Tytułowe pytanie zadano mi dziś w Polskim Radiu 24. Trudno na nie odpowiedzieć, bo choć wiemy dużo więcej niż próbowano nam wmawiać przed 2015 r., to liczba znaków zapytania wciąż jest ogromna. Na dodatek kłamcy smoleńscy wysoko podnoszą głowy i na nowo odgrywają ten sam haniebny spektakl.
Wiemy, co się nie zdarzyło: że nie było nacisków na pilotów, że nie było za wszelką cenę próby lądowania, że rozmowa braci Kaczyńskich nie miała żadnego znaczenia dla tragicznych wydarzeń, że gen. Błasika nie było w kokpicie i że nie obsztorcował on przed wylotem kpt. Protasiuka, że nikt z załogi nie powiedział: „jak nie wylądujemy, to nas zabiją”, że rosyjscy kontrolerzy nie wykonywali należycie swoich obowiązków i wprowadzali w błąd załogę, że sprzęt na lotnisku nie działał prawidłowo.
Wiemy, że raporty MAK i Millera to współczesne mutacje raportu komisji Burdenki. Wiemy, że Rosjanie od pierwszych chwil kłamali ws. okoliczności katastrofy, ukrywali dowody, łamali prawo międzynarodowe, a polski rząd uznał, że nie należy im w tym przeszkadzać, więc nie wolno sięgać po pomoc międzynarodową.
Wiemy, że ciał ofiar nie poddano sekcjom zwłok, że próbowano na zawsze to uniemożliwić. Że ciała zbezczeszczono.
Wiemy już z kilku poważnych źródeł (m.in. na podstawie analiz zachodnich laboratoriów), że na wraku znajdowały się ślady materiałów wybuchowych.
Wiemy też, że nikt z zajmujących się oficjalnie wyjaśnianiem katastrofy do dziś nie umie wytłumaczyć: jak to możliwe, iż poza strefami pożarów znaleziono ciała ze śladami oparzeń, albo jak to możliwe, że burty kadłuba wywinęły się na zewnątrz rzekomo w wyniku uderzenia o ziemię?
Wiemy, że do katastrofy zapewne by nie doszło, gdyby rząd Polski opętany ułudą poprawienia relacji z Rosją nie prowadził gry na wyeliminowanie z uroczystości prezydenta.
Wiemy aż za dobrze, że po tragedii państwo polskie nie zdało egzaminu w pierwszym podejściu. W drugim – ma jeszcze na to szanse. I choć również w ostatnich pięciu latach dopuściło się pewnych zaniedbań, nie abdykowało od obowiązku wyjaśnienia tajemnicy śmierci urzędującego prezydenta i towarzyszącej mu delegacji w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej.
**
Doskonale pamiętam 10 kwietnia 2010 r. Kiepską pogodę, tę mleczną, gęstą zawiesinę unoszącą się dookoła, która po kilku godzinach ustąpiła pięknemu słońcu. Ryk silnika (prawdopodobnie Iła-76) w trakcie śniadania w smoleńskim hotelu. Dostojny spokój na terenie katyńskiego memoriału i rozmowy z krewnymi ofiar mordu NKWD. Wszechobecną dumę z Polski, która za chwilę odda hołd poległym przed dekadami bohaterom. Poruszenie wśród zebranych po pierwszych informacjach o problemach z samolotem. Ryzykowną jazdę autem z Katynia na Siewiernyj. Chaos w okolicach miejsca katastrofy i armię rosyjskich służb, bezdusznych OMON-owców z karabinami na szyjach. Zdruzgotanych dziennikarzy próbujących czegokolwiek dowiedzieć się od Rosjan, i wstrząśniętych okolicznych mieszkańców przynoszących kwiaty. Bladą twarz mechanika samochodowego z sąsiadującego z lotniskiem warsztatu, który ode mnie dowiedział się, kto leciał tym samolotem i pokazywał nakręcony komórką film z wrakowiska. Swoje łzy, gdy ktoś podał mi książeczkę z programem uroczystości, zawierającą listę pasażerów. I hipnotyczne punkty świateł zasilanych z agregatu lamp rozstawionych na Siewiernym widziane po zachodzie słońca z okna hotelowego pokoju.
Tamtej soboty rozpocząłem nowy rozdział zawodowego życia. Wciąż nie został zamknięty, choć bardzo bym chciał, by było to już możliwe.
Przez te 11 lat wnikliwie śledziłem wszystkie doniesienia dotyczące katastrofy smoleńskiej. Widziałem kłamstwa, strach, ucieczkę przed obowiązkami ważnych urzędników. Zrozumiałem, jak daleko od elementarza etyki oddaliła się część moich kolegów wykonujących teoretycznie ten sam zawód. Opublikowałem parę tekstów dotyczących tragedii z 10/04, niektóre były bardzo nie na rękę wysokim urzędnikom, część ujawniała głęboko skrywane fakty przeczące oficjalnej narracji. Spotykały i spotykają mnie za to drwiny, wyzwiska, groźby. Ale to koszt mojej pracy, przywykłem. Nie da się jej wykonywać nadto przejmując się złym słowem padającym z ust małych szalbierzy.
Lecz nie mogę wybaczyć, że najbardziej dotkniętym tą tragedią zgotowano los w dwójnasób okrutny. Nie pozwolono na żałobę, na upamiętnienie bliskich. Odmówiono prawa do prawdy o ostatnich chwilach ich życia, ukrywano informacje, rozprawiano o odpowiedzialności, kłamiąc prosto w oczy. Zakazano stawiania pytań. Wyszydzano. Dosypano wiele ciężkich łopat węgla do machiny pogardy.
Ich spokój złożono na ołtarzu polityki. Jej najbrudniejszego wydania.
O Was dziś myślę najcieplej, Izo, Grzesiu, Ewo, Małgosiu, Januszu, Pawle, Kacprze, Pani Krystyno, Pani Doroto, Pani Zuzanno, Pani Małgorzato, Pani Ewo, Pani Marto, Panie Stanisławie, Panie Jacku, Panie Andrzeju, i wielu innych, których w tych latach miałem zaszczyt poznać i Waszymi oczami spojrzeć na Waszych Bliskich. Próbowałem zrozumieć Wasz ból i choć trochę pomóc go ukoić. Zrozumiałem Waszą złość, Waszą bezradność, Wasze osamotnienie.
Minęło 11 lat. Przez tak długi czas można stracić nadzieję, można się poddać. Ale nie dotyczy to rodzin tych, których Polska straciła w tamtą sobotę. Wielokrotnie słyszałem: „nie możemy odpuścić, bo nasi bliscy by nie odpuścili”. To ludzie z tej samej gliny, niosący te same wartości, znający znaczenie słów: prawda, honor, obowiązek, ojczyzna, miłość. Nie odpuszczą.
Naszym obowiązkiem jest ich w tym wspierać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/546562-11-lat-po-katastrofie-z-jakiej-jestesmy-ulepieni-gliny