O rozpadzie naszej utopii przedwczesne rozważania. "Nasza wspaniała przyszłość, już na wyciągnięcie ręki, jest opisana w serialach – 'Seks w wielkim mieście', albo w grach komputerowych"

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Miało być odtąd tylko dobrze, coraz lepiej. I wielu, bardzo wielu z nas tak to odczuwało – postęp materialny, coraz ładniej wyglądające miasta, drogi – za „unijne” pieniądze, młodzi mogą wyjechać do Anglii czy do Niemiec i zarobić tyle, żeby nie powiększać skali bezrobocia w kraju, a nawet, żeby coś dosłać rodzinie nad Wisłą czy Wisłokiem.

Wychodzimy z biedy i szarości komunizmu, doganiamy, może trochę zbyt wolno, ale jednak, czołówkę europejskiego peletonu, który już może nie pędzi, ale jedzie wciąż do przodu, w stronę lepszego (trochę chociaż) jutra.

Nie ma już żadnych wojen, a jeśli jeszcze są – to gdzieś bardzo, bardzo daleko. Bieda – to temat z telewizyjnych obrazków, który też nas nie dotyczy. Nas dotyczą problemy, które omawia pan Jakub Wojewódzki w TVN, albo jego koleżanki i koledzy w telewizjach śniadaniowych czy portalach plotkarskich. Nasza wspaniała przyszłość, już na wyciągnięcie ręki, jest opisana w serialach – „Seks w wielkim mieście”, albo w grach komputerowych, coraz śmielej wyprzedzających rzeczywistość. Nad wszystkim miał dobrotliwie utrzymywać „serdeczną kontrolę” mistrz post-polityki Donald Tusk. Tym bardziej wtedy, gdy, jak to z triumfalną miną ogłosił w TVP wnuk Wincentego Kraśki, nasz premier został „cesarzem Europy”.

Owszem, od czasu do czasu dochodzą do nas wieści o atakach terrorystycznych. Na ogół daleko. Gdzieś w Paryżu, Londynie, Madrycie. To nie u nas. W zeszłym roku reporterki polskich telewizji zaczęły występować z kamizelkach kuloodpornych, prowadząc medialny show z miejsc prawdziwej wojny – już nie daleko, ale w kraju naszych sąsiadów, na Ukrainie. Ale ileż można interesować się wojną u sąsiadów? To jednak nas może nie dotyczy.

Załatwią tę sprawę inni sąsiedzi. Jakoś to będzie. Można wracać do swoich codziennych igrzysk. Potem był kryzys euro – oczywiście „grecki” kryzys. Ktoś wspominał, że mamy coś w związku z tym zapłacić, żeby ratować europejską wspólnotę (walutową), do której koniecznie musimy wejść. No, ale kryzys był „grecki” – i już się o nim nie mówi. Teraz bombardują nas znowu obrazki z uchodźcami, masowo szturmującymi południowe granice Europy. Południowe – to nie nasze. Do nas nie dojdą. To pierwsza myśl.

Drugą podpowiadają medialne autorytety, specjalizujące się w powtarzaniu opinii ogłaszanych przez medialne autorytety w ważniejszych centrach postępu. To właściwie nie jest myśl, tylko moralne oburzenie: musimy przyjąć uchodźców. To nasz moralny obowiązek, mówi lokalny arcykapłan moralności, pan Tomasz Lis. Możemy przyjąć – ogłasza „Gazeta Wyborcza” – 30 tysięcy uchodźców. I znajduje od razu dla nich miejsce – na poligonie naszego wojska w Nowej Dębie. Wojsko przecież już nam nie jest potrzebne.

Obozy przeznaczone dla spodziewanych niegdyś uciekinierów z Ukrainy też już nie będą potrzebne. Można je wykorzystać dla przyjęcia przybyszów z Syrii, Afganistanu, Libii, Pakistanu. A więc – przyjmiemy uchodźców, pomożemy zapobiec „katastrofie humanitarnej”, jak każą nam „Corriere de la Sera” oraz kilka ważnych dzienników niemieckich, austriackich czy francuskich – i już będzie dobrze. A nawet lepiej – bo zaczniemy przezwyciężać tę naszą nieszczęsną, taką nieciekawą, przaśną, a nawet niebezpieczną polską „homogeniczność” (problem ten polega na tym, że w Polsce jest za dużo urodzonych tutaj Polaków). Potem zostanie już tylko jeden, niestety stale odnawiający się wrzód do przecięcia: PiS, groźba rządów „Kaczyńskiego i jego marionetek”.

Niestety, jest inaczej. Problem terroryzmu – o podłożu, nie udawajmy, że tak nie jest, wojującego fundamentalizmu islamskiego – nie zniknął. Problem kryzysu, a właściwie zinstytucjonalizowanej nieudolności strefy euro i promieniowania tego kryzysu na pozostałe kraje Unii – także nie zniknął. Pieniędzy na eurosocjal będzie brakowało, coraz bardziej. Wojna Rosji z sąsiadami (przypomnijmy, Ukraina nie była pierwsza, wcześniej była Gruzja) – trwa. Trwa na pewno walka Rosji Putina o zastraszenie sąsiadów i przekształcenie ich w usankcjonowaną zgodą „prawdziwego” Zachodu (zaczyna się on od Niemiec) strefę wpływów czy wręcz dominacji Moskwy. To wszystko nie są problemy jakkolwiek załatwione. One wszystkie nas dotyczą – i dotkną. Nie schowamy się przed nimi w kuchni, pod fartuchem pani premier Kopacz – pomimo jej obietnic w tych słowach właśnie wyrażonych. Te wszystkie problemy nakładają się na ten, który ujawnił się w ostatnich tygodniach, z największą siłą: problem obalenia granic Europy. Obalenie granic jest bardzo piękne. Wszyscy widzimy się na berlińskim murze, z młotami w dłoniach, rozbijających ten symbol niewoli. Wszyscy cieszymy się z dobrodziejstw strefy Schengen. No może prawie wszyscy, bo niektórzy nie mają dość pieniędzy, żeby wyjechać nie tylko z Polski, ale ze swojej wsi czy ze swojego miasta – to wciąż dotyczy setek tysięcy Polaków – ich los jakoś nie wzrusza redaktorów TVN, TVP czy innych moralnie wzmożonych stacji.

Ale jednak – swoboda podróżowania po Europie jest wspaniałą, cenną zdobyczą. Tym cenniejszą – także dla rozwiązywania naszych problemów ekonomicznych – jest możliwość zarobkowania miliona czy dwóch milionów Polaków za granicą, na mocy naszej przynależności do politycznej wspólnoty UE. Ta wspólnota miała do tej pory granice. Nie chciała ich poszerzyć, np. na Ukrainę – bo tam mieszka zbyt wielu zbyt ubogich ludzi. Teraz jednak mamy otworzyć granicę dla 150, może 300 tysięcy ludzi, którzy nie wybrali sąsiednich, bogatych krajów, takich jak Arabia Saudyjska, Turcja czy Katar, ale Europę na kierunek swej wędrówki. Wędrówki ku lepszemu życiu. I przerwali tę granicę. Już jej nie zakleimy. Przecież tych 300 tysięcy nowych mieszkańców Europy (czy 30 tysięcy nowych mieszkańców Polski, jak chce „Gazeta Wyborcza”) ma swoje rodziny, pozostawione w krajach, z których wyemigrowały. Mają zatem humanitarne prawo do połączenia z rodzinami. Więc się połączą. A ich sąsiedzi, którzy zostali na razie w domu, zobaczywszy, że tamtym się udało, czy nie mają prawa pomyśleć, że im także może się udać? Jedynym spójnym rozwiązaniem problemu uchodźców jest rozszerzenie Unii Europejskiej na Syrię, Libię, Afganistan, Irak, może Pakistan, Egiptowi też się należy, oczywiście i Algieria, i Nigeria, i wszystkie inne kraje doświadczone przez europejskich kolonizatorów (a więc, podobno i przez nas, Polaków, potomków Stasia i Nel), mają prawo do wejścia do tej nowej wielkiej strefy Schengen. Razem będzie przynajmniej miliard uprawnionych. Chętnych będzie pewnie mniej – może 100, może 200 milionów. Za to z dużą zdolnością rozrodczą.

Oni nie przyjdą tylko brać. Niektórzy, może nieliczni (ale nie musi być ich wielu) przyniosą swoją wolę i umiejętności zabijania „niewiernych”. To ci z ISIS i innych, temu podobnych organizacji. Większość, jak najbardziej pokojowo nastawiona, przyniesie nam coś także – swoje prawo (szariat) i swoje obyczaje.

Nareszcie będziemy mogli pozbyć się wstrętnego polskiego kapuśniaku, będzie za to dostatek penne all’arabiata i innych zdobyczy kulinarnych z szerokiego świata. Nastąpi dyfuzja kulturowa, o jakiej nie marzył nawet sir Edward Tylor. Ani Arnold Toynbee w najśmielszych wizjach nie zakładał. Zewnętrzny proletariat rozwiąże problem wewnętrznego proletariatu, z którym nie mogą sobie dotąd poradzić nasze (dawniej post-, teraz neo-)marksistowskie „elity”.

„Świat zaczął się obracać wstecz. […] A kiedy sternik od niego odchodzi, to świat zrazu bardzo pięknie wszystko prowadzi, a z czasem, kiedy się w nim niepamięć zagnieżdża, coraz bardziej w nim do głosu przychodzi jego stara dysharmonia, a na koniec rozpanoszą się tak, że tego, co dobre, mało, a mieszaniny różnego zła coraz więcej i zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo, że świat się zepsuje ze szczętem i zginie to, co w nim”. (Platon, Polityk 273).

Tak jest, nasz świat zaczyna się obracać wstecz. Jesteśmy z powrotem w roku 378. Tylko nikt nawet już nie próbuje walczyć w obronie limesu, granicy naszej wspólnoty. Lech Wałęsa mówił kiedyś (w rozmowie ze swoim bratem), że poległy pod Adrianopolem cesarz Walens to jego przodek. Ale naśladować go chyba nie ma zamiaru. Niepamięć się w nas zagnieździła. I stara dysharmonia wraca do głosu. Tylko boski Sternik może nas uratować.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.