Wspomnienia Bohdana Tomaszewskiego z dnia 15 II 2011 r.
Piszę z obowiązku, ale przede wszystkim czuję mocną potrzebę podzielenia się swoją wiedzą o szczególnie bolesnym wydarzeniu, które mnie spotkało w moim długim i bujnym życiu – zdarzeniu, które dolegać mi będzie do końca życia. Tak jest nieustannie. Na pewno dlatego, że należę do pokolenia kształtowanego przez Polskę przedwojenną oraz przez czas okupacji niemieckiej i konspiracji (od 1940 r. należałem do Związku Walki Zbrojnej oraz od 1942 r. do Armii Krajowej), w której brałem czynny udział, mieszkając w Warszawie. Swoją uległość wobec Służby Bezpieczeństwa PRL wciąż uważam za niesprostanie ideałom, w jakich wzrastałem w domu i wśród wspaniałych ludzi, którzy stawali się dla mnie przykładem. W okresie, gdy byłem tzw. obiecującym dziennikarzem sportowym – pracowałem wówczas w redakcji sportowej w „Expresie Wieczornym” w Warszawie – zostałem wysłany do Szwecji. Był to rok 1950; mój pierwszy wyjazd na Zachód. Związany był on z rozgrywanym w Bastad meczem tenisowym Szwecja – Polska w ramach rozgrywek o „Puchar Davisa”. W polskiej drużynie wystąpili: Władysław Skonecki, Henryk Skonecki, Józef Piątek oraz Chytrowski. Natomiast kierownikiem drużyny był szef polskiego tenisa Jerzy Olszowski, który wraz z Ryszardem Łysakowskim z Głównego Urzędu Kultury Fizycznej odpowiadał za „zabezpieczenie” naszego wyjazdu. Nie tylko od strony sportowej. Graczy znałem dobrze od wielu lat. Ze wszystkimi walczyłem na kortach w turniejach, będąc jeszcze niedawno czynnym zawodnikiem. Olszowskiego też znałem od dawna, gdyż w młodości grywał w tenisa. Był już wtedy główną postacią polskiego tenisa. Publicznie podkreślał swoje poglądy polityczne i nie krył swojej zażyłości z Piotrem Jaroszewiczem – jedną z czołowych postaci partyjnych i rządowych PRL. Zresztą później Jaroszewicz pełnił przez pewien czas funkcję prezesa Polskiego Związku Tenisowego. Wskutek starań Olszowskiego. Ze spotkania tego miałem zdać relację za pośrednictwem telefonu dla „Expresu Wieczornego”, a także w formie przekazu dźwiękowego dla „Polskiego Radia”. Byliśmy na miejscu kilka dni przed meczem, gdyż zawodnicy chcieli przez ten czas przygotować się do walki. Byłem bardzo przejęty zadaniem, które mi powierzono. Tym bardziej, że miałem szczególne obawy dotyczące sprawności urządzeń odpowiadających za połączenie radiowe z Warszawą. Bowiem Bastad położone jest na zachodnim krańcu Szwecji. Dlatego zdecydowałem się osobiście przypilnować tego w centrali Radia szwedzkiego w Sztokholmie. Znalazłszy się po raz pierwszy w zachodnim kraju, zapewne straciłem poczucie ostrożności i lekkomyślnie wsiadłem rano w pociąg i złożyłem wizytę w Radiu w Sztokholmie. Podróż ta miała mnie upewnić, że połączenie z Warszawą będzie zrealizowane. Niestety pojechałem, nie zawiadamiając Olszowskiego o wyjeździe i to był mój poważny błąd. Zapamiętałem dobrze, że wysiadając z pociągu na dworcu w Sztokholmie, kilkakrotnie zarejestrowałem błysk flesza fotograficznego na twarzy. Widocznie ktoś mnie na stacji kolejowej postanowił sfotografować. Tego samego dnia wieczorem wróciłem do Bastad. Nie pamiętam, czy ktoś mnie pytał o moją nieobecność. Następnego dnia rano zjawił się już na kortach podczas treningu naszej drużyny Robert Sneddon. Anglik, dyplomata przebywający w Szwecji. Wcześniej pracował w ambasadzie angielskiej w Warszawie, którą nagle opuścił oskarżony o szpiegostwo. Właśnie wtedy poznałem go przypadkiem w hotelu „Polonia”. I pamiętam, były to przelotne grzecznościowe rozmowy, mówił zresztą trochę po polsku. Hotel „Polonia” było to niemal jedyne w zburzonej Warszawie miejsce, gdzie można było wpaść na kawę. Wkrótce okazało się, że został oskarżony o szpiegostwo. Zdążył opuścić Polskę przed aresztowaniem. Wracając do pojawienia się jego na kortach, zachowywał się wobec nas kurtuazyjnie, wyczuwało się, że lubi Polaków. W trakcie spotkania ktoś zrobił nam kilka zdjęć. Kto? Nie pamiętam. Nie wiem także, od kogo je dostałem. Natomiast zachowałem je na pamiątkę.
