Zdarzają się ludzie, dla których receptą na brak entuzjazmu jest zmuszanie do entuzjazmu, no bo jak się kogoś do entuzjazmu zmusi, to przecież już będzie entuzjastyczny. Żadne środowisko nie jest wolne od takich groteskowych postaw, ale bywają takie, w których są one częstsze niż gdzie indziej.
Szczególnie zabawna jest pod tym względem formacja euroentuzjastów; tam w zasadzie chyba nie ma osób wolnych od tej patologii, a w każdym razie takie osoby nie dają o sobie znać. Nieco to dziwi, bo przecież jest wśród nich wielu ludzi inteligentnych. Można jednak łatwo wytłumaczyć ten paradoks, jeśli przestaniemy rozpatrywać euroentuzjazm w kategoriach racjonalnego pomysłu na urządzenie rzeczywistości, a zaczniemy postrzegać go jako wiarę. I to wiarę o charakterze sekciarskim. Wtedy wszystko zaczyna się układać logicznie – dla sekciarza jego religia jest bowiem oczywistością, jest więc dla niego jasne, że nawet jeśli ktoś tej oczywistości nie pojmuje, to jeśli nie jest opętany przez zło ani skrajnie głupi, znajduje się na granicy jej zrozumienia. I wystarczy troszeczkę go popchnąć, a zrozumie.
Te refleksje przychodzą mi do głowy, gdy słyszę o rozmaitych pomysłach mających skłonić Europejczyków do uznania się przede wszystkim za Europejczyków właśnie, a dopiero w drugiej kolejności za członków tradycyjnych, tworzących rzeczywistość kulturową kontynentu narodów. Jak np. o powracającej idei zmiany sposobu wyboru Parlamentu Europejskiego – Europejczycy mieliby już nie wybierać jak dziś swoich narodowych deputowanych, tylko niezależnie od narodowości głosować na listy europejskich partii – chadecji czy socjalistów. W ten prosty sposób zyskają tożsamość europejską i powołanie europejskiego państwa stanie się dla nich czymś oczywistym.
Rzecz jasna efekt byłby dokładnie odwrotny. Europejski proces polityczny stałby się dla przeciętnego wyborcy jeszcze bardziej abstrakcyjny niż dotąd, zainteresowanie eurowyborami jeszcze by spadło, a w ślad za tym instytucje europejskie jeszcze bardziej, w porównaniu ze stanem dzisiejszym, by się wyalienowały i w konsekwencji sławetny deficyt demokracji w UE, zamiast spaść, jeszcze by wzrósł. Natomiast wpływ mniejszych narodów na bieg dotyczących ich interesów decyzji europarlamentu jeszcze by zmalał. Ale euroentuzjasta tego nie rozumie. Bo Unia ma być „ever closer”, czyli coraz bardziej zintegrowana, to aksjomat, który już za chwileczkę, już za momencik muszą pojąć wszyscy, którzy nie są idiotami albo agentami Putina.
I nie ma głupstwa, którego by euroentuzjasta nie powiedział czy nie napisał, by uświadomić nieuświadomionych i przybliżyć w ten sposób milenium szczęśliwości oraz nadejście krainy, w której dziecię bezpiecznie zrodzone siądzie obok jagnięcia i lwa, a muzułmanin obok Żyda. Nawet inteligentny euroentuzjasta potrafi np. twierdzić, że integrowanie Unii to coś podobnego do… tworzenia Stanów Zjednoczonych, bo przecież Amerykanie mogli sobie zachować niepodległość swoich Teksasów i Kalifornii, a wybrali racjonalnie i nowocześnie jedność. I nie zauważa oczywistości, że USA budowali ludzie jednego języka i kultury (biali anglosascy protestanci), więc naród istniał w zasadzie od początku i był starszy niż poszczególne stany. Nie można tego porównywać z procesem integracji państw zamieszkanych przez różnojęzyczne narody o przeróżnych kulturach. A kiedy euroentuzjaście zwróci się na to uwagę, nawet się może i zgodzi – po to, żeby za chwilę znowu powiedzieć to samo. Nic na to nie poradzi, bo to nałóg.
Innym zestawieniem, którego euroentuzjaści chętnie używają i nadużywają, to porównanie integracji europejskiej do unii polsko-litewskiej. Ryzykowne nie tylko dlatego, że była to unia jednak tylko dwóch państw, a więc siłą rzeczy poziom komplikacji procesu był wielokrotnie mniejszy. Przede wszystkim dlatego, że teraz to my, jako partner słabszy, występujemy w tej konfiguracji w roli ówczesnej Litwy. A dzisiejsi Litwini decyzję swoich przodków o wejściu w unię z Koroną oceniają bardzo krytycznie.
Niepokoją mnie euroentuzjaści. Nie dlatego, żebym się obawiał, iż zrealizują swoją utopię. To jest całkowicie niemożliwe. Tylko dlatego, że integracja europejska jest w rozsądnych granicach czymś bardzo pożytecznym i dla całej Europy, i dla Polski. Euromaniacy zaś, eskalując swoje szaleństwo, próbując na wszelkie sposoby zmusić narody, aby uwierzyły w ich urojenia, manipulując i demonstrując pogardę dla woli suwerennych ludów, w istocie rzeczy ciężko, choć nieświadomie, pracują nad tym, aby te ostatecznie wierzgnęły i odrzuciły Unię jako taką. Cały projekt europejski.
Bo już wielokrotnie w historii się zdarzało, że jacyś ludzie tak bardzo czegoś chcieli, iż osiągali efekt będący dokładnym tego czegoś zaprzeczeniem.
Felieton ukazał się w 47 numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/422714-oni-naprawde-ciezko-pracuja