Niektórzy łudzili się, że PSL będzie bezpiecznikiem w rządzie Donalda Tuska, że nie pozwoli na niszczenie państwa. Od kilku tygodni wiemy, że były to płonne nadzieje. Władysław Kosiniak-Kamysz akceptuje całe bezprawie swoich większych kolegów z Platformy i dokłada własną cegiełkę, wyciągając że śmietnika historii raport komisji Millera o katastrofie smoleńskiej.
Osobista odpowiedzialność Millera
Kim był Jerzy Miller? Najmłodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, ale to ten polityk w 2010 r. stanął na czele powołanej przez rząd Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego , która miała ustalić okoliczności katastrofy. Jednak już jedną ze swoich pierwszych decyzji uniemożliwił sobie wykonanie zadania. To właśnie Miller – wówczas również minister spraw wewnętrznych i administracji – podpisał 31 maja 2010 r. w Moskwie memorandum z Rosjanami, w którym zgodził się, by czarne skrzynki samolotu pozostały w Rosji do zakończenia tamtejszego śledztwa i postępowania sądowego, czyli na zawsze.
To ta decyzja – podjęta zapewne w konsultacji z premierem i szefem MON Bogdanem Klichem – była praprzyczyną, dla której rejestratory nigdy do Polski nie trafią. Miller mówił po podpisaniu memorandum: „Te nagrania, w co w Polsce nie wszyscy wierzyli, stały się polską własnością”. Ale nie była to prawda. Dostaliśmy kopie tych nagrań, w dodatku niepełne. Przywiózł je z Moskwy osobiście właśnie Miller. Na nagraniu brakowało jednak ostatnich – kluczowych – 17 sekund. Minister mówił później w wywiadach o „zaciętej końcóweczce” z powodu cofania się taśmy w rejestratorze. Z tego powodu musiał znów fatygować się do rosyjskiej stolicy, by MAK łaskawie wręczył mu nowe kopie.
Gdy Polską wstrząsnęły pokazane w „Misji specjalnej” zdjęcia niszczenia wraku przez rosyjskie służby, Miller stwierdził, że prawdopodobnie był on cięty „do badań laboratoryjnych”.
Miller w ogóle nie powinien był stanąć na czele tej komisji, bo jako szef MSWiA nadzorował Biuro Ochrony Rządu, a jego zaniedbania (potwierdzone później przez sąd) powinny były stać się obiektem zainteresowania komisji. Nie stały się. Może dlatego, że na czele KBWLLP stał sędzia we własnej sprawie.
I wreszcie trzeba tu przytoczyć zdanie Jerzego Millera, którym instruował swoich podwładnych, że ich raport de facto musi być zbieżny z rosyjskim:
Albo zadbamy o jednolity przekaz, który nie sprzyja budowaniu mitów i podejrzeń, albo sami sobie ukręcimy bicz na własne plecy.
Kłamliwy raport
Przywracając raport Millera na rządowe strony, kierowany przez Kosianiaka-Kamysza MON odgrzewa smoleńskie kłamstwa.
Dokument końcowy z prac KBWLLP skupia się bowiem na błędach w szkoleniu i nadzorze nad 36 specpułkiem, a przede wszystkim błędach załogi TU-154M, która miała zastosować błędną procedurę odchodzenia od lądowania. Komisja nie dysponowała wieloma dowodami i nie przeprowadziła wielu symulacji czy analiz, więc dla uwiarygodnienia się dołożyła po prostu nieco odpowiedzialności rosyjskim kontrolerom przekazującym załodze błędne informacje.
Polski raport dobrze opisał rosyjski dziennikarz „Komsomolskiej Prawdy”. Co ciekawe, uczynił to na dwa dni przed publikacją dokumentu Jerzego Millera. Anonsował, że „Polska bierze na siebie winę za śmierć Lecha Kaczyńskiego”, co oddawało wielokrotnie powtarzaną przez ministra SWiA tezę o tym, że Polaków jego raport zaboli bardziej.
Raport zawiera mnóstwo absurdów i nieścisłości. Czytamy w nim m.in., że do momentu zderzenia z ziemią samolot był sprawny (a przecież wiadomo, że zaczął się rozpadać wcześniej), a brzoza, o którą miał zahaczyć, została w rzeczywistości ścięta 1,5 metra wyżej niż zapisali eksperci Millera (a ci przepisali te dane od rosyjskiej komisji).
Jakie to ma znaczenie? Dla komisji Millera – żadne. W 2013 r. tak mówił „Rzeczpospolitej” Maciej Lasek (b. członek KBWLLP, dziś rzeźnik CPK):
Rz: Jeżeli brzoza jest taka ważna, to istotne jest to, w jaki sposób została uderzona. A miedzy wyliczeniami komisji Millera i prokuratury jest duża różnica jeśli chodzi o wysokość, na jakiej drzewo zostało ścięte.
Dr M. Lasek: Po pomiarach, których koledzy z komisji dokonali na miejscu, napisaliśmy, że to ok. 5,1 m. Prokuratura — że 6,66 m.
Rz: Z czego wynika ta półtorametrowa różnica?
Dr M. Lasek: Nie jestem w stanie powiedzieć. Z punktu widzenia przekazu rzeczywiście wygląda to fatalnie.
Rz: Brzoza jest kluczowa, a my nie wiemy, na jakiej wysokości została ścięta.
Dr M. Lasek: Brzoza nie jest kluczowa z punktu widzenia przyczyn katastrofy. Ona jest tylko symboliczna.
Komisja kompletnie zignorowała wątki organizacyjne. W raporcie Millera czytamy co prawda, że przeprowadzono „analizę działań organów administracyjnych związanych z organizacją uroczystości”, ale – dziwnym trafem - wniosków z niej nie ma.
Mimo oczywistych przesłanek i olbrzymiego nacisku opinii publicznej, komisja Millera nawet nie podjęła próby ustalenia, czy w Smoleńsku doszło do wybuchu. Nie przeprowadziła ani jednej analizy fizykochemicznej w tym kierunku. Zadowoliła się drobnostką, jaką była zlecona przez prokuraturę ekspertyza Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, któremu wysłano do badań 9 (słownie: dziewięć!) przedmiotów osobistych ofiar (but, wycinek swetra, dwa banknoty, kawałek parasolki, dwa wycinki spodni, książkę i wycinek rękawa). Nie badano próbek pobranych z wraku ani z gleby. Co więcej, Instytut nie posiadał certyfikatu do analiz dotyczących eksplozji.
Ale to nie przeszkadzało komisji Millera. 14-stronicowy raport WICiR wystarczył do zamknięcia dywagacji nad ewentualnym wybuchem. Jego wiarygodność była jednak nawet dla prokuratury niewiele warta, dlatego po dwóch latach (!) pobrano ponad 700 próbek i poddano szczegółowym badaniom. Tu do gry weszło Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji, które badania ordynarnie skręciło, co ujawniliśmy w tygodniku „wSieci”.
Dzięki naszym licznym artykułom opinia publiczna dowiedziała się też, że ślady materiałów wybuchowych zostały później potwierdzone przez laboratoria kryminalistyczne o międzynarodowej renomie – w Rzymie i brytyjskim Kent.
A to tylko niewielka część grzechów komisji powołanej przez rząd Donalda Tuska.
Wrobić gen. Błasika
Powrót raportu Millera to element politycznej zemsty ekipy Tuska. Nowy rząd tak naprawdę nie chce się zmierzyć z tym, co ustaliła podkomisja i rzetelnie zweryfikować jej działalności. Powołany przez Kosiniaka-Kamysza przed tygodniem zespół audytowy to pic na wodę. Gdyby było inaczej, poczekaliby z decyzją o przywróceniu raportu Millera na wyniki prac zespołu Kosiniaka.
Żołnierze, po których sięgnął obecny minister obrony dali się wykorzystać w politycznej rozgrywce, a jednocześnie zaprząc do szkalowania innych żołnierzy – tych, którzy zginęli w Smoleńsku. Skąd taki wniosek? Zespół Kosiniaka powstał wyłącznie po to, by w oczach opinii publicznej zdezawuować działania podkomisji Macierewicza i przywrócić raport Millera. A ten jest wymierzony m.in. w generała Andrzeja Błasika, któremu – bezpodstawnie – przypisuje współodpowiedzialność za doprowadzenie do katastrofy. Czytamy w nim co prawda, że Błasik „nie ingerował bezpośrednio w proces podejmowania decyzji przez dowódcę statku powietrznego”, jednak komisja przypisała mu (błędnie) pewne kwestie wypowiedziane w kokpicie (m.in. odczytywanie wysokości samolotu w końcówce lotu), co pozwoliło na snucie opowieści, że sama jego obecność stanowiła nacisk na załogę.
