Każdy 10 kwietnia jest poniekąd taki sam. Wspominam najtragiczniejszy dzień w naszej współczesnej historii, a dobrze pamiętam niemal każdą jego minutę, zwłaszcza że przeżywałem je tam, na miejscu katastrofy. Ogarnia mnie złość, że dopuszczono do takiego dramatu. Ściska serce, gdy wspominam wybitnych rodaków, których brak wciąż nam w Polsce tak doskwiera. I przepełnia mnie żal, że nie udało się nawet to, co elementarne – niepodważalnie ustalić przyczyny tego dramatu.
W Smoleńsku i Katyniu byłem trzy razy - w 2010, 2016 i 2018 roku. Wszystko wskazuje, że najprawdopodobniej już tam nie wrócę, a przynajmniej nie w dającej się przewidzieć przyszłości.
Nie zobaczę już na własne oczy, jak teren katastrofy coraz gęściej porasta krzakami, których korzenie wiją się w ziemi wśród drobnych szczątków samolotu, a pewnie również i ludzkich. Z dachu okolicznego wieżowca nie spojrzę już na płytę lotniska, na której Rosjanie wciąż trzymają szczątki naszego samolotu, dobrze strzeżone, zwłaszcza przed polskimi prokuratorami.
Przed pięcioma laty wspólnie z Marcinem Wikłą i Andrzejem Skwarczyńskim pojechaliśmy do Smoleńska wyposażeni w drona, którego potajemnie wykorzystaliśmy do sfilmowania trasy ostatnich sekund lotu tupolewa. Permanentnie rzucających kłody pod nogi Rosjan przechytrzyliśmy, ukrywając się w pobliskim lesie i stamtąd startując urządzenie, które miało nam lepiej niż kiedykolwiek wcześniej pokazać, że załoga samolotu nie miała szans wylądować, bo była naprowadzana tak, by lot zakończył się tragedią.
W Rosji nawet dziennikarze, nawet wtedy musieli pracować po partyzancku, by spróbować odkryć coś nowego. Towarzyszył nam wówczas ogon ruskich służb, pilnie kontrolujących, co filmujemy i z kim rozmawiamy w okolicach tzw. brzozy Bodina.
Nie zapomnę chwili, gdy osiem lat wcześniej, w dniu katastrofy, kręciłem się wraz z ekipą telewizyjną kilkadziesiąt metrów dalej, próbując dostać się w okolice fragmentu oderwanego skrzydła. Rosyjscy żołnierze kategorycznym „wypier…” zabraniali nam się nawet zbliżać. Pamiętam swoje zdziwienie dwie godziny wcześniej, gdy tuż po katastrofie na miejscu porządek zaprowadzali funkcjonariusze OMON-u, specjalnej jednostki rosyjskiej milicji. Ich pełna gotowość kontrastowała z wszechobecnym rosyjskim bardakiem.
Gotowa była też cała rosyjska machina urzędnicza, propagandowa, śledcza, dyplomatyczna. I skutecznie zainfekowała polską i światową opinię publiczną swoją – nieprawdziwą – wersją okoliczności tragedii.
Na dramatyczne wydarzenia z 10 kwietnia dziś trzeba patrzeć przez szkło powiększające, jakim jest wojna na Ukrainie.
Skłaniają do tego nie tylko słowa Wołodymyra Zełenskiego, który zapowiedział na Zamku Królewskim, że nasz wspólny wróg poniesie odpowiedzialność za Bykownię, Buczę, Katyń i Smoleńsk.
Z niedawno opublikowanego raportu think thanku RUSI wiemy, jak wyglądały przygotowania Moskwy do inwazji na Ukrainę. Szczegółowo omówił to Marek Budzisz, do którego tekstów przeczytania gorąco zachęcam.
Dowiemy się z nich, jak przez dekady (!) Rosja tworzyła na Ukrainie siatkę agentów, na których miała się oprzeć strategia szybkiego podbicia kraju, a następnie fizycznego wyeliminowania – według starych recept NKWD – Ukraińców stanowiących przeszkodę dla planów Moskali.
