Wielkie plany reformatorów z MEN zderzyły się z rzeczywistością. Okazuje się, że nałożenie obowiązku przedszkolnego na pięcioletnie dzieci, to kolejna z całej kolekcji porażek resortu. W przedszkolach brakuje miejsc, a pięciolatki odsyłane są do oddziałów przedszkolnych w szkołach, nierzadko połączonych z gimnazjami. Jak wyglądają te oddziały? Z pewnością w niczym nie przypominają przedszkoli.
Od początku wdrażania flagowej reformy edukacyjnej, kolejni odpowiedzialni za nią ministrowie, z premierem na czele, przekonują rodziców, że ma ona na celu wyrównanie szans edukacyjnych dzieci. Tymczasem znów szydło wychodzi z worka. Już w 2012 roku powstał raport o warunkach edukacji przedszkolnej, przygotowany przez Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców. Wynikało z niego, że obowiązek przedszkolny segreguje dzieci i dyskryminuje je ze względu na sytuację ekonomiczną rodzin. Raport, to zbiór ankiet zabranych z blisko 500 gmin, sygnalizujący, że pięcio- i sześciolatki mają utrudniony dostęp do przedszkoli, bo władze miast nagminnie zamykają w nich oddziały „zerówkowe”, a dzieci przenoszone są do szkół. Co to oznaczało w praktyce? Lepiej sytuowani rodzice oddawali dzieci do placówek prywatnych, gdzie pięciolatki miały zapewnioną wspaniałą opiekę, cztery posiłki dziennie i pracę dostosowaną do możliwości dziecka. Do tego zajęcia dodatkowe, których ministerstwo obecnie pozbawiło dzieci w publicznych placówkach, wprowadzając „przedszkola za złotówkę”. Inne dzieci, skazane były na oddziały przedszkolne w szkole, gdzie nie dość, że brakuje stołówek, personelu, świetlic, to często brakuje prozaicznych rzeczy typu ciepła woda czy toaleta w sąsiedztwie klasy.
Autorzy raportu zwracali uwagę na dziwny proceder stosowany przez wiele gmin. Jeśli zdarzało się, że przedszkole dysponowało wolnymi miejscami dla pięciolatków, to również przysługiwało ono lepiej uposażonym rodzinom, tym które zadeklarowały wykupienie największej liczby płatnych godzin. Reszta dzieci automatycznie lądowała w szkole.
Szkolne oddziały dalekie są od najsłabiej wyposażonego przedszkola. Dane z raportu pokazały, jak wygląda serwowane przez ministerstwo wyrównywanie szans pięciolatkom. Wówczas w 84 gminach dzieci nie otrzymywały żadnego posiłku. Np. w Jabłonnie, pozbawionej publicznego przedszkola, gmina zmuszona była wynająć pomieszczenia od placówki prywatnej. Jedynym ciepłym „akcentem” była herbata, za którą płacili rodzice. Zdarzało się, że oprócz kanapek, nawet wodę dzieci musiały zabierać z domu.
Od sporządzenia raportu minęło sporo czasu. Przedstawiciele SRPR przekazali go do Rzecznika Praw Dziecka i Rzecznika Praw Obywatelskich. Trafił też do rąk Komisji Europejskiej, UNICEF oraz ONZ, jednak nie wpłynęło to znacząco na warunki proponowane pięciolatkom spełniającym roczny obowiązek edukacji przedszkolnej. Jak podaje Interia.pl., obecnie działa w Polsce 21 441 placówek wychowania przedszkolnego. Niestety, z tego niecała połowa to przedszkola. W większości są to zlokalizowane w szkołach oddziały i punkty przedszkolne. MEN, które lubi nagłaśniać swoje sukcesy, chwali się, że od 2010 roku, liczba przedszkoli wzrosła o 1590, a równocześnie spadła o 128 liczba punktów przedszkolnych w szkołach. Nieco ciszej przyznaje, że wśród powstałych przedszkoli jest tylko 166 publicznych a 1454 to placówki prywatne. Jak zatem w praktyce odbywa się wyrównywanie szans dzieci przez rząd Tuska? Dokładnie tak, jak wyrównywanie asfaltu, walcem.
