów w nim uczestniczących), że różnica jest na korzyść niechodzenia do szkoły. Oczywiście, gdyby to niechodzenie odbywało się w rozsądnych granicach czasowych.
Czasem prowokacja może prowadzić do wartościowych efektów. A w Polsce nikt tak właściwie nie przetestował, jak efektywne jest samo uczęszczanie do szkoły. Oczywiście poza okresem wakacji, gdzie większość się po prostu wyłącza ze szkoły i myślenia o kształceniu. Może warto by wiedzieć, ile jest warte samo chodzenie do szkoły w wypadku różnych grup uczniów (oczywiście istnieje obowiązek szkolny, którego na dłuższą metę nie da się uniknąć). A to z kolei uświadomiłoby, jaki jest realny wpływ nauczycieli na uczniów i ich edukację. Opłaca się takie rzeczy wiedzieć, zamiast zakładać, że samo chodzenie do szkoły jest wartościową edukacją, a przychodzenie nauczycieli do tejże szkoły jest efektywnym nauczaniem. A opowieści o martyrologii wynikającej z tego przychodzenia zostawiam gdańskiemu licealiście.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/441488-roznica-miedzy-chodzeniem-do-szkoly-a-niechodzeniem