Ten zbieg zdarzeń: mój wyjazd bez powiadomienia kierownictwa, a także szybkie pojawienie się następnego dnia w Bastad Sneddona stał się niewątpliwie przedmiotem zainteresowania kierownictwa ekipy. Oświadczam w związku z „meldunkiem obywatelskim” pochodzącym ze źródła „Ł” z dnia 12 grudnia 1952 r., że żadnych 200 koron w trakcie pobytu w Szwecji od nikogo nie otrzymałem – taka informacja pojawiła się w wspomnianym meldunku. Dostałem raczej wystarczającą dietę z „Expresu Wieczornego”, tym bardziej że często gracze zapraszali mnie życzliwie na swoje posiłki. To wywołało bardzo poważne dla mnie konsekwencje. W roku następnym odbywał się kolejny mecz tenisowy o „Puchar Davisa”, tym razem Szwajcaria – Polska w Zurychu. O tym, że to ja miałem jechać na te zawody, poinformował mnie redaktor naczelny „Expresu Wieczornego” Rafał Praga, który powiedział, że „wysyła mnie na ten mecz jako sprawozdawcę”. Jednak niedługo przed meczem Praga wezwał mnie do siebie zdenerwowany i oświadczył, że niestety nie pojadę do Szwajcarii. Tłumaczył, że nie otrzymał zgody na wydanie mojego paszportu. Nawet w trakcie spotkania gdzieś telefonował i po rozmowie był bardzo smutny – bo mnie lubił – powtórzył raz jeszcze „nie ma zgody na pana wyjazd”. Nawiasem mówiąc, Praga – o czym rozmawiano w kuluarach – cieszył się sympatią samego ówczesnego premiera Cyrankiewicza.
Przypomnę, że w czasie tego meczu Skonecki odmówił powrotu do kraju – mimo że kierownikiem ekipy był jak zwykle Olszowski. W związku z pozostaniem tenisisty za granicą w polskiej prasie wybuchła wielka wrzawa, potępiano surowo Skoneckiego, oskarżając go o zdradę.
I tak przestałem wyjeżdżać za granicę. W czasie „Wyścigu Pokoju” pozwalano mi relacjonować zawody wyłącznie na etapach polskich. Zajęty pracą i sprawami osobistymi nie byłem świadomy, że był to okres intensywnego zainteresowania MBP moją osobą. Po latach przypomina mi się jedno zdarzenie, które mogło mieć z tym związek. Mieszkałem wówczas przy ul. Barskiej w Warszawie. Pewnego dnia dyskretnie poinformowała mnie dozorczyni domu, że coś się dzieje. Wskazała – kiedy staliśmy przed kamienicą – na zwisający spod okna mego mieszkania długi cienki drut. „Ktoś to założył” – powiedziała, „pański telefon jest podsłuchiwany” – dodała. Odnosząc się do dokumentów zachowanych w Archiwum IPN, z których wynika, że w omawianym okresie (marzec 1954 r.) MBP starało się wykorzystać red. Stefana Rzeszota, aby ten nawiązał ze mną bliższe kontakty, poprzez które miał uzyskać ode mnie inDziałania MSW wokół olimpijskich zmagań Moskwa ’80 formację na temat mojego pobytu w Szwecji w 1950 r. – „zadanie informatora [Czarny]. Skontaktować się z [Bohdanem] Tomaszewskim i w czasie rozmowy z nim podzielić się wrażeniami z okresu pobytu w Szwecji starając się również nawiązać do wyjazdu jego zagranicę «m.in. do Szwecji» rozmowy należy prowadzić luźno nie wykazując głębszych zainteresowań jego kontaktami”; informuję, że w tym okresie kilka miesięcy przebywałem na urlopie zdrowotnym w Zakopanym i byłem wyłączony z pracy zawodowej. Nie przypominam sobie, żeby red. Rzeszot kiedykolwiek pytał mnie o mój pobyt w Szwecji. Moja znajomość z nim ograniczała się zresztą do kontaktów podczas zawodów sportowych. Nie było między nami żadnej zażyłości. Był jednym z wielu dziennikarzy sportowych. Z tą różnicą, że miał wysoką pozycję w redakcjach. Natomiast ja byłem tylko wyróżniającym się sprawozdawcą.