Przedszkola zamykają „zerówki”, a dzieci masowo przenoszone do do szkół, gdzie często brakuje odpowiedniego zaplecza do edukowania tak małych dzieci. Dziś wiele z nich pracuje na dwie zmiany, jak szkoła w Gdańsku, gdzie dzieci pięcioletnie rozpoczynają zajęcia o siódmej rano. Jak pisał portal naszemiasto.pl. szkoła ta zaprojektowana jest na 650 dzieci, a we wrześniu 2013 r. przeładowana była dwukrotnie. Pięcioletnie dzieci pracujących rodziców od siódmej rano czekają w świetlicy na zajęcia na drugą zmianę, która zaczyna się o 12.45. I to niestety nie jest żadna wyjątkowa sytuacja.
W całej Polsce szkoły są przepełnione, pomimo niżu demograficznego. Paradoksalnie, ostateczne wdrożenie reformy, ministerstwo zaplanowało na lata, kiedy do szkoły dojdą dzieci z wyżu, tj. dzieci z roczników 2008 i 2009. Wówczas kumulacja przerośnie możliwości lokalowe szkół, biorąc pod uwagę spychologię stosowaną względem pięciolatków. We wrześniu 2014 r. do szkół trafi 85 proc. dzieci z rocznika 2007 i połowa rocznika 2008, które pójdą do pierwszej klasy. Do tego dojdą pięciolatki z 2009 r. zobowiązane spełnić roczne przygotowanie przedszkolne. Obawiam się, że dwuzmianowość w tej sytuacji nie wystarczy. Tymczasem kumulacja w następnych latach będzie się jeszcze nasilać. W 2015 r. na szkolnym korytarzu spotkają się dzieci z drugiej połowy rocznika 2008, cały rocznik 2009 i ogromna część 2010. Liczba pięciolatków zapisywanych do szkół będzie dodatkowo wzrastać, na skutek kolejnych punktów z ustawy, wyrównującej szansy edukacyjne. MEN nałożył bowiem na gminy obowiązek zapewnienia, od 1 września 2015 r., miejsca w przedszkolu wszystkim dzieciom czteroletnim.
Analizując, jak chętnie MEN wspiera finansowo swoje wymysły, może się okazać, że te młodsze dzieci również trafią do oddziałów w szkołach. Na tym jednak kumulacja się nie skończy, bo w 2017 r. mają znaleźć się miejsca w przedszkolach dla wszystkich trzylatków. Jak to możliwe, że rząd w swoich reformatorskich zapędach nie uwzględnił tego, że dzieci żadnym cudem nie pomieszczą się w placówkach? No tak, przecież to problem samorządów, a nie ministrów. A co z pięcioletnimi dziećmi? Najpierw dla wyrównania szans edukacyjnych, zabrano im zajęcia dodatkowe w przedszkolu. Teraz zabiera im się w ogóle przedszkole i przenosi do szkolnych oddziałów, gdzie zamiast trzech ciepłych posiłków czeka je zimny katering lub suche kanapki i herbata, jeśli rodzice za nią zapłacą. Zamiast całodziennej opieki czeka ich spędzanie kilku godzin dziennie w ciasnej świetlicy (zakładając dobrą wolę dyrektora, ponieważ normalnie pięciolatkowi nie należy się miejsce w świetlicy, gdyż nie jest uczniem szkoły). Zajęcia na trzecią zmianę lub na holu czy w schowku na miotły. Takie „komfortowe” warunki proponują ministrowie dzieciom, sami zasiadając w wygodnych fotelach w przepastnych gabinetach.
Tak wygląda, według resortu edukacji, wyrównanie szans i upowszechnienie edukacji przedszkolnej. A może to tylko sposób na świetny PR? Przecież statystyki dostępności do przedszkoli znacznie się poprawiły….szkoda, że kosztem warunków, w jakich dzieci są zmuszone do odbywania tej „edukacji”.
Katarzyna Kawlewska
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/102648-pieciolatki-do-szkol
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.