Felieton ukazał się w tygodniku „Sieci” (16/2018).
W starych przewodnikach po Londynie napisano, że jeśli czegoś nie można kupić w Harrodsie, to znaczy, iż to najprawdopodobniej nie istnieje. W sprawach zakupów londyńskich proszę się kontaktować jednak z panną Marią Mazurek, moja osoba czuje się niekompetentna i ja nie o tym. Ja o parafrazie.
Otóż parafrazując ów slogan, rzec by można, że w latach 90. ubiegłego wieku udowodniono, iż jeśli czyjeś cierpienie nie zostało pokazane w telewizji, to nie było to cierpienie prawdziwe. Stąd właśnie ta popularność przeróżnych talk-show, w których ludzie nad wyraz chętnie opowiadali o tym, że własna matka miała romans z kotem albo – to jeszcze lepsze i też autentyczne – ich własna żona zdradziła ich z bratem. Najlepiej, gdy w studiu siedziała owa niewierna żona z wiarołomnym braciszkiem i można było dać sobie po pysku, w wersji dla poseł Pawłowicz: po mordzie.
Wszyscy wtedy zachodzili w głowę, na ile jest to reżyserowane, choć pytanie to było drugorzędne, jeśli bowiem ktoś chce zrobić z siebie taką ofiarę, to jest idiotą nadzwyczajnym i samo w sobie jest to zjawisko szokujące. Należę tu do grona uważającego, że rzesze Polaków gotowych drobiazgowo opowiedzieć o swoim pożyciu płciowym z cierpiącym na nadwagę i puszczanie gazów konduktorem z Małkini są całkiem spore. I nie będę dalej puszczał wodzy fantazji, bo życia nie przebiję.
Ale w sumie znają państwo ten mechanizm, prawda? To syndrom pani będącej w trakcie rozwodu. Koleżanka z westchnieniem, ale i zrozumieniem, opowiadała nam o swojej mamie, mieszkance nadmorskiego miasteczka, która spacerowała od kiosku do kiosku, kupując wszędzie po paczce zapałek, byle tylko opowiedzieć o tym, jak ten łajdak ją zostawił. Były to jednak traumy chwilowe, po których ludzie dochodzili do siebie. I mimo krotochwilnego tonu tego wywodu rozumiem i nawet współczuję tym rozmownym zdradzonym żonom czy mężom.
Teraz jednak, wraz ze zmierzchem telewizji, mamy zjawisko nowe. Otóż życie całe – już nie cierpienie, a całe życie – nie jest właściwie przeżyte, ba, nie jest przeżyte wcale, jeśli nie ma go w internetach. I nie będę tu przed państwem snuł apokaliptycznych, choć prawdziwych, wizji, że wiedzą o nas wszystko. Wiedzą, co i kiedy kupujemy, co oglądamy, gdzie w tej chwili jesteśmy. I znają tysiąc innych detali. Raczej chciałbym zwrócić uwagę, że chętnie je, to życie, im oddajemy w dzierżawę.
Przysłuchiwałem się dni temu kilka przesłuchaniom założyciela Facebooka Marka Zuckerberga, którego nagle zapytano, czy chciałby powiedzieć wszystkim, w jakim hotelu spędził ostatnią noc. „Hm… Nie” – odparł zmieszany. „No widzi pan, ma pan prawo do prywatności” – zauważył spokojnie, bez cienia tryumfu (ani nawet zwyczajnego triumfu) senator. I pal licho tu praktyki Facebooka czy Google’a, których niewolnikami się staliśmy. Uderza raczej łatwość, z jaką w tę niewolę się pchamy. Wszak zdjęcia dzieci, rodzin, fotki rachunków sklepowych, a nawet – to chyba rekord – kart kredytowych ze wszystkimi numerami ludzie wrzucają na swe konta dobrowolnie!
Proszę państwa, w naturze nic nie ginie. Ludzie jedynie. To nie ja, to był Lec, ale z internetem jest jeszcze gorzej. Przekonał się o tym Tomasz Lis, któremu Google wyświetlał – gdy ów redaktor Lis oddawał się przeglądaniu jakiejś prawicowej strony – reklamy pięknych i ponętnych Ukrainek. Nie wiedział, biedactwo, że Google spełnia tylko jego zasygnalizowane wcześniej pragnienia.
Mnie na ten przykład pan Google pokazuje na przemian bilety lotnicze, tudzież wynajem aut. Choć nie, raz, gdy szukałem dermatologa w Warszawie, zaczął pokazywać mnie kliniki operacji plastycznych z pełną ofertą, od przeszczepu włosów na głowie, do pozbycia się ich na innych organach i od waginoplastyki, po korektę biustu. Nad tą ostatnią wciąż się zastanawiam.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/391317-biust-w-dobrej-cenie-w-naturze-nic-nie-ginie-ludzie-jedynie-to-nie-ja-to-byl-lec-ale-z-internetem-jest-jeszcze-gorzej