Dokument Marcina Tulickiego „Nasz człowiek w Warszawie” mógłby nosić tytuł „Ich człowiek wszędzie”. Donald Tusk w swej politycznej karierze lubił zajmować coraz wyższe stanowiska, ale absolutnie nie dorastał do zadań, które się z tymi stanowiskami wiązały. Bo nie chciał. I nie był w stanie. Dowalić komuś w Polsce – to bez problemu. Ale przeciwstawić się komuś z zagranicy – to już nie, bo to wymagało odwagi. Najbardziej obce było mu chyba przesłanie Pana Cogito: „(…) bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy”.
Nic nie jest przypadkiem, lecz rezultatem, jak mawiał Stefan Kisielewski. Tusk jako premier chciał normalizować stosunki z Rosją i wygadywał te wszystkie szkodliwe bzdury na temat tego kraju i Putina, bo wiedział, że nie jest w stanie im się przeciwstawić. Nie miał odwagi. Ale nie mogąc się przyznać do tchórzostwa, nazywał tę swoją postawę realizmem. Opcję patriotyczną w polskiej polityce musiał nazywać rusofobiczną, żeby zracjonalizować swój strach przed Rosją i Putinem.
Nie mając odwagi nie da się sprawować funkcji premiera takiego państwa jak Polska. To znaczy można, ale wtedy nie da się realizować żadnego narodowego interesu. W lutym 2008 r. premier Donald Tusk jechał do Moskwy normalizować stosunki z Rosją, lecz co mógł zrobić ktoś, kto panicznie się bał. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia z bezpośredniej rozmowy Tuska z Putinem na Kremlu. Wtedy rosyjski zamordysta po raz pierwszy na własne oczy zobaczył ten strach Tuska. I zrobił swemu rozmówcy test: zaproponował rozbiór Ukrainy, a polski premier nawet w tej sprawie nie pisnął. Nie pisnął także później. Gdy 1 września 2009 r. w Gdańsku i Sopocie Putin rozmawiał z Tuskiem, dowiedział się, jak można jego strachem zarządzać.
Putina Tusk się bał, wobec innych wystarczyło być usłużnym. Z prostego powodu. Za usłużność były nagrody. Przecież nie ma innego polityka z Polski, który dostałby najważniejsze niemieckie nagrody i odznaczenia (w latach 2010-2012). I nie za to, że był typem idealnym (podążając za Maxem Weberem) „polskiego premiera”. Raczej za to, że był najbardziej odległy od typu „polskiego premiera”. Dla Niemiec i nie tylko dla władz tego państwa ktoś taki był niebywałym prezentem. Nieprzypadkowo niemiecki tygodnik „Der Spiegel” nazwał Tuska „łatwym w hodowli dla Merkel”. Określenie „pflegeleichter” można też tłumaczyć jako łatwy w prowadzeniu, co w istocie niewiele zmienia. Najważniejszy jest bowiem człon „łatwy”.
Łatwy w prowadzeniu (hodowli) Tusk był idealnym kandydatem na przewodniczącego Rady Europejskiej. Wobec Niemiec był najbardziej usłużnym polskim premierem od 1989 r., więc wystarczyło go tylko od czasu do czasu pozytywnie bodźcować. Dla Niemiec, w tym osobiście dla Angeli Merkel, równie ważne było to, żeby Tusk nie podskakiwał Rosji, czyli strategicznemu partnerowi. To był warunek dostania funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej. Ale kiedy w 2014 r. Angela Merkel załatwiała Donaldowi Tuskowi tę fuchę, był on już urobiony prorosyjsko na wszelkie sposoby.
Także w relacjach z Rosją Tusk był „łatwy w hodowli”. Zadecydowały dwa czynniki: strach przed Putinem i wiążąca się z tym uległość oraz kalkulacja. Kalkulacja, co się opłaca, żeby otworzyć sobie drogę do europejskiej kariery. Razem to wszystko złożyło się na ewidentną prorosyjskość. Po katastrofie smoleńskiej doszło jeszcze uświadomienie sobie, jak bardzo Tusk ułatwił Putinowi wybrnięcie z wielkiej opresji. To koszmarne, ale polski premier dał rosyjskiemu zbrodniarzowi najlepsze alibi, jakiego ten potrzebował. I przystając na warunki Putina umożliwił mu najpodlejszą grę nie tylko ofiarami, ale i polskim honorem oraz godnością. A potem już poleciało.
W siódmym roku sprawowania funkcji premiera Tusk wykombinował, że swoją prorosyjskość może wreszcie zdyskontować, a w ten sposób tchórzostwo, użyteczność dla największego wroga Polski oraz koniunkturalność przykryć europejskością, czyli rzekomym działaniem na rzecz wspólnoty europejskiej. Angela Merkel był dla Putina numerem jeden, ale Tusk był tuż za nią, a w niektórych kwestiach nawet przed nią, skoro dał mordercy z Kremla alibi. To alibi posłużyło w przygotowaniu planu napaści na Ukrainę i terytorialnego rozbioru tego państwa. Jeśli w czasach pokoju można na terytorium Rosji doprowadzić do uśmiercenia polskiej elity, z prezydentem na czele, to można wszystko. Polska była przecież wtedy od 11 lat członkiem NATO.
O ile w czasach, gdy był premierem, Donald Tusk był bardzo użyteczny dla Rosji i Niemiec (właśnie w takiej kolejności), po „awansie” do Brukseli zaczął być użyteczny dla wszystkich. Poza Polską, no i poza Wielką Brytanią, czyli wtedy najważniejszym europejskim sojusznikiem naszego kraju. Dla Polski nie zrobił wówczas absolutnie nic. Odwrotnie, kiedy tylko miał okazję, przyłączał się do napominania i karania naszego kraju. Tłumacząc to europejskimi wartościami i logiką działania unijnych instytucji.
Każdy, kto chciał mógł coś od Tuska jako szefa Rady Europejskiej uzyskać, także wtedy, gdy wiązało się to ze szkodą dla Polski. Dlatego można by o Donaldzie Tusku powiedzieć „ich człowiek wszędzie”. Pod „ich” można podstawić dowolny podmiot. To się nie zmieniło po powrocie do polskiej polityki. Pojawiła się za to jeszcze większa bezczelność. Im więcej wyciągano dowodów na prorosyjskość Tuska, tym bardziej oskarżał on swoich przeciwników o putinizację. Czymś przecież trzeba było własną prorosyjskość przykryć. Tyle tylko, że tego się nie da zrobić. Tusk pozostanie najbardziej usłużnym i użytecznym dla Kremla politykiem III RP. Ktokolwiek będzie w przyszłości premierem, nie będzie mógł przecież robić tego, co Tusk. Napaść na Ukrainę i popełniane tam zbrodnie to po prostu wykluczają.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/593838-tusk-pozostanie-najbardziej-usluznym-politykiem-dla-kremla
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.