Zaczarowany Flet - rozczarowany widz. Finałowe przedstawienie Festiwalu Mozartowskiego okazało się wielkim niewypałem

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. facebook/profil WOK
fot. facebook/profil WOK

Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie tak miało być. Nie tędy droga. Nie da się stworzyć dobrego przedstawienia operowego samymi efektami specjalnymi.

Nie skłamię, jeśli powiem, że na Czarodziejski Flet w plenerze czekałam od roku. To wszak moja ulubiona opera Mozarta. Tak, wiem, że prawdziwi melomani udowodnią mi, że to Don Giovanni jest arcydziełem wszech czasów. A Zauberfloette, to właściwe musical dla XVIII wiecznego plebsu. Przyznam im rację, cenię Don Giovanniego ale i tak kochać będę najgoręcej tę czarodziejską baśń o wielkiej miłości Tamina i Paminy, swawolnym ptaszniku Papageno i zmaganiach bezwzględnej Królowej Nocy z mędrcem Sarastro. Mimo, że od początku sceptycznie nastawiona byłam do nowego kierownictwa Opery Kameralnej – wierzyłam, że ten spektakl się uda. Wszak zeszłoroczny Don Giovanni przeniesiony w plener dziedzińca wilanowskiego pałacu – był niewątpliwym sukcesem.

Obejrzane w ramach tegorocznego festiwalu Wesele Figara i Łaskawość Tytusa – też napawały optymizmem. Były znakomite (choć, a może właśnie dlatego, wciąż w starej tradycyjnej aranżacji, jedynie w odświeżonej obsadzie).

Do ostatniej chwili nie byłam pewna czy Czarodziejski Flet będzie też tak jak zeszłoroczny finał festiwalu tylko przeniesieniem starego spektaklu w inną przestrzeń, czy zupełnie nowym przedstawieniem. Na oba warianty byłam gotowa. Nawet taki unowocześniony jak tegoroczne Uprowadzenie z Seraju, którego co prawda nie widziałam ale o którym czytałam i słyszałam sporo) Uznałam, że akurat baśniowa fabuła jaką jest Czarodziejski Flet - zniesie wiele. Nawet odrobinę kiczu.

Tak wiec w piątkowy wieczór pełna nadziei zasiadłam na widowni plenerowego teatru w Wilanowie. Ze zdziwieniem zauważyłam , że tym razem zrezygnowano z jakiegokolwiek zadaszenia nie tylko sceny sceny ale i orkiestry. Ryzykowne – pomyślałam. W polskim klimacie? Jak się okazało słusznie. Aura tym razem postanowiła nie tolerować takiej niefrasobliwości. 10 min przed planowanym rozpoczęciem przedstawienia zaczęło padać. Na widowni rozkwitły parasole. Konferansjer zapowiedział opóźnienie. Ale wciąż pełna nadziei oczekiwałam na muzyczne wydarzenie roku. Wraz z całą mozartowską publicznością. Po niecałej godzinie deszcz zelżał na tyle, że organizatorzy zdecydowali się rozpocząć spektakl.

No i zaczęło się. Zagrała orkiestra. Muszę przyznać szczerze, że nie jestem przesadnie wymagającym melomanem. Nie mam wykształcenia muzycznego. Odróżniam skrzypce od altówki, ale niewiele więcej. Jednak te rozstrojone na deszczu instrumenty zazgrzytały nawet w moich niewprawnych uszach.

Kolejne rozczarowanie – na scenie pojawił się książę Tamino. Łysawy. Z bródką. Ubrany w obcisłe skórzane spodnie i kamizelkę. Wyglądał jak raczej kiepskiej konduity nuworysz niż książę. Ani to ładne ani stylowe. Gdy padł zemdlony - pokonany przez laserowego węża – kłębiącego się na fasadzie w niezliczonych splotach, wciąż miałam nadzieje, że to tylko drobny mankament, który wkrótce zostanie przyćmiony pięknem całej opowieści.

