Dzień po Zaduszkach Powązki nadal są piękne. Groby kwitną wielokolorowymi kwiatami. Przy większości nadal palą się znicze. Ludzi zdecydowanie mniej, ale kłamstwem byłoby powiedzieć,że jest pusto. Tu i ówdzie można dostrzec rudą kitę wiewiórki. Po alejkach jeżdżą cmentarne meleksy. Obsługa sprząta wypalone lampki. Ale kwiaty wciąż są żywe. Tak jak wspomnienia. Wśród nich odbywam listopadowy spacer sentymentalny.
Już na samym początku uświadamiam sobie, że z roku na rok mam tu coraz więcej grobów do odwiedzenia. Ludzi, których znałam osobiście, takich, których podziwiałam z daleka. Takich którzy odcisnęli piętno na moim życiu i tych, których wielkość doceniłam dopiero po śmierci. W tym też przybyły kolejne…
Zaraz przy wejściu – grób Ryszarda Kuklińskiego. Tak się złożyło, że miałam okazję go spotkać krótko po studiach. W Gazecie Polskiej, w której wówczas pracowałam, przeszłam przyspieszony kurs z wiedzy o bohaterze. Właśnie wtedy po latach, pułkownik pierwszy raz mógł przyjechać do Polski. Mały wielki człowiek. Redakcja zorganizowała mu wielką fetę na Zamku Królewskim. Byłam tam. Pamiętam jaki był skromny. I skryty. W Polsce wciąż jeszcze trwały spory: bohater czy zdrajca. Na szczęście w moim środowisku ten dylemat nigdy nie istniał. Kilka lat później – już w zupełnie innej redakcji, na dyżurze zastała mnie wiadomość o jego śmierci. Przekazał ją Józef Szaniawski – sam dziś pochowany kilkaset metrów od przyjaciela. Teraz już nie mają między sobą żadnych tajemnic. Obu zapalam znicze. Wieczny odpoczynek.
W tym roku kilka metrów od Kuklińskiego pojawił się grób, który wolałabym zobaczyć dopiero za parę lat. Senator Romaszewski. Mądry, dobry, uczciwy człowiek. Miał odwagę mówić, co myśli, nawet jeśli to nie było zgodne z oczekiwaniami jego politycznych sojuszników. Był cudownym gawędziarzem. Czasem trudno było uzyskać od niego typową telewizyjną „setkę”. Bo z dygresji przechodził w dygresję. Za to jak cudownie się go słuchało. Najlepiej nieoficjalnie. Nieczęsto spotyka się polityków, których można szanować i lubić równocześnie. I to zupełnie bez wysiłku. Senator Romaszewski taki własnie był.
Pomiędzy Kuklińskim a Romaszewskim - Adam Hanuszkiewicz. Cóż, nie widziałam nigdy jego „Balladyny na motorach”. Ale jego opowieści o teatrze, o zawodzie aktora i reżysera mogłam słuchać bez końca. Był jednym z tych, którzy swoją pasją zarażali otoczenie. Cudowny dar…
Wśród grobów „prywatnych” mijam ostatnie miejsce spoczynku ojca koleżanki z klasy. Odkąd go pamiętam chorował na SM. Ale ani wtedy, ani dziś nie znałam pogodniejszego człowieka. Nie przypominam też sobie lepszego, bardziej kochającego ojca, weselszego pana domu. Mimo, że większość życia musiał spędzać na fotelu. Jak to jest, że czasem ludzie chorzy potrafią o tyleż bardziej cieszyć się życiem, i tą radością zarażać otoczenie, niż ci w pełni sił, zdrowi?
