Wprost przeciwnie, czyli - to tylko gra

Nie jestem zwolennikiem Kamila Durczoka – jest wprost przeciwnie. Choć osobiście nigdy nie poznałem tego człowieka, to jego działalność poznałem na tyle dobrze, że nigdy nie nazwałbym go dziennikarzem – przynajmniej nie w takim znaczeniu, w jakim ja rozumiem to słowo.

Mam wstręt do działalności publicznej takich jak on, „dziennikarzy”,  nie szanuję Kamila Durczoka i tak zwyczajnie po ludzku nie pałam do niego sympatią. A jednak publikacja „Wprost” uruchamia we mnie wszystkie możliwe dzwonki alarmowe. Chciałem w tym miejscu szeroko uzasadnić, dlaczego tak jest, ale uświadomiłem sobie, że przecież już tekst o tym w tym miejscu popełniłem, dokładnie w dniu wybuchu tzw. „afery podsłuchowej”, gdy większość dzisiejszych krytyków Sylwestra Latkowskiego widziała w nim ucieleśnienie wszelkich dziennikarskich cnót i obrońcę wolności słowa. Zamiast więc zamęczać Czytelników nowymi- starymi argumentami, postanowiłem pójść na łatwiznę i niniejszym przypomnieć ów tekst – bo w moim przekonaniu nie tylko nic nie stracił na aktualności, ale też doskonale pasuje do ostatnich rewelacji „Wprost”.

Niniejszym cytuję:

„Wiele osób zastanawia się nad powodami, dla których sympatyzujący z prezydentem Bronisławem Komorowskim Tygodnik „Wprost” publikuje podsłuchy z rozmów uderzających w Platformę Obywatelską.

Jak to możliwe, że taki tygodnik publikuje takie materiały? Czy jest możliwe, by „taśmy Wprost” stanowiły efekt tzw. „dziennikarskiej staranności i rzetelności”? Czy jest w tej sprawie jakieś drugie dno i kto ma na tym zyskać?

By to rozstrzygnąć, przedstawiam autentyczną historię stanowiącą zapis autentycznych wydarzeń, które opisałem w książce „Z mocy nadziei”, a które związane są pośrednio nawet z tym samym tygodnikiem…. Prezentowana tu historia wydarzyła się, gdy prezydentem Polski był jeszcze Aleksander Kwaśniewski i gdy cała Polska przygotowywała się do bezprecedensowego wydarzenia, jakim miało być przesłuchanie prezydenta na żywo, na oczach milionów widzów, przed Sejmową Komisją Śledczą.

Wnioski pozostawiam Czytelnikom.

Pułkownik służb tajnych, Aleksander L., informator kilku warszawskich dziennikarzy śledczych, a zarazem były szef kontrwywiadu w PRL, oczekiwał mnie w warszawskim hotelu Ibis.

Jest temat. Bierzesz, albo nie. Stawiam tylko jeden warunek. Materiał musi być zwodowany najpóźniej w poniedziałek – zaczął bez zbędnych wstępów. – Jeśli nie, w poniedziałek newsa zwoduje ktoś inny.

Nie da rady. Jest czwartek, co najmniej dzień na weryfikację…

Metr osiemdziesiąt, dobrze zbudowany, około siedemdziesiątki, lekko siwiejący, w okularach. To będzie twoja weryfikacja. Nazywa się Kowalski. Przyniesie próbkę materiału. O jedenastej w tym samym miejscu. Jak twoja redakcja będzie zainteresowana, resztę otrzymasz o siedemnastej od mecenasa Kucińskiego.

Od kogo?

Od Ryszarda Kucińskiego, adwokata Marka Dochnala i naszego człowieka. Żegnam.

W oczekiwaniu na Kowalskiego (czy jak on się tam nazywał naprawdę) miałem półtorej godziny na przemyślenie całej historii. O tym, że Ryszard Kuciński, były rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, później adwokat m.in. Marka Dochnala, dysponuje materiałami pozyskanymi od klienta, które mogą wysadzić pół sceny politycznej, słyszałem wcześniej od dwóch informatorów.

Działali razem i byli znani co najmniej kilku dziennikarzom śledczym, a część ich informacji pochodziła prosto z „Abwhery” - jak w gronie dziennikarzy śledczych nazywaliśmy Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego - oraz innych służb tajnych. Teraz te same informacje w wersji skonkretyzowanej przynosił Aleksander L. Przypadek, czy prowadzona na szeroką skalę gra, w której jakąś rolę przypisano mediom?

Kilkadziesiąt minut później do stolika podszedł mężczyzna. Twardy osobnik, który nie wyglądał na sędziwego staruszka. Przysiadł się nie czekając na zaproszenie.

Nazywam się Kowalski.

Może i był nim, ale z pewnością nie pod tym nazwiskiem się urodził. Jednakże przywitałem się z nim tak uprzejmie, jakby naprawdę nazywał się „Kowalski”.

Ma pan do omówienia jakąś sprawę?

Kowalski wzruszył ramionami i położył na stole zalakowaną kopertę.

Tu nie ma nic do omawiania. Proszę to obejrzeć. Do widzenia. Wstał od stołu i ruszył do obrotowych drzwi, którymi wszedł minutę wcześniej.