Czytając ten dokument, nie sposób uciec od analogii do 10 kwietnia 2010 r. Skoro do wojny rodem z pierwszej połowy XX wieku Kreml szykował się tak długo, to ile czasu - i jak „skromnych” środków potrzebował, by doprowadzić do wyeliminowania (na swojej ziemi) polskiej elity niepodległościowej, a następnie zatuszowania zbrodni? Kilka miesięcy było w zupełności wystarczające. Zwłaszcza, że do roztaczania mgły (tej w przenośni) i zacierania śladów Moskwa tak łatwo znalazła pomocników nad Wisłą.
Nie mogę wyzbyć się myśli, że Rosjanie przygotowali się do 10 kwietnia pieczołowicie. Że nawet ten pseudo gest Putina na polskim cmentarzu wojennym w Katyniu był ziarnem, które największe owoce miało wydać już za trzy dni, gdy przy wciąż dymiących zgliszczach wraku cmokano nad niewyobrażalną tragedią w czasie, gdy Rosja tak pięknie się zmienia, tak wspaniale otwiera się na Polskę.
Nawet ten rzekomo empatyczny uścisk pułkownika KGB, w którym pośród szczątków samolotu utonął bezradny polski premier, był drobiazgowo wyreżyserowany. Grał wtedy każdy element.
A nie było przecież żadnego otwarcia – ani w trakcie dochodzenia ws. katastrofy, na którym natychmiast położona ruska łapa obezwładniła polskie władze, ani nawet w kwestii archiwów katyńskich. Państwo Putina, tęskniące za potęgą Związku Sowieckiego, sięgnęło po jego metody na każdym odcinku – od propagandy do ochoczej gotowości na zabijanie.
Niełatwo to pojąć, ale ta operacja trwa. Kanalie, które wtedy pełniły w naszym kraju najwyższe funkcje państwowe wciąż np. sięgają po sfałszowaną wersję stenogramu zapisu rozmów z kokpitu. Do dziś podtrzymują kłamliwą wersję przyczyn katastrofy, którą zaczęły kolportować kilka minut po zdarzeniu. Wciąż grają w ruskiej orkiestrze i gmatwają obraz naszej narodowej tragedii.
10 kwietnia – pamiętamy. Ale o kim i o czym?
Ja pamiętam o 96 ofiarach i o tym, ile zrobiły dla Polski i ile jeszcze by zrobiły, gdyby ich życie nie zostało tak brutalnie przerwane.
O ich rodzinach i o tym, jak je poniewierano, bo miały czelność domagać się rzeczy podstawowych - prawdy i godności.
O zdrajcach, knujących przeciwko własnej ojczyźnie, dogadując się z ruskim, trzymających de facto jego stronę, również po tragedii, nawet do dziś.
O kłamcach, którzy na krwi zabitych w Smoleńsku dzielili Polaków, niszczyli wspólnotę, szukali korzyści politycznych.
O badaczach, którzy przez 13 lat zamiast rozjaśniać – gmatwali sprawę, torpedowali śledztwa, manipulowali danymi, czy niszczyli ludzi, czasem po to tylko, by budować swój własny, wyimaginowany pomnik.
Gdy zapalałem dziś znicze przy grobach Natalii Januszko, ks. Romana Indrzejczyka, Sławomira Skrzypka czy gen. Franciszka Gągora, nie mogłem pozbyć się myśli, że nie oddaliśmy im tego, co należne. Że niewystarczająco zakrzyknęliśmy światu, dlaczego zginęli i pozwoliliśmy na pogrążenie prawdy o ich tragicznym losie w chaosie informacyjnym.
Wciąż mamy wielkie zadanie do wypełnienia. Ale czy kiedykolwiek mu podołamy?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/641995-100410-pamietamy-ale-o-czym-i-o-kim