Drugim ciekawym faktem jest zachowana fotografia w mojej teczce w IPN. Na zdjęciu idę ulicą razem z bardzo bliską znajomą p. Janiną Klawe z d. Wielowiejską. Wiedziałem, że przez krótki czas pracowała na jakimś skromnym stanowisku w ambasadzie amerykańskiej – obok której zresztą mieszkała. Następnie przez pewien okres zatrudniona była jako maszynistka w „Polskim Radiu” przy ul. Myśliwieckiej. To są właśnie początki lat pięćdziesiątych. W roku 1954 szedłem przez plac Unii Lubelskiej. Nagle błyskawicznie podjechał samochód. Wyskoczyło z niego kilku mężczyzn i raptownie, bardzo fachowo ujęli mnie i wsadzili do stojącego przy chodniku auta. Nietrudno się dziwić, że byłem kompletnie zaskoczony i przerażony. Lecz nie zdobyłem się na jakieś okrzyki, by ktoś z przechodniów to usłyszał. Zostałem umieszczony w głębi samochodu, gdzie oprócz kierowcy siedziało jeszcze kilku mężczyzn. Ruszyliśmy szybko i wkrótce wjechaliśmy przez bramę wielkiego gmachu przy ul. Koszykowej, którego front wychodził w Aleje Ujazdowskie. Moja reakcja wyrażała się milczeniem, bo jasne było, z kim mam do czynienia. Znalazłem się na którymś piętrze. W pokoju naprzeciw mnie usiadło dwóch panów. I tak zaczęło się kilkugodzinne przesłuchanie. Było to blisko sześćdziesiąt lat temu. Rejestracja tego przeżycia pozostaje przede wszystkim koszmarem. Postaram się jednak odtworzyć treść tej długiej i męczącej rozmowy. Otóż wszystko wiedzieli o zdarzeniach z meczu w Bastad. O moim samowolnym wyjeździe i wizycie Sneddona na kortach. Ich ton pytań i uwag skierowany był głównie na to, że jestem podejrzany o utrzymywanie kontaktów z głośnym szpiegiem brytyjskim Sneddonem; czytaj obcym wywiadem. Wyraźnie dawali do zrozumienia, że jeżeli informacje się potwierdzą, postawione mi zostaną zarzuty o zdradę i szpiegostwo. „Wówczas procesy takie kończyły się karą śmierci” – dawali do zrozumienia. Pragnę dodać jedno zdanie: trzeba przyznać, że nie używali wobec mnie przemocy fizycznej. Włączyli jednak nurt osobisty. Zapewne wiedzieli, że jestem po rozwodzie oraz że mój syn mieszka z matką na Bielanach. Wtrącili, że jest bardzo żywym chłopcem, często biega po pobliskich ulicach, i sugerowali, że trzeba uważać bardziej na niego, bo tacy żywi chłopcy często mogą być przejechani przez samochód.
Niechaj to choćby tak zamknie przesłuchanie. Zanim pod koniec oznajmili, że najlepszym wyjściem dla mnie będzie, jeśli podpiszę pewien dokument. Podyktowano mi go i kazano podpisać. Treść zobowiązania moim zdaniem była paradoksem. Ponieważ wymagano ode mnie, abym informował o wrogiej działalności wobec „władzy ludowej” działaczy PZT. Z naciskiem na ich kontakty ze Sneddonem. Oczekiwano również, że będę przekazywał informacje nt. relacji łączących Skoneckiego z brytyjskim dyplomatą. Czytając moje zobowiązanie, miałem wówczas bodaj jedną chwilę zaskakującego zdziwienia, żeby nie napisać rozbawienia. Miałem informować o wrogiej wobec państwa działalności takich ludzi jak Olszowski. Powszechnie było wiadomo, jak mocną ma pozycję partyjną. Być może wynikało to z poparcia samego Jaroszewicza. Następnym działaczem PZT był E. Słabolepszy (imienia nie pamiętam), także o nim mówiono, że należał do ówczesnego establishmentu „władzy ludowej”. Poza tym prawdopodobnie zajmował pewne stanowisko we władzach bezpieczeństwa. Innym absurdem było to, że wymagano ode mnie, abym „wyświetlił” powiązania Skoneckiego ze Sneddonem, z którymi nie miałem kontaktu, gdyż przebywali przecież za granicą.
Następnie powiedziano mi, że muszę przyjąć pseudonim, którego będę używał w przyszłości. W okropnej chwili podpisywania zobowiązania pod wpływem paradoksalności jego treści raptem przyszedł mi do głowy przekorny pomysł. To niech będzie Guzikowski. W duszy pomyślałem, że może z tego wszystkiego wyjdzie po prostu guzik. Niestety było inaczej.
Wyznam, że od tamtej chwili aż po dziś dzień odczuwam gorzkie uczucie. Daleko mi do bohaterskich akowców, których stać było na zniesienie najcięższych cierpień, a jednak nie podpisali. To nie jest tłumaczenie z mojej strony. Natomiast szczera chęć podzielenia się głębokim zawodem, jaki odczuwam do siebie.
I tak zaczęły się moje kontakty z UB/SB. Polegały one na spotkaniach i rozmowach odbywających się w nieregularnych odstępach czasu, głównie w kawiarniach. Bodaj tylko raz zaproszono mnie do jakiegoś mieszkania, adresu nie pamiętam. Musiałem opowiadać o tym, czego byłem świadkiem podczas imprez sportowych w kraju, ale przede wszystkim za granicą.
Ten pierwszy ważny dla mnie wyjazd miał miejsce w 1956 r. Wtedy właśnie „Polskie Radio” postanowiło wysłać mnie na Olimpiadę do Melbourne. Pamiętam, że zwolennikiem mego wyjazdu był sam prezes „Radiokomitetu” Włodzimierz Sokorski. Pomimo tego, że wcześniej ówczesny kierownik redakcji sportowej „Polskiego Radia”, płk Konrad Gruda, zapowiedział, że prędzej kaktus wyrośnie mu na dłoni, jeśli pojadę na olimpiadę. Na szczęście prezes Sokorski w osobistej rozmowie powiedział mi, że stawia na mnie. Podkreślił w trakcie spotkania, że jestem dobrym sprawozdawcą. Dzięki temu pojechałem do Australii.
Powracając do wątku mojej współpracy. W trakcie spotkań głównie opowiadałem o imprezach sportowych. Przypominam sobie, że często musiałem sprawozdania pisać samodzielnie. Następnie wręczałem je pracownikowi MSW. Otóż nie bałbym się, gdyby dokumenty te zachowały się w IPN, bowiem używałem koncepcji ogólników, unikając stanowczo według mnie jakichkolwiek informacji dotyczących zachowania oraz słów, które mogły być niebezpieczne politycznie dla tych osób. Zapamiętałem jedną niepotrzebną uwagę dotyczącą red. Stefana Sieniarskiego – notabene świetnego dziennikarza sportowego – o którym wszyscy wiedzieli, że notorycznie nadużywa alkoholu. Pamiętam, że podczas jakichś zawodów zapalił papierosem łóżko. W wyniku tego zdarzenia wybuchł pożar w hotelu. To była głośna sprawa, która upowszechniła jeszcze bardziej słabość Sieniarskiego. Wspominam o tym, gdyż wtedy chyba przekroczyłem swoją własną ostrożność w mych sprawozdaniach, której do tej pory starałem się przestrzegać.
Osobnym tematem stał się Wojciech Trojanowski. Był słynnym polskim sprawozdawcą radiowym przed wojną, a po pobycie w obozie jenieckim w Woldenbergu osiedlił się w Anglii. Tam związał się z Radiem „BBC”. Następnie przeniósł się do Monachium, gdzie stał się asem reporterskim w Radiu „Wolna Europa”.
Trojanowski był moim idolem, kiedy jako chłopiec przed wojną zachwycałem się nim w „Polskim Radiu”. To on chyba rozbudził we mnie marzenia, że kiedyś zostanę także sprawozdawcą. Poznałem go osobiście dopiero w Melbourne podczas olimpiady. Zostałem Trojanowskiemu przedstawiony przez prezesa PKOL Włodzimierza Reczka w jego olimpijskim gabinecie, dokąd wpadłem po wywiad z szefem polskiego sportu. Było to jesienią 1956 roku – przedstawiciel Radia „Wolna Europa” – w gabinecie prezesa PKOL!
