Pietrzak, Pospieszalski, Wolski o świętach w PRL-u: choinka w maluchu, cytrusy w porcie, karp nie dojechał...

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
YT
YT

„Niedobory”, jak eufemistycznie określano w komunizmie permanentną niemożność zaopatrzenia sklepów w podstawowe produkty, były nieodrodną cechą systemu. Kto miał pecha w tym systemie żyć, musiał się z „niedoborami” oswoić (co nie znaczy pogodzić). Szczególnie dawały się one we znaki przed świętami.

Znajomości u rzeźnika

Był to okres wzmożonych zakupów, w którym kumulowały się wszystkie idiotyzmy socjalistycznego „zaopatrzenia”. To, czego na co dzień można było nie dostrzegać, przyzwyczajając się do kartek i braków w zaopatrzeniu, w okresie świąt stawało się szczególnie dokuczliwe

— wspomina satyryk Jan Pietrzak.

W zakupy przed Bożym Narodzeniem zaangażowane były całe rodziny.

Mam przed oczami obraz z dzieciństwa, że przed świętami stało się w kolejkach. Na przykład za masłem solonym, które nagle pojawiało się sprowadzane z Nowej Zelandii czy Holandii. Obowiązkowo stało się też po szynkę. Wracałam ze szkoły i szłam się do kolejki. Z bratem staliśmy nawet po kilka godzin

— pamięta dziennikarka Anita Gargas.

Przy zdobywaniu świątecznych dóbr nie mniej ważną funkcją od stania, okazywało się „organizowanie”.

To był okres szukania znajomości u rzeźnika, w sklepach z wódką czy ze słodyczami. Wszystko się załatwiało na boku

— mówi Jan Pietrzak.

Objazd wiejskich manufaktur

Nieliczni szczęśliwcy korzystali ze źródeł zaopatrzenia na wsi.

Przez pewien czas mój tata miał specyficzna pracę. Pod Górą Kalwarią był szefem nadzoru wodnego dużego odcinka Wisły. W imieniu państwa mógł wydzierżawiać chłopom nadbrzeżne tereny. Wszyscy z panem kierownikiem starali się dobrze żyć. Dzięki temu mógł kupować żywność prosto ze wsi. Przywoził nam świeże mięso i wędliny domowej roboty. Więc do pewnego czasu jedliśmy jak tzw. resortowe rodziny. Pewnie dlatego rodzinna Wigilia zawsze była u nas

— opowiada publicysta Rafał Ziemkiewicz.

Na wystawanie w kolejce nie był też skazany Janusz Wojciechowski, dziś europoseł, który na wsi się wychował.

Zawsze przed świętami odbywał się objazd okolicznych manufaktur wiejskich. Do młyna jechaliśmy ze zbożem żeby zrobić mąkę. Do kaszarni z jęczmieniem, żeby zrobić kaszę. Z rzepakiem do olejarni. Wszystko w zasadzie było własnej produkcji. Mini przetwórstwo działało wtedy dość dobrze

— zaznacza Janusz Wojciechowski.

Też mam dzieci, panie Janku

Wyprawy po zaopatrzenie miewały też międzynarodowy charakter, o ile „handlowiec” miał paszport.

W takich momentach, kiedy mnie wypuszczali za granicę, jechałem do Berlina Zachodniego, albo promem do Danii  i kupowałem pełen samochód upominków na święta. Trzeba było oczywiście prowadzić rozmowy z celnikami, bo jak celnik popatrzył, co mam w bagażniku,  to z płaczem mówił: „Tyle zabawek… Ja też mam dzieci, panie Janku.” Trzeba było jakoś się dzielić. Pamiętam, że nawet papier toaletowy przewoziło się ze strefy kapitalistycznej. Wszystko było zidiociałe w tym komunizmie

— opowiada Jan Pietrzak.

Ale przecież nawet w PRL święta miały swój duchowy wymiar. Jan Pospieszalski, dziennikarz i muzyk, z dzieciństwa spędzonego w Częstochowie wspomina czas adwentowego oczekiwania na Boże Narodzenie.

Jako maleńki chłopczyk nauczyłem się przepięknych pieśni adwentowych. Trzeba było zmierzyć się z porannym wstawaniem żeby na szóstą rano pójść do naszego parafialnego kościoła Św. Barbary na roraty. Nie było, tak jak teraz, adwentowych kalendarzy z czekoladkami. Było nas dziewięcioro w domu, warunki bytowe skromne, więc czekolada w ogóle rzadko bywała u nas w domu. W adwencie odbywało się natomiast zbieranie dobrych uczynków w formie sianek do żłóbka. No i pojawiały się kolejne zwiastuny nadchodzących świąt. A to choinka obwiązana sznurkiem, dźwigana przez tatusia, a to zapukał organista z walizką opłatków, a to robienie ozdób choinkowych z papieru i kolorowych wydmuszek. I na koniec - wanna zajęta, bo karp się pojawił.

Loteria karpiowa

Najpierw jednak tego karpia trzeba było „upolować”. Metody stosowano zadziwiające.

Jan Pospieszalski:

W mojej dzielnicy w Częstochowie, w okolicach kościoła Św. Barbary, działał duży zakład produkujący materiały ogniotrwałe. Pracowała w nim większość rodziców moich kolegów z podstawówki. W schyłkowym okresie Gierka sprytny i przedsiębiorczy zaopatrzeniowiec metodą barteru wymienił jakieś dobra produkowane w tym zakładzie na dostawę karpia, pewnie z jakiegoś PGR-u. Niestety po drodze ktoś te karpie ukradł, albo dyrekcja rozdysponowała je między sobą w większej ilości. Tak, że dla całej załogi tych karpi nie wystarczyło. W związku z tym w zakładzie odbyło się losowanie. Kto wyciągnął szczęśliwy los, dostawał karpia, a dla reszty nagrodami pocieszenia były … prześcieradła. Ten obraz socjalizmu loteryjnego i barterowych wymian pomiędzy zakładami jest dziś czymś trudnym do wyobrażenia, ale myśmy to traktowali jako normalny koloryt tamtej rzeczywistości

— dodaje Jan Pospieszalski.

Olej śmierdział jak silnikowy

Przygodę z karpiem, który nie dotarł na wigilijny stół miała też publicystka Krystyna Grzybowska, wdowa po felietoniście Macieju Rybińskim. Rzecz dzieje się w stanie wojennym. Pierwsze Boże Narodzenie pod lufami czołgów generała Jaruzelskiego.

Krystyna Grzybowska:

Zima była straszna, w sklepach kompletne pustki, nic do zjedzenia na święta. W związku z tym redakcja „Sztandaru Młodych” - z której zostałam uroczyście wyrzucona po 13. grudnia z zakazem wykonywania zawodu włącznie - jeszcze mi służyła świąteczną pomocą. Zapowiedziała dostawę karpi i oleju. Jedno i drugie na wagę złota. Zakupiłam w redakcji ten olej i Maciek postanowił zrobić majonez. To był niezapomniany specjał ponieważ olej, który miał być sojowy, śmierdział jak silnikowy. Nic tego smrodu nie zabiło, więc zaraz po sporządzeniu musieliśmy majonez wylać. W ten sposób straciliśmy niezbędny składnik sałatki jarzynowej. Nie mielibyśmy na Boże Narodzenie kompletnie niczego, co można by uznać za świąteczne danie, gdyby nie nadejście posiłków z zagranicy. Moja ciocia z Kanady przysłała paczkę przez duńską pocztę (żeby szybko doszła) z pomarańczami i rybnymi konserwami. Staliśmy się więc niesłychanie zasobni. A tego karpia, którego mieli nam dać w redakcji, w końcu nie dowieźli.

Statki cytrusów na święta

Wspomniane przez Krystynę Grzybowską pomarańcze - w tym dość wyjątkowym przypadku zdobyte bez walki - wiązały się z jednym z największych absurdów PRL. Co roku przed Bożym Narodzeniem władze, chcąc pokazać jak dbają o naród, przeprowadzała desant cytrusów.

Najbardziej groteskowe były komunikaty, że biuro polityczne się zebrało i postanowiło sprowadzić „dodatkowo” dwa statki cytrusów na święta. Potem cała Polska słuchała w telewizorach jak te dwa statki pomarańczy kubańskich czy bananów płyną do Polski. Następnie brygada pracy socjalistycznej im. Czerwonego Października, rozładowywała transport. Dzienniki pokazywały jakie to szczęście nas spotkało. Następował rozdział dóbr na całą Polskę. A w ostatniej instancji sprzedawcy kradli to wszystko, wynosili na bazar i kupowało się na bazarze, to co miało być w sklepach

— odtwarza przebieg kampanii cytrusowych Jan Pietrzak.

Maluch z choinką

Szczególne zabiegi towarzyszyły też zaopatrzeniu się w choinkę, bez której trudno sobie wyobrazić polskie Boże Narodzenie. W tym przypadku sprawiał problem nie tyle sam zakup (nie wiedzieć czemu choinki często pojawiały się w składach węgla), co transport towaru.

Mam takie zdjęcie jak z dwoma chłopakami z ulicy niesiemy na ramionach choinkę niczym trumnę poległego

— mówi Marcin Wolski.

Kłopotu nie rozwiązała socjalistyczna motoryzacja, której chlubą był Fiat 126p. Gabaryty wozu nijak nie przystawały do tradycji, że choinka powinna w domu sięgać sufitu.

Trzeba było nieźle się nagłowić jak takie drzewko zapakować do malucha. Przytroczyć z boku czy wieźć na dachu? A może wsadzić do środka i wypuścić oknem?

— wspomina Marcin Wolski.

A jak już się udało te zakupy zrobić, lepsze lub gorsze, to potem już była sama radość świąt. Rodzinnych, serdecznych, miłych, ciepłych. W ten sposób ludzie sobie rekompensowali całoroczne nieszczęście. W święta odrabiało się normalność

— podsumowuje Jan Pietrzak.

Dziś z szynką, olejem, majonezem, karpiem, pomarańczami czy choinką kłopotów nie ma, co nie znaczy, że normalność przestała być reglamentowana. Dlatego normalności, na święta i po świętach, wszystkim Państwu życzymy.

Jerzy Kubrak

Tekst ukazał się w świątecznym wydaniu tygodnika „wSieci” z grudnia 2012 r.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych