Już w pierwszych słowach mego felietonu pragnę zaznaczyć, że nie zamierzam walczyć ani z wódką, ani z piwem. Piwosze mogą więc odetchnąć i spokojnie przeczytać to, co naskrobałem.
W II RP wódka nie miała władzy. Kto chciał, to ją pił, ale kto jej nadużywał, uchodził za pijaka i alkoholika. Alkoholik i pijak w Niepodległej nie miał szacunku i był osobą powszechnie piętnowaną. Wówczas bycie alkoholikiem oznaczało to samo, co dziś być obskurantem – nie tym z pyskówek, lecz z definicji.
Po II wojnie wszystko się zmieniło. Wódka zdobyła władzę w całym systemie sowieckim. Była swoistym nadsekretarzem generalnym. Towarzysze polscy w kontaktach z towarzyszami radzieckimi wódkę uważali na napój bogów; a towarzysze sowieccy w kontaktach z towarzyszami polskimi, ten sam napój, traktowali jako środek poprawiający skuteczność wywiadowczą. Bez wódki hasło: „proletariusze wszystkich krajów łączcie się” nie wykazywało oznak życia – ma się rozumieć na szczeblu międzynarodowym!
Na szczeblu krajowym było podobnie, choć nieco inaczej. Każdy chciał się napić z sekretarzem, dyrektorem, komendantem, redaktorem, nie dla przyjemności czy kurażu, lecz dla interesu. A mechanizmem tego interesu była szeptucha: wiecie, towarzyszu mam syna…; wiecie towarzyszu, może by tak powiązać nasze siły i…; towarzyszu, no, świetnie wyglądacie, a te wasze przemówienia przekonują, bo są takie od serca…; wiecie towarzyszu, może Kowalskiemu by tak przyłożyć, bo on jakiś zbyt mało partyjny… itd.
Sekretarz, komendant, nawet każdy pomniejszy kacyk, czuł swoją władzę i swoją bezkarność. I to cementowało system. Znajomość prawa nie była mu nazbyt potrzebna, skoro każdy był petentem, car był daleko, a władzę się miało. Petent wódkę musiał kupić, przynieść i dać, a potem spokojnie czekać na załatwienie sprawy. Hierarchia była więc ustalona i mniej więcej każdy wiedział jaki pies jaką mordę liże. Gorzej było, gdy petent dał flaszkę kilka razy (za każdym razem droższą), a sprawa utknęła w miejscu i zdenerwowany zaczął grozić, że pójdzie wyżej i o wszystkim zamelduje. Sytuacja choć stawała się groźna, to zawsze można było ją przepić flaszką. Ot tak, nalać, na uspokojenie. Kieliszek przełamywał bariery na każdym poziomie klasowym. Po pierwszym „maluchu” wszystkim natychmiast robiło się lepiej i już nikt nie szukał tego, co dzieli, lecz tylko tego, co łączy. Wódka była, jak Anioł Stróż – pilnowała aby nic nikomu złego się nie stało. Po wypiciu drugiego, stres kacykowi spadał, a petentowi ponownie rosła nadzieja na załatwienie sprawy. I tak można było, aż do końca świata.
A co z przedwojenną tradycją? Nic. Nie zniknęła, lecz w hierarchii obniżyła swoją skuteczność. Gdy komuś zachciało się napić z kolegą, grupą rówieśników lub z równorzędnymi sobie w drabinie społecznej, tu, w dobrym tonie, było się upić, a nawet nachlać. Władza wiedziała, że najlepszym lekarstwem na polskie boleści jest solidny kac. Przy braku wolności wódka dawała namiastkę pańskości, mocy i konceptu. W krótkim czasie można było też teleportować się w zupełnie inny wymiar, nawymyślać wszystkim przełożonym, odreagować, zresetować, bo i tak nazajutrz nikt nic nie pamiętał. Nic tak nie łączyło, nic tak nie cementowało przyjaźń, jak wspólny haft. A artystów było wielu… Kiedyś usłyszałem taką syntezę: - gdyby te solidaruchy tyle nie chlały i wspólnie nie rzygały, to do dziś mielibyśmy spokój. Genialne!