Wyszliśmy z Trojanowskim razem i wtedy powiedziałem, kim dla mnie był i jest. Ten uroczy człowiek od razu mnie polubił i tak zaczęła się szczególna przyjaźń. Pomagało jej to, że na wszystkich wielkich imprezach gospodarze – czy to w Londynie, Paryżu, czy chociażby w Melbourne – jakby rozmyślnie zawsze umieszczali kabiny radiowe „Polskiego Radia” tuż obok kabiny sprawozdawcy Radia „Wolna Europa”. Pracowaliśmy obok na wyciągnięcie ręki. Wspólna wymiana informacji, wrażeń, odczuć oraz papierosów. Poza tym kawa po zawodach w różnych miejscach świata. Zdawałem sobie sprawę, że to ryzyko ten częsty kontakt z Trojanowskim. Ale jakimś alibi były te sąsiednie kabiny, często i wszędzie. Ciążyła mi ogromnie ta moja plama współpracy. W roku 1960 podczas olimpiady w Rzymie raptem zwróciłem się do Trojanowskiego. Oznajmiłem mu, że przychodzi mi do głowy desperacka myśl, żeby nie wrócić do Polski. Bo może przydałbym się „Wolnej Europie”. Wysłuchał tego i po kilku dniach odpowiedział – oczywiście poufnie – że szef Sekcji polskiej Radia „Wolna Europa” Jan Nowak-Jeziorański stwierdził, że powinienem pozostać w kraju. W jego opinii pracuję dobrze, uczciwie i jestem pożyteczny dla społeczności nie tylko sportowej. Nowak- -Jeziorański wiele lat później, kiedy wrócił do Polski – a miałem z nim częsty kontakt – potwierdził informacje, które wówczas przekazał mi Trojanowski. Odmienną ocenę mojej pracy w kraju wyrażał natomiast Jerzy Putrament. Zaczęło się od artykułu francuskiego korespondenta „Le Figaro” w Warszawie. Bernard Margerite – bo o nim mowa – w 1969 r. napisał artykuł o polskim sporcie. W teksie tym skrytykował brak obiektywizmu, a nawet cechy szowinizmu w relacjach polskich dziennikarzy z imprez sportowych. Jednocześnie komplementując moją pracę, wyrażał się o niej pochlebnie. Ta bardzo dobra ocena zwróciła uwagę Putramenta – nawiasem mówiąc interesującego się sportem – który był w swoim czasie członkiem PKOl. Na łamach partyjnej gazety – jaką była „Trybuna Ludu” – napisał obszerny artykuł, krytykując moją pracę. Zarzucając mi, że faworyzuję drużyny zachodnie. Rychło po artykule Putramenta w wielu polskich gazetach ukazały się ostre ataki na moją osobę. Krytyka była bezwzględna i trwała przez wiele tygodni.
Oczywiście moje częste rozmowy z Trojanowskim nie ograniczały się wyłącznie do sportu. Pytał mnie o wiele spraw dotyczących sytuacji w kraju, nastrojów, jakie panują wśród społeczeństwa. O tych rozmowach wiedział także Nowak-Jeziorański. Sporo lat później we Francji poznałem innego pracownika Radia „Wolna Europa”, Macieja Morawskiego, z którym również nawiązałem koleżeńskie kontakty. I jemu też mówiłem o sytuacji w kraju.
Nie chcę powiększać mojej pomocy dla tej rozgłośni, ale Nowak- -Jeziorański mieszkając już w Polsce, podczas swojego wystąpienia w kawiarni Radia „Cafe” publicznie podkreślił moje osobiste poparcie wobec działalności Radia „Wolna Europa” w okresie PRL.
Te słowa mam nagrane na taśmie. Ten człowiek, co dla mnie jest zaszczytem, wyróżnił mnie podczas swojego pobytu w Warszawie. Już jak chorował, co pewien czas dzwoniłem do niego. Nie podchodził do telefonu, jednak kiedy sekretarka mówiła mu, że to ja proszę o rozmowę, wstawał, podchodził i bardzo życzliwie ze mną rozmawiał.
Odnosząc się do kolejnych wiadomości płynących z dokumentów MSW, prostuję informację, że po olimpiadzie w Rzymie – dokąd zgodnie z decyzją „Polskiego Radia” pojechałem własnym samochodem – odwoziłem nim Trojanowskiego do jego domu w Monachium. Kolejna nieścisłość w niektórych dokumentach. Wróciłem do Warszawy wprost z Rzymu, wioząc dwóch kolegów sprawozdawców, Witolda Dobrowolskiego oraz Tadeusza Pyszkowskiego. Nie odbyłem także wycieczki z Trojanowskim w trakcie olimpiady poza Rzym – to też nieścisłość w donosach.
W czasie jednego z pobytów w Moskwie podczas zawodów międzynarodowych, bodaj pod koniec lat pięćdziesiątych, raptem zadzwonił telefon w moim pokoju – w hotelu „Moskwa”. Odezwał się jakiś mężczyzna mówiący po polsku. Poinformował mnie, że posiada informację o moim pobycie w stolicy ZSRR. Jednocześnie oznajmił mi, że w razie potrzeby będzie chciał nawiązać ze mną kontakt. W jakim celu, tego się nie dowiedziałem. Tym niemniej był to wyraźny sygnał, że ci panowie wiedzą o mojej obecności i kiedy trzeba, pojawią się ponownie. Tymczasem tajemniczy rozmówca nie odezwał się więcej. Natomiast przyjąłem to jako przerażający znak, że oni o mnie pamiętają. I co gorsza wiedzę na mój temat posiada KGB. Bo z pewnością i ta rozmowa była przez nich podsłuchiwana. To było dodatkowe przerażające uczucie. Taki dziwny lęk towarzyszył mi zawsze podczas pobytu w ZSRR.
