W swoim tekście Marek Migalski zastosował wobec mnie metodę, którą sam wielokrotnie krytykował i z której fałszywości doskonale musi sobie zdawać sprawę: skoro chcesz, żeby obecna władza odeszła, automatycznie stajesz się twardym zwolennikiem PiS. I to jest jeden z wielu słabych punktów jego argumentacji.
Jeśli ktoś dopiero teraz włączył internet i robi właśnie popcorn – przybliżam w skrócie historię sporu. Zaczęło się od tego, że po publikacji przez nasz tygodnik materiału o Krzysztofie Bęgowskim (znanym też jako Anna Grodzka) Migalski postanowił wpisać się w oburzenie słusznego nurtu politycznej poprawności i pouczył nas, że powinniśmy zajmować się w takim samym stopniu wszystkimi kandydatami, w tym Andrzejem Dudą. Tę tezę rozwijał później w dość pretensjonalnym tekście, w którym biadał nad upadkiem dziennikarstwa.
Warto tu zauważyć, że swoje pretensje i uwagi skierował Migalski w pierwszej kolejności do konserwatywnego tygodnika przy okazji tekstu o jednej z być może największych manipulacji politycznych skrajnej lewicy. Nie do TVN, nie do „Gazety Wyborczej”, nie do „Polityki”, ale do „W Sieci”. Jego prawo, ale od razu rodzi to podejrzenia o jakieś uprzedzenia. Choćby dlatego, że my na rynku jesteśmy ledwo kilka lat, podczas gdy tamte tytuły od znacznie dłuższego czasu uprawiają proceder tak potępiany przez Migalskiego. No, ale tak się jakoś przypadkiem złożyło, że to do nas Migalski postanowił uderzyć. Istotniejsze jednak, że jego tekst był całkowicie zawieszony w próżni. Tak jakby Migalski przez ostatnie dziesięć lat nie siedział w środku życia politycznego, ale przebywał z ważną misją naukową na Neptunie albo co najmniej na Wyspach Salomona, nagle wrócił do kraju i złapał się za głowę: „Ojej, jak tu nieładnie się dzieje, jak brzydko! Media mają jakąś linię, zamiast nie mieć żadnej. No nie, tak być to nie będzie (jak mawia Ferdek Kiepski), ja im tu zaraz napiszę, że im w pięty pójdzie!”.
Gdybym miał do czynienia z osobą faktycznie wracającą z odległej galaktyki albo kilkuletniego samotnego rejsu dookoła świata, mógłbym uwierzyć w tę naiwność. Ale mam do czynienia z człowiekiem, który ma swoją konkretną historię i konkretny życiorys i dlatego nie wierzę w to za grosz. Jeśli ktoś taki stawia tego rodzaju tezy, to robi to z jakiejś doraźnej potrzeby. Nie wystarczy napisać sobie na tłiterowym profilu „polityczną przeszłość odkreśliłem grubą kreską”, żeby się jej pozbyć.
Tu od razu odpowiadam na zarzut, że uciekam się do argumentów ad personam: czasem trzeba się przyjrzeć temu, co robi lub robiła dana osoba, skąd się wywodzi, jaką ma historię, aby ocenić jej intencje i wiarygodność jej diagnoz. Jeśli ktoś z bogatą historią uczestniczenia i obserwacji życia politycznego nagle zaczyna głosić tezy godne kosmity, to coś tu nie gra. Gdyby te tezy oderwać od osoby autora, i tak jawiłyby się jako skrajnie naiwne. Jesteśmy w takiej, a nie innej rzeczywistości politycznej i medialnej. Mnie się ona również nie podoba, ale gdybym miał apelować o jej zmianę, to nie zaczynałbym od strony, która jest w defensywie, ale od tej, która od dawna bierze udział w grze i jest znacznie mocniejsza. A i tak byłoby dla mnie oczywiste, że takie apele są całkowicie oderwane od rzeczywistości. Równie dobrze Biały Dom mógłby zaapelować do Żydów i Arabów, żeby się natychmiast pogodzili i stworzyli wspólne państwo. O prezydencie USA, który taki apel by wystosował, pomyślelibyśmy, że powinien jak najszybciej odwiedzić psychiatrę. Nie chcę poświęcać więcej miejsca poprzedniemu tekstowi Migalskiego, odnotuję więc tylko, że ucieka się on w nim do niejednej manipulacji. Pisze na przykład:
[…] nie będzie mógł mieć Warzecha pretensji, że nielubiany przez niego, a nawet chyba pogardzany, redaktor Sobieniowski będzie krytyczny wobec Jarosława Kaczyńskiego, a pobłażliwy wobec urzędującego prezydenta. Nie będzie się już mógł oburzać, a zdaje się, że to lubi, na stronniczość redaktora Maziarskiego, który napisze coś przychylnego o lewicowym kandydacie, a skupi swoją krytykę na politykach PiS.
Migalski ustawia sobie tutaj polemistę, jak mu wygodnie, ale bez większego związku z rzeczywistością. W przypadku Sobieniowskiego nie chodzi o krytykę, ale o ordynarne manipulacje. W przypadku Maziarskiego nikt nie ma pretensji o to, że broni swoich poglądów i sympatii – podobnie jak ja bronię swoich. To nie oznacza, że nie można z jego tekstami polemizować albo z nich kpić (bo akurat teksty Maziarskiego dobrze się do tego nadają). I tak dalej.
Później był kolejny, podobny tekst Migalskiego w którym były europoseł, pozujący dziś na niezaangażowanego politycznie komentatora biada nad „przemysłem pogardy 2.0”, a następnie moja odpowiedź.
Wreszcie kolejny raz zabrał głos Migalski, sięgając po wspomniany na samym początku tekstu zabieg. W przeciwieństwie do Migalskiego, który odbył drogę od analityka do polityka, a następnie ponownie do analityka, ja nigdy takich meandrów nie przechodziłem. Nie występowałem na żadnej partyjnej scenie, nie prowadziłem żadnej kampanii, nikt mnie z żadnej partii nie wyrzucał, nie miałem prywatnie na pieńku z żadnym partyjnym liderem i do żadnego nie mam osobistych żalów, natomiast zawsze byłem w swojej publicystyce wierny jednej, podstawowej zasadzie: mam swoje poglądy i to według nich oceniam uczestników życia politycznego, a nie odwrotnie – nie dostosowuję poglądów do sympatii partyjnych.
Nie jest żadną nowością ani rewelacją moja opinia, że obecna władza jest absolutnie fatalna i dla dobra państwa należy ją koniecznie zmienić. Czy uważam dziś, że taka zmiana nastąpi – to całkiem inna sprawa. Nie mam natomiast wątpliwości, że nastąpić powinna. Czy to oznacza, że – jak był uprzejmy napisać Migalski – „wyraźnie [angażuję] się po stronie PiS”, bo chcę „jak najszybszego odsunięcia PO od władzy”? Jeśli to drugie równa się zdaniem Migalskiego pierwszemu, to ja mogę spokojnie napisać: Migalski, waląc z upodobaniem w PiS, chce utrzymania się PO u władzy i w tym ją wspiera. Jest to zdanie zbudowane dokładnie według logiki Migalskiego. Migalski pisze:
To już drugi raz w ostatnim okresie, gdy Łukasz Warzecha zupełnie jawnie zalicza siebie do jednego z obozów politycznych, a swoją rolę widzi w przyspieszeniu upadku PO oraz zwycięstwie PiS.
Owszem, zaliczam się do obozu politycznego, który uważa tę władzę za szkodliwą. Nie widzę w tym nic złego – taka jest rola publicysty. Migalski natomiast okrakiem siedzi na stołkach rzekomo bezstronnego analityka i stronniczego (z natury rzeczy) publicysty i manipuluje nimi, jak mu wygodnie. I to jest kolejny jego fałsz. Zaś stwierdzenie, że „swoją rolę widzę w zwycięstwie PiS” to już – proszę wybaczyć – insynuacja na poziomie redaktora Kulczyckiego, do której nawet nie zamierzam się odnosić.
W kolejnym wątku Migalski, odnosząc się do porównania obecnej sytuacji do linczu we Włodowie, stwierdza:
Mój polemista nie tylko ich [sprawców linczu] rozumie, ale – jak zaznacza – także usprawiedliwia. Czyli uważa, że dobrze postąpili ci, którzy na groźbę zabójstwa, odpowiedzieli zabójstwem realnym, rzeczywistym, bez sądu i możliwości obrony.
Tak, tak uważam, a Migalskiemu polecam przestudiowanie kategorii prawnej obrony koniecznej, w szczególności pojęć ekscesu ekstensywnego i intensywnego. Jako zwolennik uzbrojenia Polaków powinien te przepisy znać na pamięć. Oba te pojęcia mają za zadanie określić granicę pomiędzy obroną a zemstą lub odwetem. Obrona konieczna, drogi Panie Doktorze Migalski, nie miałaby sensu, gdyby nie wyprzedzała ostatecznego ciosu. To absurd z punktu widzenia logiki.
Sprawcy linczu we Włodowie mieli wszelkie podstawy, aby uznać, że w końcu dojdzie do najgorszego, a pozostawieni byli całkiem sami sobie. Sąd uznał, że są winni przekroczenia granic obrony koniecznej, ale innego zdania, po przestudiowaniu sprawy, był prezydent Kaczyński. Może Migalski uważa polskie sądy za z definicji nieomylne. Ja nie.
Dalej oznajmia Migalski: „Warzecha przenosi ów przykład do analizy sporu między PO i PiS. Jeśli ludzie PiS, z Lechem Kaczyńskim na czele, byli przez lata traktowani z pogardą i brakiem szacunku, to dzisiaj nie można się oburzać, że odpowiadają swoim prześladowcom tym samym, a nawet – jak w przypadku zabójstwa wioskowego żula – czymś więcej. Ci zaś, którzy nawołują do tego, by obie strony się od tego powstrzymywały, charakteryzują się pięknoduchostwem”. Jak ktoś słusznie zwrócił mi uwagę, w sporze politycznym rolę nieobecnej we Włodowie policji powinny odgrywać media. Ale nie odgrywają. Rozwijając analogię, można sobie wyobrazić, że wieś terroryzuje nie jeden, ale dziesięciu „Ciechanków”, policja przez całe lata ostentacyjnie lekceważy sytuację, a rozmaici działacze praw człowieka pouczają, że mieszkańcy nie powinni uciekać się do samosądów albo jakichkolwiek pozaprawnych środków, bo to bardzo brzydko i nieeuropejsko. W końcu mieszkańcy się samoorganizują, tworzą lokalną straż obywatelską i zaczynają bandzie „Ciechanków” stawiać opór. Nie jest to elegancka walka. Jeden z bandziorów kończy z połamanymi nogami, inny ze sztachetą w plecach, ale wreszcie ludzie nie są bezbronni. Nie jest to stan idealny, ale przecież dla każdego jest jasne, że jest to forma obrony koniecznej, choć prawdopodobnie nie spełnia ściśle prawnych przesłanek tej kategorii. Z całą pewnością spełnia jednak przesłanki etyczne.
I wtedy do wsi przyjeżdża doktor Migalski, zbiera mieszkańców i zaczyna im tłumaczyć, że w imię naprawy świata i aby nie gwałcić europejskich norm, powinni się czym prędzej rozbroić i przestać nastawać na życie i zdrowie „Ciechanków”. Dodajmy, że doktor Migalski nie pofatygował się wcześniej na posterunek policji, ani do prokuratury, ani też nie podjął próby negocjowania z „Ciechankami”. Ale podkreśla, że jest absolutnie bezstronny.
Z faktu, że się jakieś działanie rozumie, nie wynika, że się jest jego zwolennikiem jako docelowej i pożądanej metody działania. Rozumiem i usprawiedliwiam sprawców linczu we Włodowie, ale przecież to nie znaczy, że chciałbym, aby lincz stał się powszechną metodą utrzymywania porządku w państwie. Jako realista uważam natomiast, że ochrona życia porządnych ludzi, pozostawionych bez opieki, jest ważniejsza niż poszanowanie litery prawa – szczególnie gdy to prawo okazuje się bezsilne. I dokładnie to samo dotyczy obecnej sytuacji. Rozumiem ludzi, którzy na lata upokorzeń reagują skrajną złośliwością wobec obecnej władzy – szczególnie, że ta władza daje wiele autentycznych (a nie wymyślanych) powodów do takich złośliwości.
Swój tekst kończy Migalski następująco: „To my mamy w miarę obiektywnie, i zawsze niezależnie, oceniać obie strony. Warzecha jednak woli przyłączyć się do jednej ze stron i uczestniczyć w linczu. A mówiąc bardziej precyzyjnie – nie on, ale jego publicystka. Nie mogę i nie chcę mu w tym towarzyszyć, bo kiedyś będzie się tego bardzo wstydził”.
Cóż, mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał dowodzić prawdziwości tej mojej deklaracji, ale owszem: widząc, jak bandyta leje na ulicy inną osobę, nie będę się zastanawiał, kim ta osoba jest, czy warto jej pomagać czy nie, czy ma poglądy w stu procentach zgodne z moimi, ale po prostu postaram się jej pomóc. Jeśli trzeba – poważnie uszkadzając bandziora. Migalski, jak rozumiem, pozostanie na etapie „w miarę obiektywnego” rozważania racji stron, bo przecież może bita osoba to ktoś bardzo niefajny i w sumie mu się należy? No, może najwyżej zaapeluje do bitego, żeby niehonorowo nie kopał napastnika w krocze. Fakt, że się komuś pomaga w uratowaniu zdrowia albo życia przed bandytą nie oznacza, że się z uratowanym musi wchodzić w bliskie kontakty i zostawać jego przyjacielem na całe życie. Tego Migalski najwyraźniej nie pojmuje. I wreszcie – czy będę się czegoś w swojej publicystyce wstydził? Nie sądzę. Ja – w przeciwieństwie do Migalskiego – nie muszę deklarować, że coś odkreślam grubą kreską.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/236420-migalski-pozwolilby-bandytom-dzialac-polemika
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.