Ale w PRL-u wódka była jak piłka nożna – dla każdego! Wódeczka stała na półkach i czekała. Wystarczyło pójść do sklepu i kupić, a świat natychmiast stawał się lepszy. Alchemikom nie udało się odkryć metody transmutacji ołowiu w złoto (kamienia filozoficznego), ale komunistom wyszedł numer z wódką. I tak wszedł on w ludzkie życie i w ludzkie obyczaje, że zaczął generować drugą hierarchię. Tu prawdziwą elitę stanowili ci, którzy mieli tzw. mocne głowy. Ale już absolutnym hitem było wypicie duszkiem pół litra wódki i utrzymanie się na nogach. Wyczyn budził powszechny szacunek i niekłamany podziw. Ba, nobilitował każdego, nawet debila. Ale to nie koniec występów, emocje bowiem były tak silne, że bohater miał szansę na etat nawet w cyrku.
Ale problem zaczynał się z tymi, którzy nie piją. W pewnym okresie był on do tego stopnia poważny, że zaczął tworzyć zagrożenie, a wśród niektórych siał nawet panikę. Skutkiem tego utarło się powiedzenie: kto nie pije, ten kapuje. Abstynent nie miał więc lekko. W towarzystwie nie mógł brylować, bo koledzy (wówczas mniej koleżanki) go omijali, a on sam skulony, ze swym burżuazyjnym nawykiem, trafiał na margines życia społecznego. A władza? Władza, jak to władza, każda z alkoholizmem walczyła, ale jeszcze nikt nie słyszał, aby kogoś odznaczyła za abstynencję. A więc „wypijmy, bo za sto lat nie będzie nas…”
Przyszedł rok 1990 i powoli fin de siècle zaczął odchodzić w siną dal. Odeszły tanki, przyszły banki. Odeszła wódka, przyszło piwo. Teraz państwo może podnosić ceny wódki bo starzy, ze względów zdrowotnych, przeszli na łagodniejsze gatunki, a młodzi mają już skuteczniejsze środki. Mocne głowy na nikim nie robią wrażenia. Zniknął też podział klasowy, a większość nowobogackich, swoje fortuny, zaczęła budować na starych, dobrych i wypróbowanych zasadach z okresu zaborów i PRL. Ale jednak nie do końca, bo wciąż żyje ta sowiecka zasada: po mnie choćby potop. Ale na gruncie polskim, nie została zaadoptowana i tatusiowie swoje resortowe dzieci poubierali w „żołnierskie” mundurki i po dziś dzień strzegą swojej tatusiowizny. I owszem, zapanowała niby zupełnie inna epoka, w której piwosze raczej mogą mieć pewność, że piwo nie będzie na kartki, ale nie mają gwarancji, że nie przejmie nad nimi władzy. Piwo pozwala wprawdzie na bardziej trzeźwą dyskusję, rzecz jednak w tym, że w Polsce ilość obcych browarów rośnie, a nam wydaje się, że mamy o czym dyskutować. Epoka wódki nie przestała żyć i znakomicie, choć niezauważalnie, odnalazła się epoce piwa. I historia zaczyna się powtarzać, jak w telewizyjnym serialu. A więc: przepijmy, bo za sto lat nie będzie nas…
Nie ma meczu bez piwa. Tu w dobrym tonie jest nachlać się i wykrzyczeć chrypę. Piwo stało się ponadklasowe (myślę o szkołach), ponadto łączy, jednoczy i nie dzieli. Jest dla wszystkich – dla biznesmenów i proletariuszy. Jest tak demokratyczne, że nie podkreśla hierarchii i wszystkim daje poczucie wolności; jest tak praktyczne, że właściciel firmy może wiele zaoszczędzić wypijając z załogą wspólną skrzynkę i natychmiast zdobędzie przydomek „swój chłop”. Można też „walnąć sobie browara”, a więc zaakcentować jakiś mały sukces lub małe zwycięstwo. Ale tylko mały, bo na wielki, czekają szampany, a te, prócz „igristoje”, nie są popularne – bo nie ma takiej tradycji. „Browar” stał się więc symbolem doraźnego sukcesu i działa, tak, jak kiedyś papieros podczas odpoczynku. Ale mniej pijemy!
Mało jest tych, którzy piją wódkę (więcej chętnych ma whisky), większość pije piwo, ale problem pojawia się z tymi, którzy nie piją ani jednego, ani drugiego, lecz delektują się winem? Nikt się nimi nie interesuje, bo sprzedaż rośnie. Ale do dziś nie mamy pewności, czy tak zostanie do końca?
Takie oto refleksje, w chwili samotności, spłynęły na mnie w barze, gdy wpatrywałem się w złocisty napój kręcąc okrągłym kuflem wokół jego osi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/317422-wczoraj-wodka-dzis-piwo
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.