W latach siedemdziesiątych, niestety dokładnej daty nie pamiętam, otrzymałem zawiadomienie z KC PZPR. Miałem stawić się o wyznaczonej porze w takim i takim pokoju. Poszedłem. Przyjęła mnie w pokoju jakaś urzędniczka. I przeprowadziła ze mną kilkugodzinną rozmowę. Była pełna pochlebnej opinii o mojej pracy dziennikarskiej. W trakcie rozmowy zaproponowała, abym został korespondentem prasowym za granicą. Wymieniła kilka stolic europejskich – Paryż, Londyn lub inną. Poczułem, że grozi mi jeszcze większe niebezpieczeństwo. Zdawałem sobie sprawę, że korespondenci zagraniczni mogą mieć zadania wykraczające poza dziennikarskie rzemiosło. W istocie przyjęcie propozycji wiązałoby się z próbą wykorzystania mojej osoby przez wywiad PRL. Przez kilka godzin mniej lub bardziej dyplomatycznie dziękowałem za te „zaszczytne” wyróżnienie. Swoją odmowę uzasadniałem tym, że moja znajomość niemieckiego, a szczególnie angielskiego, jest bardzo słaba. Ponadto tego rodzaju zadania jednak przekraczają moje możliwości. Znam się dobrze głównie na sporcie – tłumaczyłem. W pewnym momencie pani przerwała spotkanie. Wyszła na korytarz i przez uchylone drzwi zobaczyłem mężczyznę, który także opuścił swój gabinet. Dostrzegłem, że zamienili kilka słów oraz wykonali jakieś gesty. Tak jakby ten mężczyzna był zainteresowany rezultatem rozmowy. Po chwili wróciła i przyjęła do wiadomości moją odmowę. W takich okolicznościach dobiegły końca moje kontakty z pracownikami MSW.
Trudno mi dziś dokładnie określić, w jakim momencie MSW przestało się interesować moją osobą. Do dziś mam uczucie, że moja odmowa przyjęcia funkcji korespondenta zagranicznego mogła mieć na to jakiś wpływ. Zresztą po tym zdarzeniu przez szereg lat otwarcie swoją publiczną działalnością ujawniłem, że służę innym sprawom.
Dodam, że nie przyjmowałem żadnych pieniędzy od funkcjonariuszy MBP/MSW w czasie moich długich kontaktów z nimi. Tylko raz podczas takiego spotkania, które miało miejsce wyjątkowo w jakimś mieszkaniu, jeden z funkcjonariuszy grzecznie zaproponował mi, że może przed najbliższym moim wyjazdem na mecz za granicę „przydałoby sie trochę dewiz, w czasie mego pobytu”. Podziękowałem i powiedziałem, że mam diety i na tym rozmowa się zakończyła. Zaznaczam, że w okresie wieloletnich spotkań nigdy nie otrzymywałem konkretnych zadań do wykonania, abym zwrócił dodatkową uwagę na jakąś osobę bądź wydarzenie.
