Dziś mamy 3 listopada – Dzień Świętego Huberta. W Kościele Katolickim odbywa się wspomnienie liturgiczne. Święty Hubert jak wiadomo trzyma patronat nad jeźdźcami, myśliwymi i leśnikami obojętnie czy to się podoba poprawnym politycznie miłośnikom zwierząt czy nie. Dzień ten obchodzi się od 1444 roku i wtedy jego kwintesencją obok Mszy Świętej było wielkie polowanie. W Polsce kult Hubertusa zwany również, aczkolwiek rzadziej, Hubertowinami sięga połowy XVIII wieku – panowania dynastii saskiej. Pierwszym organizatorem oficjalnych polowań hubertowskich po odzyskaniu Niepodległości w 1918 roku w Spale był prezydent Ignacy Mościcki. Zorganizowano je w 3 listopada 1930 roku. Ponieważ jeździecka, a także myśliwska tradycja należy do tzw. kwintesencji polskości święto to z pietyzmem jest kultywowane w naszym kraju po dziś dzień w środowiskach, nad którymi trzyma swoją opiekuńczą dłoń Święty Hubert.
Ponieważ jako jeźdźcowi najbliższa jest mi tradycja kawaleryjska pozwolę sobie przypomnieć jak wyglądał dzień Świętego Huberta w przedwojennej Oficerskiej Szkole Kawalerii w Grudziądzu. Rozpoczniemy tradycyjnym biegiem myśliwskim zwanym również pogonią za lisem. Wspomina go rotmistrz Zdzisław Sas-Bieliński:
Ustawiamy się na starcie. Wybiega podchorąży starszego rocznika ubrany w granatowe spodenki, biały sweter z pękiem wstążek w barwach Szkoły przy lewym ramieniu. To master biegu., którego nie wolno wymijać bez zezwolenia, nawet gdyby na trasie pokazał się lis. Sygnał ruszamy. Pierwsza przeszkoda poszła gładko, następna hyrda. Wybiegamy na „Saharę”. Kilka rowów, wałów i hyrd – wybiegamy w rejon pierwszego szwadronu. (…) Tu przeszkodami są przedzielniki koniowiązów. Po ich pokonaniu wbiegamy na drogę prowadząca do kasyna. Wzdłuz całej drogi coraz więcej publiczności. Wnioskujemy z tego, że niedługo ukaże się … lis. Napięcie nerwowe wzrasta, przeszkód coraz więcej, biegniemy jednak dalej… Wtem z boku, spod krytej ujeżdżalni wybiega - lis. Jest nim jeden ze starszych kolegów, ubrany identycznie jak master biegu z pięknym lisim ogonem na lewym ramieniu. Biegnie przed nami w odległości około 100 m pokonując przeszkody, które nam zmęczonym sprawiają coraz więcej trudności. (…) lis jakby kpił sobie z pędzącej zgrai, bo przystaje, ogląda się i lekko skacze przez przeszkody. (…) Wbiegamy na plac przeszkód szkoły jazdy. Plac pokryty jest dużą ilością różnego rodzaju wałów, hyrd, płotów, rowów i tripplebarów – a nad tym wszystkim góruje potężny „fortepian”. Włosy stają nam dęba, czy jeszcze to wszystko skakać musimy? – Lecz w tej chwili pada komenda – Brać go! Wszyscy jak zwolnione ze smyczy psy, ruszamy ku lisowi. (…) W chwili gdy cała zgraja ma go dopaść uskakuje jednak w oka mgnieniu w bok, skacze przez jedną i drugą przeszkodę. Czeka. Każdy z nas kombinuje, w która stronę może on uskoczyć. (…) Powoli zaczynamy otaczać lisa, któremu pozostaje coraz mniej miejsca. Krąg zacieśnia się, jednak lis wykręca się jak może, uskakując w różne strony. Jeszcze parę chwil i nie ma wyjścia. (…) I nagle piękny ogon powiewa w ręku podch. Kądzielawy.”
Teraz zwycięzca biegu musiał przeskoczyć parę przeszkód konno, ale bez siodła „na oklep”. Nie ma lekko – wojna nie matka, głód nie brach! Przeszkody trzeba było pokonać płynnie, czysto i w dobrym czasie. Po wykonaniu zadania szef szkoły wręczał przed frontem stojących w szyku rozwiniętym kawalerzystów piękny dyplom i jeszcze piękniejsze ostrogi. Teraz defilada podchorążych starszego rocznika i:
Zsiadamy z koni mocno zgrzani z emocji i wrażeń. Konie oddajemy luzakom, którzy odprowadzają je do koszar. My zostajemy – i do bigosiku! Chyba był i kieliszek wódki. A może dwa? Ach jak nam wtedy było dobrze! – Nie masz pana nad ułana, a nad szablę nie ma broni!”
Przyrządzany przez kasynowego kucharza bigos był „arcydziełem gastronomicznym. Przygotowywało się ten bigos chyba przez dwa lub trzy tygodnie. Onufry codziennie go podgrzewał, dodawał coraz to nowego rodzaju mięsa oraz przypraw i odstawiał do ostygnięcia. Pół na pół mięsa i kapusty, kolor miał mahoniowy, a przed wydaniem doprawiany był czerwonym, wytrawnym winem. (…) Smak jego świetnie podnosiła <<maciejówka>>”. Do tego inne znakomite nalewki: żubrówka, jarzębiak, przepalanka. Wszystko „na łonie” przyrody.
Następnego dnia rano przed pobudką coś trzeba było ze sobą zrobić, bowiem nie można było w „złej formie” stawać do służby. Kawalerzyści mieli na to swój sposób. „Ostrygę”. Do wysokiej szklanicy wlewało się kolejno szklankę tłustej, kwaśnej śmietany, dwa surowe żółtka, duży kieliszek oliwy nicejskiej i sok z dwóch cytryn. Poczym zamykało się oczy i wypijało to jednym haustem. Aby zabić w ustach nieprzyjemny zapach hubertowej wódki przegryzało się miksturę kilkunastoma ziarnkami palonej kawy. Polecam – działa.
Dziś jazda prawie w całej swej masie przeszła do historii. Przetrwała jednak w formacjach XXI wieku. Kawalerii powietrznej na śmigłowcach, pancernej na czołgach i transporterach. Dla nich wszystkich składam od siebie i redakcji życzenia żołnierskiego szczęścia z okazji ich Święta. Szczególnie dla jeźdźców ze Szwadronu Kawalerii RP - ostatniej takiej formacji w naszej armii. A rano chłopaki – ostryga!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/365355-dzis-dzien-swietego-huberta-patrona-kawalerii-jezdzcow-mysliwych-i-lesnikow