Po przeciwnej stronie głównej alei – grób, który jeszcze długo powinien być pusty. Kolega z dzieciństwa. Trochę starszy. Łączyła nas wspólna miłość do koni, która niwelowała różnice wieku. Wspólne rajdy, tereny, hubertusy, ogniska. Potem zaczęło się dorosłe życie - drogi nam się rozeszły. Dwa lata temu telefon od wspólnej znajomej. Włodek nie żyje. Nieuleczalna choroba, depresja. Samobójstwo. Na pogrzeb przyszli chyba wszyscy członkowie klubu jeździeckiego sprzed 20 lat… Włodziu, nie musiałeś gromadzić nas w ten sposób… Wystarczyło zaprosić na piwo…
Dochodzę do grobu mojej babci. Niewiele ponad rok, jak nie ma jej wśród nas. To ona zaszczepiła mi miłość do wszystkiego, co żywe: do wsi, ogrodu, lasów, rzeki. Jej opowieści o domu pod Grodnem, po którym biegały psy, koty, a nawet oswojony zając - były dla mnie – dziecka z wielkiej płyty - najpiękniejszymi bajkami dzieciństwa.Tej mniej sielankowej historii, kiedy to w 39’ z dwumiesięczną córeczką na ręku uciekała z zagrożonego wojną miasta – dowiedziałam się znacznie później. Mąż – oficer nigdy z niej nie wrócił. Ale życie ofiarowało jej drugą – prawdziwą miłość. Drugi „dziadek” był ogrodnikiem, architektem zieleni. Nie poznałam go. Zmarł tuż przed moim urodzeniem. Ale ze zdjęć spogląda na mnie dobry, ciepły człowiek. A na półce wciąż stoi jego „Ogród przy domu”. Babcia zawsze mówiła o nim z miłością. Dołączyła do niego po długim, niełatwym życiu. Znów są razem. I tak być powinno.
Niedaleko od grobu babci – ciągnie się druga, mniejsza aleja zasłużonych. Tu znanych nazwisk robi się coraz więcej. Waldemar Milewicz. Zastrzelony w Iraku. Nie znałam go osobiście, ale tak lubiłam oglądać jego relacje z zupełnie nieznanych mi miejsc.
Kamila Skolimowska. Mistrzyni. W pełni formy. I nagle – jej nie ma…
Zbigniew Religa. Pamiętam go tylko jako polityka. A to przecież przede wszystkim wspaniały lekarz. Jeszcze nie widziałam „Bogów”. Ale cieszę się, że taki film powstał. Uwieczni go skuteczniej niż najpiękniejszy pomnik.
Mijam kolejne kwatery tych, którzy zasłużyli sobie w oczach współczesnych na wyeksponowane miejsce na cmentarzu. Taki ostatni akt ludzkiej próżności. Ale tak naprawdę liczy się tu dla mnie tylko jedno miejsce.
Dwie Skały. Grób Jacka Kaczmarskiego. Pod nazwiskiem krótki napis – poeta. Moja mama dziwi, że nie „pieśniarz”. Ale on był poetą. Śpiew był tylko formą przekazywania treści zaklętych w słowa. Tych o pragnieniu wolności, o uwikłaniu w historię, o znaczeniu sztuki, o buncie, o zmaganiu się z Bogiem, o ludzkich ułomnościach i przewrotnym losie. O tych prawdach i wartościach , w które tak gorąco wierzy się mając lat naście. A potem czasem przestaje… Albo nie. Kaczmarski z kaset. Kaczmarski na koncertach. Kaczmarski w trasie. Jacek przy kawiarnianym stoliku. Jacek w Australii. Pół mojego życia. I znów Kaczmarski tylko z płyt …Ile to już razy, Jacku, odczytałam te słowa na Twoim grobie?
Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach Na dwóch bliźniaczych zamieszkałem skałach.
Jedna na drugiej lustrem i wyrzutem, A przecież z jednej energii wyklute.
Łączy je w głębiach niewidoczny korzeń Którym na trwałe w sedno bytu wbite; Tam, gdzie rozsądek - rozpaczą i grozą nadzieja - szaleństwem, szaleństwo - zachwytem.
Na końcu alei monumentalne złamane skrzydło. To które przełamało Polskę na pół. I jej społeczeństwo. I jej klasę polityczną. I naszą historię najnowszą. Już na zawsze coś wydarzyło się „przed Smoleńskiem”, albo „po Smoleńsku”. 96 nazwisk. Niektórych wciąż nie wykasowałam z komórki. Znicze, znicze, znicze. Świadczą, że wciąż pamiętamy. Choć nadal nie wiemy. Wciąż mamy dwie „prawdy” o ich śmierci. A przecież może być tylko jedna. Oni już ją znają. My do tej jednej jedynej musimy się jeszcze dobić. Zawalczyć o nią. Odkryć. Ukazać. Bo historii żadnego kraju nie można budować na kłamstwie. Może, gdy ta ukryta prawda wyjdzie na jaw owo pęknięte skrzydło się sklei - myślę sobie opuszczając powązkowskie alejki. I nie mogę opędzić się od myśli, że Kaczmarski ująłby to dużo piękniej …
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/220731-od-kuklinskiego-do-smolenska-moj-po-powazkach-spacer-sentymentalny?wersja=mobilna
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.