To są moje szczere wyznania. Jeszcze raz powrócę więc do męczącej mnie sprawy. Czy można choć w pewnej mierze zrehabilitować się za to, co podpisałem i robiłem po roku 1954? W ramach tego postanowiłem zrobić coś pożytecznego o charakterze społecznym i, nazwijmy, polskim. Z chwilą rodzenia się „Solidarności” przyszło mi do głowy przypomnienie etosu AK. Napisałem artykuł pt. Upominam się o Grota-Roweckiego, b. dowódcę AK. Apelowałem w nim, żeby wreszcie ulica w stolicy nosiła jego imię. Niestety tekst nie został wydrukowany w tygodniku „Kultura”, dla którego od lat pisałem felietony sportowe. Ponieważ redaktor naczelny pisma Dominik Horodyński, stwierdził, że nie zgadza się na to PZPR. A ściśle mówiąc towarzysz Waszczuk. Po pewnym czasie na walnym zebraniu dziennikarzy rozpoznałem towarzysza Waszczuka. Postanowiłem podejść i zapytać, dlaczego nie zgodził się na druk tego artykułu. „Mamy na to wiele czasu – odpowiedział dyplomatycznie – teraz nie pora”. Zwróciłem się jednak jakiś czas później do red. Stefana Bratkowskiego kierującego „Życiem Warszawy” i poprosiłem, żeby może u siebie wydrukował. I Bratkowski – wówczas bardzo odważny – na własną odpowiedzialność opublikował artykuł w kwietniu 1981 r. Przyszło wiele listów z różnych środowisk akowskich z serdecznym poparciem dla mojej inicjatywy. Listy te są w moim posiadaniu. Bratkowski oprócz artykułu zamieścił także listy. Rychło otrzymałem wiadomość, że chce się ze mną spotkać córka gen. Grota-Roweckiego, pani Irena Rowecka-Mielczarska. I wtedy w gronie kilku akowców powzięto decyzję, aby utworzyć Społeczny Komitet Pamięci gen. Grota-Roweckiego i Jego Żołnierzy. W komitecie tym wzięło udział wielu wspaniałych ludzi, m.in. prof. Aleksander Gieysztor, dr Andrzej Kunert, bohater Powstania Warszawskiego – zdobywca Pasty – płk Henryk Leliwa-Roycewicz, prof. Rybicki – szef Kedywu warszawskiego, Stanisław Orsza-Broniewski – wielce zasłużony harcmistrz w czasie okupacji, Agaton Jankowski, Ela Prądzyńska – ostatnia łączniczka gen. Grota-Roweckiego, Zofia Idziakowska, Stanisław Soszyński, prof. Henryk Samsonowicz oraz córka i brat Generała.
Właściwa działalność półlegalna, niby zarejestrowana, ale chyba nie do końca – takie były wtedy dziwne czasy. W 38. rocznicę aresztowania gen. Grota-Roweckiego udało się nam uroczyście odsłonić tablicę pamiątkową przy ul. Spiskiej 14. W domu, gdzie został aresztowany przez gestapo. Następnie w 1982 r. wmurowaliśmy tablicę na murze więzienia przy ul. Rakowieckiej poświęconą pamięci zamordowanym akowcom. A rok wcześniej dzięki ówczesnemu kanclerzowi Kurii Warszawskiej ks. Zdzisławowi Królowi otrzymaliśmy na Powązkach w Alei Zasłużonych specjalne miejsce, abyśmy mogli wznieść skromny pomnik dla uczczenia Polskiego Państwa Podziemnego. Byłem nieco młodszy od większości tych wspaniałych ludzi i widząc mój zapał, powierzano mi różne funkcje.
Tak było i tym razem. Otrzymałem zadanie, abym przed odsłonięciem tego pomnika wygłosił przemówienie z ambony kościoła Karola Boromeusza, przed mszą poprzedzającą całą uroczystość. Poza tym zaangażowałem się w walkę o pomnik Powstania Warszawskiego. Tu mieliśmy przeszkody. Bowiem władze chciały, żeby pomnik nazywał się Powstańców, a nie Powstania. Związane było to z propagandą peerelowską, gdyż ta głosiła, że samo Powstanie było politycznie szkodliwie.
Kolejnym osiągnięciem Komitetu było uroczyste otwarcie mostu im. gen. Grota-Roweckiego 29 listopada 1981 r. w Warszawie. Przedtem stoczyliśmy walkę z władzami miasta o nazwę. Wystąpiłem na tym burzliwym zebraniu, aby przekonać, że ten most jest właściwy. W związku z moim apelem prezydent Warszawy pan Majewski wyraził pretensję, że na jego terenie pozwoliłem sobie agitować w sprawach jego miasta. Na otwarcie mostu przyszły tysiące ludzi – atmosfera była wspaniała – a na zakończenie b. żołnierze AK uroczyście przeszli na drugą stronę Wisły.
Tymczasem moja aktywność związana z wskrzeszeniem tradycji AK miała groźne następstwa. Przypomina mi się jedno niebezpieczne zdarzenie. O ile pamiętam, było to w okresie stanu wojennego. W nocy około 3–4 ktoś zadzwonił do mojego mieszkania. Zerwaliśmy się z żoną i podszedłem do drzwi. Dla ostrożności spojrzałem przez tzw. wizjer. Po drugiej stronie zobaczyłem trzech barczystych mężczyzn w średnim wieku. Jeden powiedział: „Panie Tomaszewski, państwa polonez na parkingu przed domem jest rozbity. Zejdźmy razem go obejrzeć”. Żona zapytała roztropnie: „Jakiego koloru jest ten samochód i jakie ma numery?”. „Proszę schodzić szybko z nami” – odpowiedzieli. Byli napięci, przebierali nogami, niektórzy mieli w rękach laski. Powiedziałem: „Bardzo dziękuję, ale jest noc, zobaczę rano, co się stało”. Przez okno ujrzałem na dole trzech mężczyzn, którzy szybko wbiegli do półciężarowego samochodu – może była to nysa – i błyskawicznie odjechali.
Następnego dnia złożyłem wizytę w komisariacie milicji przy ulicy Karmelickiej i poinformowałem o tym dziwnym wydarzeniu, gdyż polonez stał nieuszkodzony. Milicjant przyjął tę informację i powiedział, że nic nie wie o tym zdarzeniu. Nie przesadzam, choć byłem przerażony, że wizyta ta nosiła wszelkie cechy nocnego ataku na moje mieszkanie.
Z chwilą ogłoszenia stanu wojennego postanowiłem odejść z pracy i przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. Zaległe pensje wręczano mi na schodach Radia, gdyż do środka nie byłem wpuszczany. Pomimo że odszedłem na emeryturę, raptem w lutym 1982 r. zaprosił mnie do kawiarni specjalny przedstawiciel „Polskiego Radia”. W trakcie spotkania otrzymałem od niego propozycję wyjazdu jako sprawozdawca na Narciarskie Mistrzostwa Świata w Holmenkollen w Norwegii. W krótkiej rozmowie odmówiłem.
U schyłku PRL przyjąłem natomiast propozycję od koleżanki, bym wziął udział w pracy Radia „Solidarni”. Nagrywaliśmy audycję w skromnym studiu w budynku Związku Niewidomych przy ulicy Konwiktorskiej w Warszawie. Powierzono mi zaszczytną funkcję nagrania sygnału wstępnego dla tego niszowego programu. Przeprowadzaliśmy wywiady, komentarze, reportaże.
Przywiązanie do pracy w Radiu oraz ogromny sentyment wobec tenisa – ulubionego sportu – przełożyły się na kolejną moją działalność społeczną. Najpierw w roku 1958 zorganizowałem wraz z „Expresem Wieczornym” turniej tenisowy dla młodzieży do lat 16 na kortach „Legii”. Następnie w roku 1968 ruszył dużo większy identyczny turniej o ufundowany przeze mnie puchar. Najpierw mecze odbywały się na Agrykoli. A po wybudowaniu trasy Łazienkowskiej – po zlikwidowaniu kortów na Agrykoli – zawody zostały przeniesione na korty „Warszawianki”, na których turniej ten odbywa się do dziś. Bez przerwy 43 lata. Od wielu lat zaliczany jest do zawodów międzynarodowych, gdyż został włączony do kalendarza Europejskiej Federacji Tenisa. Organizacja ta podjęła taką decyzję, gdyż uznała, że zawody prowadzone są wzorowo pod względem organizacyjnym, sportowym oraz atmosfery panującej wokół turnieju.
W każdym roku gromadzi ponad 100 dziewcząt i chłopców z kraju i kilku innych państw. Wyłonił wiele czołowych rakiet polskich, m.in. Radwańska, Matkowski, Przysiężny. Ten turniej to spłata mojego długu za to, co zawdzięczam sportowi i tenisowi. Bo sam kiedyś przed wojną grywałem w takich turniejach, odnosząc sukcesy.
Dwukrotnie w latach 2007–2008 patronat honorowy nad turniejem objął prezydent RP Lech Kaczyński, który w liście do uczestników odczytanym przed rozpoczęciem turnieju w 2008 r. napisał m.in.
Nie jest przypadkiem, że tenisowemu turniejowi juniorów przyświeca zasada fair play, skoro jego patronat niejednokrotnie swoją życiową postawą, tak w czasie okupacji niemieckiej, jako żołnierz Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, jak i w trudnych chwilach stanu wojennego, dawał wyraz siły i szlachetności własnego charakteru. Doceniając wysoki poziom Turnieju, znaczenie zawodów dla upowszechnienia dyscypliny tenisa ziemnego w Polsce, zwłaszcza wśród polskiej młodzieży, zdecydowałem, podobnie jak przed rokiem, o objęciu tego przedsięwzięcia honorowym patronatem. Dziękując Panu Bohdanowi Tomaszewskiemu za piękną pracę i nieustające wysiłki na rzecz propagowania idei sportowej rywalizacji, życzę odniesienia sukcesów wszystkim uczestnikom Turnieju o puchar jego imienia.
Publikacja fragmentu książki Artura Cegiełki pt: „Działania MSW wokół olimpijskich zmagań Moskwa‘80”. Publikacja za zgodą Wydawnictwa LTW oraz UKSW.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/236340-ze-wspomnien-bohdana-tomaszewskiego-daleko-mi-do-bohaterskich-akowcow