Przez chwilę przyglądałem się przesyłce, po czym naderwałem jej krawędź i otworzyłem. W środku było kilka zdjęć pary prezydenckiej z Markiem Dochnalem. Wszystko było już jasne. Po drodze do redakcji „Wprost” analizowałem wagę otrzymanego materiału. Przyciskany przez media i opozycję prezydent Kwaśniewski od tygodni wił się jak piskorz zapewniając w licznych publicznych wypowiedziach, że nigdy nie miał żadnych spotkań ani relacji z Markiem Dochnalem. Za kilka dni miał stawić się przed Sejmową Komisją Śledczą, by po raz sto pierwszy - za to pierwszy raz zeznając pod przysięgą - powtórzyć to, co mówił dotychczas. Prezydent wahał się, czy wziąć udział w przesłuchaniu. Zdjęcia były dowodem, że Aleksander Kwaśniewski nie mówił prawdy.

Zastanawiało mnie, dlaczego mojemu informatorowi, tudzież ludziom stojącym za nim, zależało, by materiał ukazał się w poniedziałek. Rozpatrywałem najbardziej irracjonalne koncepcje, ostatecznie jednak dałem sobie spokój. Powodów mogło być tak wiele, że zastanawianie się nad nimi nie miało sensu. „Rola dziennikarza śledczego polega na zebraniu informacji prawdziwych i ważnych z punktu widzenia opinii publicznej, nie na rozważaniu motywów informatorów” – przypomniałem sobie zasadę, która legła u podstaw współpracy z z Aleksandrem L. i innymi informatorami. O ewentualnej publikacji zdjęć i tak miało zdecydować kierownictwo redakcji. Nie dziwiło mnie natomiast wcale, że adwokat Dochnala kooperował z ludźmi służb tajnych. Połączenie szantażu, pieniędzy, niekiedy groźby złamania kariery lub nawet więzienia sprawiało, że na podobną współpracę decydowało się wiele osób - niekiedy wbrew swojej woli.

W redakcji po konsultacji z Markiem Królem i Staszkiem Janeckim podjęliśmy decyzję o publikacji materiału. Jeszcze tego samego dnia pojechałem ze Staszkiem Janeckim do umiejscowionej blisko Belwederu kancelarii mecenasa Kucińskiego, z którym przed laty miałem styczność, jako rzecznikiem Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Z kancelarii wyjechaliśmy po godzinie dwudziestej, bogatsi o kilka zdjęć i notatniki Marka Dochnala na dokładkę.

Taki prezent ekstra.

Materiał poświęcony Aleksandrowi Kwaśniewskiemu opatrzony zdjęciami ukazał się w poniedziałkowy ranek, a już kilka godzin później przerażony prezydent zwołał konferencję prasową. Odmówił stawienia się przed Sejmową komisją Śledczą ds. PKN Orlen.

Mógłbym tam pójść, by zaśpiewać i zatańczyć, tylko po co? – spointował. Większość mediów analizowała przyczyny panicznej reakcji prezydenta, mnie zastanawiało co innego: co by było, gdyby Aleksander Kwasniewski stanął przed Sejmową Komisja Śledczą, powtórzył pod przysięgą zapewnienia dotyczące kontaktów z Dochnalem i dopiero po tym zdjęcia ujrzałyby światło dzienne? Prezydent na oczach całej Polski popełniłby oczywiste przestępstwo. Co byłoby dalej? Impeachment? Trybunał stanu? Do tego jednak nie doszło, bo komuś zależało na wywołaniu reakcji łańcuchowej, która wprowadziła Kwaśniewskiego w przerażenie, ale de facto uratowała mu skórę.

Dlaczego rozegrano to właśnie w ten, a nie inny, sposób? Kto i po co wymyślił taki szatański, „wielopiętrowy”, plan? Nigdy nie poznałem odpowiedzi na te pytania…

Jako pointę do tej historii, dodam:

27 maja 2011 roku na stronie internetowej Samoobrony ukazały się kondolencje następującej treści:

„Odszedł nasz Kolega Mecenas Ryszard Kuciński, przyjaciel i długoletni współpracownik. Łącząc się w żalu z sercem pełnym bólu, w imieniu działaczy i sympatyków Samoobrony oraz własnym, składam Rodzinie i Bliskim wyrazy głębokiego współczucia. Żegnaj Ryszardzie - przewodniczący Andrzej Lepper”.

Mecenas Ryszard Kuciński był dla Andrzeja Leppera jedna z najbardziej zaufanych osób, na tyle bliskim, że to właśnie u niego Lepper zdeponował najbardziej tajne dokumenty i nagrania, które miały być zagrożeniem dla bardzo wpływowych, zajmujących wysokie stanowiska w państwie, osób, zaś dla Leppera stanowić swoistą polisę ubezpieczeniową. Czy Lepper wiedział u kogo deponuje dokumenty o tak gigantycznym znaczeniu? Wiadomo jedynie, że bliskim współpracownikom i jednemu z dziennikarzy deklarował, że dokumenty zostały zdeponowane w najbardziej bezpiecznym miejscu z możliwych. Tym „bezpiecznym miejscem” okazała się kancelaria adwokata, o właścicielu której wysocy rangą oficerowie służb tajnych mówili: „nasz człowiek”…

Mecenas Ryszard Kuciński zmarł pod koniec maju 2011 roku (na zawał serca), a nieco ponad dwa miesiące później w jego ślady podążył Andrzej Lepper, który według wersji oficjalnej zginął śmiercią samobójczą…

Oceniając „taśmy Wprost” warto pamiętać, że rzeczywistość III RP, to spektakl, w którym widzimy tylko to, co przedstawiają nam na scenie - właśnie jak w teatrze.

Prawdziwe życie toczy się za kurtyną…”

Koniec cytatu.

A reszta - jak pisał Hamlet – niech będzie milczeniem. Przynajmniej do 22 kwietnia…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.