Tymczasem nie ma żadnego twardego dowodu na to, że generał znajdował się w kokpicie. Przez długi czas miało nim być miejsce znalezienia jego ciała – w sektorze, w którym natrafiono na ciała pilotów. Jednak przemilczano wówczas fakt, że najbliżej ciała Błasika (w odległości 17 cm) znajdowało się ciało Jolanty Szymanek-Deresz. Czy w takim razie ona też stała nad pilotami w końcowej fazie lotu?
O tym jak komisja Millera wrobiła gen. Błasika, napisaliśmy z Marcinem Wikłą już 6 lat temu okładkowy tekst w tygodniku „Sieci”.
Opisaliśmy w nim kompromitujące komisję nagranie z ostatniego jej posiedzenia, na którym m.in. głowiono się, jak obarczyć Dowódcę Sił Powietrznych winą za katastrofę. Przez długi czas karmiono nas teorią, że ważni pasażerowie tupolewa złamali zasadę „cichego kokpitu” – nie mieli prawa pojawić się w kabinie pilotów. Tyle, że takiej zasady nie ma!
Na posiedzeniu doszło do takiego dialogu:
Jerzy Miller: Albo jest zasada cichego kokpitu, która obowiązuje poniżej pewnej granicznej wysokości, co oznacza, że powyżej nie obowiązuje. Co oznacza, że wolno wchodzić do kokpitu. Albo w ogóle nie przywoływać… ja czegoś nie rozumiem z tą zasadą.
Wiesław Jedynak: To znaczy, jak zwykle dobre chęci brukują piekło i za dużo chcieliśmy dobrego tutaj przekazać. Prawda jest taka, że w wojsku nie obowiązują żadne tego typu zasady, w związku z czym możemy ten akapit wyrzucić.
Wreszcie odzywa się ppłk Dariusz Majewski z inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów:
Tak szczerze mówiąc, to powiem szczerze, że nie rozumiem tych wszystkich uwag. No, bo albo jest jedna zasada, o którą przez cały czas, można powiedzieć, przez 14 miesięcy było mówione, że jest zasada „cichego kokpitu” od momentu jak załoga ten… szefowa pokładu i całe porozumiewanie jest się przez interkom. Wewnętrzny. Czyli nie ma nikt w ten… A teraz wychodzi to, że są jakieś odstępstwa, że można wchodzić na tej wysokości, na tamtej nie można, może w takiej odległości, więc nie rozumiem… Powiem tak… i taka uwaga, że w wojsku nie ma zasady, to może i nie ma zasady, ale powiem, że teraz te słowa mnie przekonują, że w lotnictwie cywilnym też nie ma tej zasady.
Na te słowa kolegi zdenerwował się pan Jedynak i – zapominając, co powiedział przed chwilą – przekonuje, że „sterylny kokpit”… obowiązuje. Choć nie do końca.
Jedynak: Darek nie rozpędzaj się, bo idziesz w złą stronę. Bo napisałem ten fragment, ja napisałem ten fragment, ja jestem tego autorem. Najzwyczajniej w świecie chciałem zaproponować rozwiązanie, które jest funkcjonalne i funkcjonuje. Nie mów, że nie ma, bo nawet są specjalne światełka w samolotach, które się zapala i są opisane „sterile cockpit”, że od tego momentu z załogą można się porozumiewać tylko… My nawet mamy coś takiego, jak taki pstryczek, że zamykamy drzwi i nikt nie wchodzi, nawet szefowa nie może wejść do nas. Bo musi specjalny szyfr użyć. To nie chodzi o to. Chodzi o to, że rzeczywiście to jest moment, kiedy analizujemy pewną sytuację, więc w tym miejscu, teraz to stwierdzam, że nie możemy tego typu analizy zrobić, bo musimy się opierać nie o to, co sobie wymyślamy, że dobrze, żeby było, tylko o to co jest. W wojsku w tej chwili nie ma takiej zasady, nie ma opisanej w regulaminie lotów, nie ma się co o to obrażać, bo jej nie ma. W cywilu - jest. Jedyne miejsce, gdzie jest napisane, że trzeba mieć zgodę na wejście do kokpitu, to jest HEAD, gdzie jest napisane, że można tam wejść za zgodą komendanta. Ten pan uzyskał zgodę komendanta, więc w żaden sposób nie złamał przepisów zapisanych w instrukcji HEAD. Z tego też powodu zgłosiłem autopoprawkę w tej chwili, aby ten paragraf wycofać.
Czy ten paragraf wycofano? Nie. W raporcie pozostawiono stwierdzenie:
Dodatkowym dystraktorem było nieprzestrzeganie niepisanej zasady „cichego kokpitu”, która nakazuje całkowitą koncentrację załogi na wykonywanym podejściu do lądowania. Tymczasem w krytycznym momencie przebywał w kokpicie Dowódca Sił Powietrznych, a wcześniej Dyrektor Protokołu.
Na co więc te wszystkie analizy i wnioski? Okazuje się, że nawet gdy komisja ustaliła coś zgodnie ze stanem faktycznym, zrezygnowała z umieszczania tego w raporcie.
Na tym posiedzeniu KBWLLP wiele czasu poświęciła na analizę tego zdania z raportu: „Praca załogi była chaotyczna, zakłócana przez pojawiające się w kabinie załogi osoby trzecie”.
Mjr Robert Benedict: Znaczy ja mam tutaj takie, bo wcześniej mówiliśmy, że dowódca [chodzi o gen. Błasika – przyp. red.] się nie odzywał i tak dalej i czy tutaj to nie jest za bardzo w kontekście tych wcześniejszych rzeczy, że „była zakłócana”? Może miękcej: „mogła być”, ale… wcześniej mówimy, że „nie odzywał się, w żaden sposób nie ingerował”, ja mówię o dowódcy, nie?, a teraz mówimy: „była zakłócana”.
Ppłk rez. Mirosław Milanowski: Jeśli można, ja bym sugerował jednak usunięcie tego zdania, bo wszystko… ta cała analiza nasza wskazuje, że zarówno Dowódca Sił Powietrznych zjawił się pod koniec lotu dopiero, kiedy wiedział jaka jest sytuacja, jak i dyrektor protokołu zjawił się wtedy, kiedy był potrzebny załodze. To świadczy o jednym, że tylko szefowa pokładu mogła przedtem w tej części nie nagranej się pojawiać, bo te obie osoby, które się pojawiły później, się przywitały, czyli przez cały lot te osoby się nie pojawiały w kokpicie załogi, a więc to sugeruje, że to jednak był „cichy kokpit”. Natomiast kiedy powstała sytuacja, że trzeba po prostu określony problem rozwiązać, te osoby się pojawiły dopiero wtedy. I dlatego ja bym w ogóle tego „cichego kokpitu” i tej części, że osoby mogły zakłócać, nie zakłócać… one był tam potrzebne… bym nie eksponował w żaden sposób.
Na to członkowie komisji nie mogli się zgodzić. Przecież trzeba było jakoś wskazać negatywną rolę gen. Błasika. Zaczyna się przerzucanie pomysłami, jak to ująć, by jak najmniej uciec od prawdy, a jednak wskazać na odpowiedzialność generała.
Milanowski: Wiesiek, masz rację. Może odnieśmy to tylko do tej osoby, Dowódcy Sił Powietrznych, a wcześniej nie kombinujmy.
Miller: Przepraszam, czy w takim razie zgodzilibyśmy się, że „praca załogi była zakłócana przez pojawiające się w kokpicie”… „przez pojawiającą się w kokpicie osobę trzecią”?
Głos z sali: Na pewno nie w tym miejscu…
Miller: Nie, nie, tylko, że o taki wydźwięk chodzi?
„Wydźwięk” to słowo-klucz. Nie chodzi o fakty, a właśnie o wydźwięk, wrażenie, sugestię. Cóż, że nie popartą żadnymi dowodami.
Jedynak: Ja bym, jeżeli mogę… to zaproponował jednak odejście od słowa „zakłócana”, tylko właśnie poszedł w kierunku takim, że „obecność osoby trzeciej na tym etapie lotu nie była uzasadniona potrzebami”… albo czymś takim.
