W Szczecinie jest inaczej, ale nie znaczy to, że chcemy być Niemcami. Bynajmniej nie wszyscy…

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. zachodniopomorskie.regiopedia.pl
fot. zachodniopomorskie.regiopedia.pl

Urodziłem się w Szczecinie i, prawdę powiedziawszy, nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Jak prawie wszyscy mieszkańcy miasta (ktoś czasem mówi o autochtonach, jacy zostali tu po wojnie) jestem potomkiem ludzi, którzy przyjechali tu skądś, gdzieś z Polski. I choć uważam się za lokalnego patriotę, to jednak pytany, kim jestem, najpierw zawsze odpowiem: Polakiem, a na drugim miejscu wymienię również: szczecinianinem.

Piszę to dlatego, że od pewnego czasu, z natężeniem, jakiego wcześniej nie dało się zauważyć, toczy się dyskusja na temat tożsamości samego Szczecina i jego mieszkańców. Pytamy się więc samych siebie, kim istotnie jesteśmy, co stanowi o nas i co nas łączy?

Tożsamość ta dla wielu wynika wprost z miejsca ich urodzenia i bardziej czują się członkami tej niewielkiej przecież w sumie wspólnoty szczecinian niźli Polakami. Odnoszę wrażenie w trakcie częstych na ten temat dyskusji, że istotnie dla części młodych mieszkańców miasta bycie szczecinianinem to doświadczenie jakiegoś ekskluzywizmu. Ta świadomość bycia członkiem tej w jakiś sposób wyjątkowej społeczności miałaby mieć swoje korzenie zarówno w specyficznym położeniu geograficznym, jak również w historii naszego miasta.

Gdzie ten Szczecin? Nad morzem? Podobno dla wielu mieszkańców naszego kraju Szczecin leży nad morzem. To wyobrażenie jest źródłem wielu naszych szczecińskich anegdot, jak to jakaś pani w klapkach w centrum miasta z kocem pod pachą pytała, jak się dostać na plażę. Gdzie ten Szczecin zatem? Bo odrobinę wyżej piszę o specyficznym położeniu geograficznym. Gdzie? Blisko Niemiec.

Pamiętam, gdy jako kilkunastoletni chłopak, wraz z kolegami z osiedla, jeździliśmy rowerami „na granicę”. Taka podróż trwała z reguły około pół godziny, a przecież nie mieszkaliśmy gdzieś na obrzeżach miasta, skąd do granicy było jeszcze bliżej. Dlatego czuło się tę obecność „kogoś innego” całkiem niedaleko. Ta „na wyciągnięcie ręki” niemal bliskość czegoś nieznanego, czegoś odrębnego, ludzi mówiących w innym języku, jeżdżących samochodami z białymi tablicami rejestracyjnymi, działała na wyobraźnię dziecka. A kiedy w latach późniejszych okazało się, że granica jest łatwa do przekroczenia, bo pociągiem czy samochodem, można ją zwyczajnie bezproblemowo przejechać (ba! dzisiaj nawet kupić w Niemczech dom), częstym przedmiotem rozmów ze znajomymi były wrażenia z eskapad do Berlina po sprzęt RTV czy później jeszcze do Oder Center w Schwedt na jakieś odzieżowe wyprzedaże.

Dość powiedzieć, że nie znam dzisiaj nikogo z mieszkańców miasta, kto nie byłby nigdy w Niemczech. Ta bliskość geograficzna z jednej strony i idąca wraz z nią coraz mniejsza dostrzegalność granicy między Polską i Niemcami (zarówno w sferze mentalnej, jak i w sensie fizycznym, bo poza oznakowaniem przy jezdni i jakością nawierzchni drogi sam moment przekroczenia granicy trudno dostrzec) stała właśnie z jednej strony u źródeł poczucia inności. Zwyczajnie, do Niemiec mieliśmy zawsze blisko. A gdy doda się do tego również fakt, że bliżej mamy do Berlina, Kopenhagi czy Pragi niż do Warszawy, to jak tu nie mówić o pewnej specyfice miejsca?

Drugą kwestią jest historia miasta, w której zaakcentowany został przed kilku lat spór, czy kiedykolwiek przed 1945 rokiem Szczecin w ogóle należał do Polski. Hasła, które doskonale pamiętam z dzieciństwa o tzw. Ziemiach Odzyskanych i o tym, że „wróciliśmy tutaj”, skąd nasi przodkowie, opatrzone zostały dużymi znakami zapytania. I jak w przypadku Wrocławia czy Gdańska można się odwoływać do wieków przeszłych, żeby szukać odniesień do polskiej przeszłości, tak w przypadku Szczecina jest to o wiele trudniejsze. Gdzie te korzenie zatem?

Jedynym częstym odniesieniem do historii i, w moim przekonaniu, fałszywym tropem w poszukiwaniu tożsamości Szczecina, jest coraz bardziej wyraźne kultywowanie, zwłaszcza wśród ludzi młodych, niemieckiej przeszłości miasta. - Szczecin przed wojną był piękny, a dzisiaj jest brzydki i szpetny, bo wtedy był niemiecki, a dzisiaj jest polski – coraz częściej taką narracją posługują się młodzi pasjonaci Szczecina, przedwojennego Szczecina. Dzisiejszy mógłby nawet nie istnieć.

Historia pokazana na kartach pocztowych, na przedwojennych zdjęciach i ukryta w poniemieckich meblach stojących w wielu szczecińskich mieszkaniach, to historia pięknego i czystego miasta, zawsze świecącego nad nim słońca, porządku, braku przykrych zapachów i przyjaznych mieszkańców. To historia, do której chce się oczywiście wracać, choć jest z gruntu fałszywa i powstała w wyniku mocnego wyidealizowania. Jest to bowiem rzeczywistość, która zawsze pojawia się na widokówkach bez względu na to, czy robionych w Nowym Jorku, Paryżu czy także powojennym Szczecinie.

Jakby na kanwie tych dwóch sfer – geograficznej i historycznej, w wyniku ich nakładania się na siebie i wzajemnego przenikania, pojawia się właśnie delikatnie zasygnalizowane wcześniej przekonanie wielu, nieraz dość opiniotwórczych osób, o naszej odrębności, o byciu „Szczecinerami”. Pierwszy raz usłyszałem to dziwne określenie przed trzema laty, gdy toczył się spór o odbudowę przedwojennej fontanny germańskiej bogini Sediny. Na jednym ze spotkań poświęconych temu tematowi o „Szczecinerach” zaczął mi opowiadać pewien pracownik szczecińskiego oddziału IPN, zafascynowany przedwojenną historią miasta, gorący zwolennik restytucji tejże Sediny, wydający ostatnio magazyn właśnie o nazwie „Szczeciner”.

Ten dziwnie brzmiący zlepek nazwy naszego miasta „Szczecin” z niemiecką końcówką „-er” sprawia wrażenie spolszczonego „Stettinera”, czyli mieszkańca przedwojennego Stettina. W ustach historyka polskiego instytutu brzmiał co najmniej dziwnie. Oto okazuje się właśnie, że dla wielu młodych mieszkańców miasta sięgających do historii Szczecina, ważniejsze jest być Stettinerem niż… Polakiem.

Bo w Stettinie coś się działo, budowało, było pięknie, Szczecin zaś… Gdy jako radni przeciwstawialiśmy się pomysłowi odbudowy, najprawdopodobniej przetopionej przez Niemców w środku wojny na cele militarne, rzeźby Sediny, w wielu miejscach spotykałem się z zarzutem, że jeśli tak, jeśli jestem przeciw, to zapewne chciałbym wyburzyć i Wały Chrobrego (reprezentacyjne miejsce na wysokim w tym miejscu nadodrzańskim brzegu) i stare przedwojenne kamienice, a najlepiej to jeszcze wymazać całą niemiecką historię Szczecina!

Zarzuty absurdalne, ale w rzeczywistości medialnej, sprowadzające zawsze adwersarza do poziomu troglodyty, Huna, barbarzyńcy jakiegoś – bo jak to? Przecież to potrzebne dla tożsamości Szczecina, bez tego nie wiemy, kim jesteśmy, bez tego Szczecin zawsze będzie zaściankiem! I jeszcze – a co pomyślą o nas Niemcy?

O próbach budowania tożsamości na niemieckich podwalinach niech zaświadczą jeszcze dwa poniższe spostrzeżenia. Otóż, kiedy wjeżdża się do Szczecina od południa, przybywających wita rondo Hakena. To nazwa nadana wybudowanemu przed kilku laty rondu na cześć przedwojennego nadburmistrza Hermanna Hakena, który również dzisiaj staje się synonimem dobrego gospodarza.

Gdyby nasz prezydent był jak Haken… - pada stwierdzenie, a zaraz po nim wyliczane są rzeczy, które zapewne byłyby w Szczecinie zrobione niemal „od ręki”. Słyszałem to już wielokrotnie i zapewne usłyszę jeszcze nie raz. I jeszcze jedna rzecz. Może mało istotna w codziennym zaganianiu po sklepach i niespecjalnie komentowana, ale z punktu widzenia historii dość jednak ciekawa. Oto, gdy jeden z portali skupiających „miłośników dawnego Szczecina” zamieścił na swoim profilu na facebooku garść zdjęć z wizyty Adolfa Hitlera w Szczecinie, album ten zyskał ćwierć tysiąca polubień i był jednocześnie dwieście razy udostępniany dalej. To więcej niż łączna ilość udostępnień blisko setki innych wpisów i fotografii umieszczonych na tym profilu od początku roku. Zaskakujące, prawda? Czy możliwe w innym mieście w Polsce?

I tak to jest w tym naszym Szczecinie, z którego bliżej do Kopenhagi niż do Warszawy i do Garmisch-Partenkirchen niż do Zakopanego. W Szczecinie, w którym gdy mówi się o historii, to rozumie się to jako tę do 1945 roku i gdy szuka się jego tożsamości, to nie mówi się o buntach robotniczych 1970, 1980, 1981 i 1988 roku, a o Sedinie i wizytach Hitlera. Jedno jest pewne – Poznaniem, w którym z dużym pietyzmem czci się polski patriotyzm choćby obchodami powstania wielkopolskiego nie jesteśmy.

Co zatem w zamian? O czym winniśmy pamiętać, co akcentować, gdy szukamy odpowiedzi na pytanie, gdzie nasza tożsamość? W przeciwieństwie do wielu nowych głosów uważam, że można czerpać z siedemdziesięcioletniej już niemal historii naszych ziem.

W Szczecinie, o czym napomknąłem już wyżej, można i trzeba mówić o robotniczych powstaniach, z których to bodaj najważniejsze (i niestety najbardziej krwawe) miało miejsce w 1970 roku. Bo nasze miasto to miasto niepokorne, miasto ludzi, którzy potrafią upomnieć się o swoje. To również miasto ludzi, którzy tytaniczną pracą na rzecz rozwoju polskiego szkolnictwa, służby zdrowia czy samorządności kładli podwaliny pod to, byśmy o Szczecinie mogli dzisiaj mówić – to tu zaczyna się Polska!

Marek Duklanowski

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych