Najzagorzalsi uczestnicy społecznego happeningu wokół „Kleru” zdają się nie rozumieć, że uczestniczą w grotesce ewoluującej w tragifarsę.
Ze wszystkich sztuk najważniejszy jest dla nas film
— mawiał niejaki Władimir Iljicz Uljanow. Człowiek ten nie żyje od ponad 94 lat, choć jego mumia wciąż straszy w mauzoleum na Placu Czerwonym, ale jego złota myśl zdaje się święcić triumf, szczególnie w Polsce pod koniec 2018 r. To, że w „Gazecie Wyborczej” bardzo się przejęli mądrością Uljanowa (szczególnie Dominika Wielowieyska i Krzysztof Varga), specjalnie nie dziwi. Dziwi natomiast dziecinne przekonanie, że jeden film fabularny ma moc stu dywizji, a może nawet tysiąca i wszyscy, od noworodków po 140-latków z warszawskiej reprywatyzacji, powinni tak ten film traktować. Mowa oczywiście o „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego. Wszystko jedno jak ten film się ocenia, ważniejszy jest pewien leninowski fenomen, bo to on wpływa na setki tysięcy, a może nawet więcej ludzi w dzisiejszej Polsce. Władimir Uljanow musiał coś wiedzieć o wpływie kina na masy, podobnie jak pewien typ z innego kraju sąsiadującego z Polską (i jego ulubienica zza kamery – Leni R.). No i wiedział coś o antyklerykalizmie, skoro sam go zaaplikował Rosjanom i innym narodom ZSRS.
Antyklerykalizm jest kluczem do „Kleru”, gdyż w kraju w ogromnej większości katolickim jest rodzajem perwersji, zresztą w sado-masochistycznym sosie. Owa perwersja trochę przeraża, ale jednak znacznie bardziej fascynuje i podnieca. Typowy antyklerykał nie jest aż tak odważny, żeby atakować wiarę, ale księży już może, bo tu zawsze znajdzie się jakieś usprawiedliwienie, a nawet rzeczywiste powody, choć jednostkowe. A ponieważ żyjemy w czasie politycznych demonstracji z byle powodu, w tym z demonstracji tożsamościowych, masowe chodzenie na „Kler” wielu wydaje się jakimś rodzajem dowartościowującej konspiracji, a przynajmniej grzesznego wtajemniczenia (nie bez przyjemności). Można mówić nawet o czymś w rodzaju lubieżności w obcowaniu z najnowszym filmem Wojciecha Smarzowskiego. Lubieżność antyklerykalizmu była już widoczna w jego Urbanowej wersji, ale ta odmiana była jednak dla części elit obciachowa. A teraz ta lubieżna wersja antyklerykalizmu właściwie trafiła na salony. I salony robią jej największą reklamę. Nie jako egzemplifikacji antyklerykalnej lubieżności, ale pod postacią krytyki społecznej, czyli krytyki patologii tytułowego kleru. Salon na pochwałę lubieżności jest jednak zbyt pruderyjny. Podobnie zresztą jak swego czasu komuniści.
Powtórzę: nie interesuje mnie „Kler” jako dzieło sztuki, lecz jako fenomen społeczny. Zresztą niejaki Władimir Iljicz Uljanow też tak filmy traktował. I „Kler” jest fascynujący właśnie dlatego, że jest traktowany tak, jak to sobie umyślił niejaki Uljanow. Albo ten drugi. A perwersja jest tu wartością dodaną. Jest zakazanym owocem. Jednocześnie ta perwersja jest mocno infantylna, bo po doświadczeniach „Nie” Jerzego Urbana, „Faktów i mitów” Romana Kotlińskiego, po popisach Janusza Palikota i jego przebranego w biskupie szaty błazna Armanda Ryfińskiego, antyklerykalizm wokół „Kleru” jest piątą wodą po kisielu. Ale jest przedstawiany niemal jako wielkie wtajemniczenie, gdyż jest salonowy. Salon pod koniec 2018 r. chce mieć własny antyklerykalny mit założycielski, to go ma. Chce mieć z prostego powodu – żeby uderzyć w rządzące PiS, któremu przypisuje nadzwyczajny sojusz z klerem. Nieprzypadkowo ten wątek eksponuje Dominika Wielowieyska. Ale to kompletna bzdura, bo najważniejsza jest jednak dla salonu perwersja podszyta lubieżnością, a nie polityczny sojusz kleru z władzą.
„Kler” oferuje współczesną odmianę wojeryzmu. Jak zresztą większość filmów Smarzowskiego. Ich istotą jest podglądanie w atmosferze grzechu i owocu zakazanego. Tyle że wojeryzm nie może być wyłącznie brutalny, brudny i okropny. A Samorzowski tak się w swej wersji wojeryzmu zatraca, że nie ma on w sobie niczego uwodzącego, tajemniczego. Raczej jest skatologiczny. Takie były „Dom zły”, „Drogówka”, „Pod mocnym aniołem”, a częściowo także „Wesele”. „Kler” jest trochę inny, gdyż sam temat jest jednocześnie brudny i uwodzicielski. Tak jak uwodzicielskie są niektóre grzechy kleru, choć większość jest jednak brudna. Na wojeryzm Smarzowskiego, upodobanie do wojeryzmu w wydaniu antyklerykałów i ich skłonność do lubieżności nakłada się leninowskie rozumienie filmu jako narzędzia inżynierii społecznej oraz narzędzia walki politycznej. Ale to wszystko razem daje efekt groteskowy, czyli mamy salon traktujący pójście na Kler” jako demonstrację polityczną, a jednocześnie realizację perwersyjnej potrzeby wojeryzmu z elementami lubieżności. Nie mam pojęcia, co planował Smarzowski, ale społeczny efekt recepcji jego dzieła jest właśnie taki. Zabawne jest w tym wszystkim to, że najbardziej zagorzali uczestnicy społecznego happeningu wokół „Kleru” zdają się nie rozumieć, że jednak uczestniczą w grotesce, czasem ewoluującej w tragifarsę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/414676-w-debacie-wokol-kleru-przeglada-sie-leninowskie-pojmowanie