Koszty podkomisji wygenerował Tusk
Jak wiadomo, nie jestem entuzjastą sposobu działania w podkomisji Antoniego Macierewicza i efektów tej pracy. Uważam, że jego szefowanie podkomisji w wielu kwestiach było dalekie od ideału. Wielokrotnie pisałem o niewłaściwym traktowaniu przez niego materiału dowodowego (m.in. bliźniaczego TU-154M stacjonującego w Mińsku Maz.) i podwładnych, stawianiu daleko idących tez bez odpowiedniego ich uzasadnienia oraz alergii na jakąkolwiek krytykę, również tę słuszną, wg zasady, że jeśli nie zgadzasz się z Macierewiczem w 101 proc., to stajesz się jego wrogiem.
Jednak podkomisja wykonała gigantyczną pracę. Przeprowadziła mnóstwo eksperymentów wcześniej zaniechanych, odkryła wiele faktów, uprawdopodobniła kilka hipotez, a przede wszystkim obaliła wiele kłamstw poprzedników.
Nawet jeśli miałoby z jej prac kompletnie nic nie wynikać (a – podkreślam – tak nie jest), to samo ich podjęcie zasługiwałoby na uznanie. Komisja Jerzego Millera nawet tego nam nie dała.
Gdy admirator tej ostatniej Cezary Tomczyk gardłuje dziś, że żaden z członków podkomisji nie był na miejscu katastrofy, warto zapytać, jaki był pożytek z tej obecności członków Komisji Millera?
Wiceminister obrony zarzuca przy tym, że na prace podkomisji przez 7 lat wydano 33 mln zł, czyli niespełna 5 mln zł rocznie. Czy to dużo? Nie, to śmiesznie małe pieniądze za postępowanie mające na celu wyjaśnienie śmierci głowy naszego państwa. To jest nic.
A nade wszystko należy pamiętać, że tych kosztów i problemu podkomisji w ogóle by nie było, gdyby nie decyzje Donalda Tuska przed 14 laty. Gdyby zechciał rzetelnie zbadać katastrofę, sięgnąć po wsparcie międzynarodowe, nie godzić się na narzuconą przez Rosjan konwencję chicagowską, od początku żądał zwrotu wraku i czarnych skrzynek i zamiast pozorować prace w wykonaniu komisji Millera, wymógł na podwładnych należyte podejście do narodowej tragedii, żadna podkomisja by nie musiała powstawać.
Tusk postanowił jednak na Smoleńsku robić politykę. Przed katastrofą chciał wykorzystać uroczystości katyńskie do zmarginalizowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pojednania z Putinem, zaś po 10 kwietnia skupił się na zaciemnianiu obrazu smoleńskiego dramatu i gaszeniu wszelkich podejrzeń wskazujących na winę jego nowych przyjaciół z Moskwy.
Nie był w tym sam. Do końca tamtych rządów miał wsparcie koalicjanta – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ma je w tym samym „dziele” i teraz.
Przestańmy się łudzić, że PSL jest formacją, której zależy na dobru państwa, że jest potencjalnym rozsadnikiem dziejącego się od 13 grudnia bezprawia. Nie są ślepi. Im taka polityka odpowiada. Zaakceptują wszystko, czego będzie od nich oczekiwał Donald Tusk. Tak było w latach 2007-2015 tak jest i teraz.
Raport Millera był hańbą dla Polski. Władysław Kosiniak-Kamysz do tej hańby się właśnie ochoczo dopisał.
Nie mogło być inaczej, skoro jego jedną z pierwszych decyzji było powołanie na swego pełnomocnika ds. lotnictwa gen. rez. Lecha Majewskiego, który miał osobiste zasługi w niszczeniu gen. Andrzeja Błasika i innych żołnierzy. Tę nieciekawą postać opisałem przed miesiącem:
Do czego jeszcze wróci Tusk ws. Smoleńska? Czy każe Grasiowi ponownie przeprosić OMON po rosyjsku? Oskarży rodziny ofiar o chciwość i robienie polityki na trumnach bliskich? Znów będzie mówił, że państwo zdało egzamin, a szczątkami ośmiu osób w jednej trumnie nie ma co się przejmować? Podziękuje Rosjanom za wspaniałą pracę „ramię w ramię” z polskimi lekarzami? Nada kolejne ordery – jak prezydent Komorowski – za „akcję ratunkową”, której nie było?
Postępowanie polskiego rządu przed i po katastrofie smoleńskiej było jedną z największych kompromitacji państwa polskiego w dziejach, a raport Millera jest jej pryzmatem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/679705-kosiniak-kamysz-dopisuje-sie-do-listy-smolenskiej-hanby