Niestety dalej było już tyko gorzej. Trzy Damy ratujące księcia śpiewały tak, jakby nie słyszały się nawzajem i miały za sobą może dwie wspólne próby. Nierówno, miejscami fałszywie, bez wdzięku.

Za to pełną parą pracowały światła, rzutniki, lasery. Na fasadzie pałacu pojawiał się a to las, a to pałac , a to jakieś kabalistyczne znaki. Wszystko migało i świeciło niczym w drogiej dyskotece, albo wesołym miasteczku. Nie jestem wrogiem efektów specjalnych. Lubię przedstawienia w stylu światło i dźwięk. Ale, ludzkie oko musi czasem odpocząć. Nie może być atakowane bez przerwy. A oprawa nie może przesłaniać treści sztuki…

Kulminacją absurdu stał duet Paminy z Papagenem (oboje śpiewają jaka to piękna jest miłość między kobietą i mężczyzną, i jak to obie płcie uzupełniają się wzajemnie, tworząc najpiękniejszą na świecie harmonię. Skądinąd bardzo niepoprawny politycznie tekst, tylko patrzeć aż go zabronią). No więc w czasie tego przepięknego duetu na fasadzie pałacu zaczęły się pojawiać ni stąd ni zowąd wirtualne ptaki. Monstrualnej wielkości wróble i wrony – nadlatywały znikąd i zasiadały w pałacowych wykuszach. Kiwały głowami, kręciły się, przestępowały z nogi na nogę. Jedyne skojarzenie jakie się w tym momencie nasuwało to słynna scena z Ptaków Hitchcocka. Czy taki był zamysł reżysera? Wątpię. Ale efekt osiągnięto tak groteskowy, że o mało nie wybuchnęłam głośnym śmiechem. Choć z scena w zamierzeniu była liryczna.

Znacznie mniej wesołości wzbudzał we mnie sam Papageno. Niby poprawny. Niby zabawny. A jednak jakiś drętwy.

Tak więc przez kilkadziesiąt minut coś mi mrugało przed oczami. Tak, że dostawałam lekkiego oczopląsu. Poza tym nie widziałam wiele, gdyż niepodwyższona scena nie pozwalała na oglądanie „na żywo” poczynań artystów. Na pewno nie z perspektywy siódmego rzędu w którym siedziałam. Sytuację ratowały ekrany po bokach sceny. Na szczęście duże. Ale wolałabym widzieć cokolwiek także własnymi oczyma. Nie tylko za pośrednictwem kamery. Najwyraźniej autorzy spektaklu nie uznali tego za priorytet.

Najgorsze jednak, że muzyka w pierwszym akcie była dramatyczna. Coś nie stroiło, soliści rozjeżdżali się z tonacją, nie zabrzmiał ładnie chyba żaden duet ani tercet. No może trzej chłopcy…

W dodatku w kostiumach postaci nie można było dopatrzeć się żadnej myśli przewodniej. Było kolorowo. Fakt. Ale to wszystko co dobrego mogę powiedzieć o kostiumografie.

Cześć aktorów poprzebierano  w stroje współczesne, cześć w pióra i długie szaty – w baśniowej konwencji. Ani w tym logiki,ani konsekwencji. Trzej chłopcy z tradycyjnymi anielskimi skrzydłami, ale już Monostatos nie był Murzynem, ale jakimś żulem w kapeluszu…

Z kolei Królową Nocy – bądź co bądź boginię zemsty – wystylizowano niemal na Matkę Boską. Może po golgotopiknikowych doświadczeniach jestem przewrażliwiona, ale nie ja jedna miałam takie skojarzenie.

Całość tego misz- maszu – była w najwyższym stopniu niestrawna. Nie tylko dla mnie. Najlepszy dowód - po pierwszym akcie przedstawienie opuściła co najmniej jedna czwarta widowni. Wielbiciele Mozarta znieśli 45 minutowe oczekiwanie w deszczu. Ale godzinne profanowanie jego opery było nie do wytrzymania.

Ja zostałam, bo nie chciałam opuszczać teatru z poczuciem takiej klęski. Z doświadczenia wiem, że drugi akt zazwyczaj jest lepszy. Poza tym nie wierzyłam, że ludzie, których cześć dobrze znam z innych przedstawień tak kompletnie nie potrafią zaśpiewać tego jednego. I miałam rację. Po przerwie coś zaskoczyło. Albo po prostu przestało szwankować. Skończyły się kakofonie. Soliści zaczęli śpiewać z większą werwą. Pamina – zdołała pokazać swój głos. Rozkręcił się nieco Tamino, zupełnie przyzwoity okazał się Sarastro. Nawet Królowa Nocy ( od kilku lat pięta Achillesowa Opery Kameralnej) wypadła w II arii całkiem dobrze. Brakowało jej mocy i ewidentnie była za młoda do roli, ale koloratury wykonała czysto. a w cała arię włożyła szczerą emocję.

Całkiem ładnie zabrzmiał też finałowy duet Papagena i Papageny. Ale wszystko to nie zdołało zatrzeć fatalnego wrażenia całości. Tego chaosu i jarmarku. Nadmiaru efektów specjalnych, dymów, laserów etc. A przede wszystkim niedostatku pięknego śpiewu z początku przedstawienia.

W drugim akcie wygłodniałą mozartowskiej harmonii publiczność nagradzała już brawami każdy poprawnie wykonany fragment. Ale końcowe oklaski były bardzo grzecznościowe.

Szczerze mówiąc czułam wstyd, jako, że dookoła mnie siedziało sporo cudzoziemców. Jeśli byli to prawdziwi melomani, to nie wywiozą w tym roku dobrych wrażeń z Polski.

Nie wiem jakie recenzje znajdą się w poniedziałkowych gazetach. Niestety jednak pozostaję w przekonaniu, że mój ulubiony teatr powoli przestaje istnieć. Staje się jakimś komercyjnym przedsięwzięciem adresowanym do nieokreślonej nowej publiczności, z zupełnym nieposzanowaniem dotychczasowej. Nie wiem jak długo jeszcze będę spotykać to samo grono znajomych na kolejnych festiwalach. Kochaliśmy ten teatr. Pewnie będziemy w nim bywać dopóki pozostanie do obejrzenia choć jedno przedstawienie w reżyserii Ryszarda Peryta. A więc chyba już bardzo niedługo…


XXIV FESTIWAL MOZARTOWSKI Wolfgang Amadeus Mozart / „Die Zauberflöte” KV 620 PRZEDSTAWIENIE PLENEROWE - P R E M I E R A opera w dwóch aktach, oryginalna niemiecka wersja językowa Muzeum Pałac w Wilanowie - dziedziniec

Libretto Emanuel Schikaneder

Kierownictwo muzyczne – Ruben Silva Reżyseria widowiska plenerowego – Jerzy Lach Scenografia multimedialna – Sylwester Łuczak, Urszula Milanowska Kostiumy – Katarzyna Nesteruk

WYKONAWCY

Sarastro - Dariusz Górski Tamino - Aleksander Kunach Zapowiadacz - Zbigniew Dębko Kapłan I - Bogdan Śliwa Kapłan II - Jakub Andrzej Grabowski Kapłan III - Sławomir Jurczak Królowa Nocy - Aleksandra Resztik Pamina - Anna Mikołajczyk Dama I - Małgorzata Rodek Dama II - Mirosława Tukalska Dama III - Dorota Lachowicz Papageno - Tomasz Rak Papagena - Justyna Stępień Monostatos - Wojciech Parchem Geniusz I - Justyna Reczeniedi Geniusz II - Joanna Matraszek Geniusz III - Małgorzata Gałuszka-Armata Zbrojny I - Jakub Andrzej Grabowski Zbrojny II - Piotr Chwedorowicz

Mimowie - Justyna Piwnicka, Mariusz Karpiński, Andrzej Pankowski

Zespół Wokalny Warszawskiej Opery Kameralnej

Sinfonietta Warszawskiej Opery Kameralnej

Dyrygent – Ruben Silva

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych