Najlepszą obroną jest atak. Do tej starej maksymy sięgnął Antoni Macierewicz, by odpowiedzieć na wstrząsający artykuł, jaki opublikował w aktualnym wydaniu tygodnika „Sieci” Glenn Jorgensen, b. członek podkomisji badającej katastrofę smoleńską. Szkoda, że przewodniczący komisji ani słowem nie odniósł się merytorycznie do informacji, które Jorgensen ujawnił.
Odsyłam Państwa do lektury naszego tygodnika. Nie sposób krótko omówić wszystkich nieprawidłowości, na jakie wskazał duński badacz w swoim 8-stronicowym tekście. Dość powiedzieć, że wyłania się z niego bardzo ponury obraz sposobu wyjaśniania katastrofy.
Dobrą syntezą jest ten fragment artykułu:
Antoni Macierewicz miał nie tylko nadzorować i politycznie torować drogę badaniu wobec ewentualnych przeszkód, a następnie jako przedstawiciel strony politycznej odbierać raport końcowy. Miał jednoosobowo decydować o zakresie badań technicznych, kadrze, a także narzędziach pracy badawczej. W efekcie ręcznie ingeruje w kwestie, w których brakuje mu kompetencji, często doprowadzając sprawy do absurdu na niekorzyść badania.
Kiedy Antoni Macierewicz zostaje ministrem obrony narodowej, obejmując władzę kadrową i finansową w MON na ponad dwa lata, wydaje się, że dla badania tragedii smoleńskiej przychodzi złoty czas. Przewodniczący uzyskuje nie tylko dostęp do nasłuchów wojskowych stacji radiowych, monitoringu, infrastruktury, która może stanowić potężne narzędzie w dochodzeniu do prawdy, lecz przede wszystkim ma do dyspozycji wojskowe służby specjalne i dyplomację wojskową. Może także odsunąć od stanowisk w wojsku osoby, o których powziął wiedzę, że mogły odgrywać intencjonalnie złą rolę w przypadku katastrofy Tu-154M. Zneutralizować potencjalne zagrożenie osób podległych mu zawodowo.
Tymczasem brak jest wymiernych efektów takiego działania, za to mamy do czynienia nie tylko z poważnym opóźnieniem lub wstrzymaniem prac, lecz także z nieodwracalnymi szkodami powstałymi w wyniku decyzji podejmowanych przez przewodniczącego. Zakończenie śledztwa, udokumentowane kompetentnym raportem końcowym, usuwającym wszelkie uzasadnione wątpliwości co do obrazu zdarzeń, bez pominięcia ważnych obszarów badawczych, w formie, która organom państwa dałaby solidne narzędzie, pozostaje w perspektywie dalszej niż kiedykolwiek.
Warto przytoczyć również te akapity:
Złe traktowanie, niedotrzymywanie słowa, eufemistycznie mówiąc, a w zasadzie należałoby powiedzieć oszukiwanie partnerów, także jeśli chodzi o umowy i warunki pracy, wzbudza ich nieufność, zraża i powoduje ich wycofanie się ze współpracy, buduje niepożądaną opinię w międzynarodowym środowisku śledczym.
Monopolizowanie wszelkich kontaktów zewnętrznych przez przewodniczącego przy braku jego kompetencji przynosi opłakane skutki i uniemożliwia dojście do celu.
Bezcenne i solidne wyniki badawcze niewielkiej grupy członków podkomisji niejednokrotnie są osiągane wbrew wewnętrznie kreowanym przeszkodom organizacyjnym. W dodatku wypracowane z takim trudem niezwykle precyzyjne osiągnięcia są mieszane przez przewodniczącego z nonsensownymi czy wątpliwymi ustaleniami i prezentowane publicznie w niewiarygodny sposób.
Regułą już się stało ucinanie ważnego procesu badawczego na ostatniej prostej w celu otrzymania jakichkolwiek wyników na kolejną rocznicę katastrofy smoleńskiej. Procesu podjętego najczęściej wbrew przeszkodom, w warunkach organizacyjnych niebywałego marnowania czasu.
Mogę z głęboką przykrością i bez cienia satysfakcji przyznać, że z mojej wiedzy wynika, iż wszystko co Glenn napisał, jest prawdą.
Część z tych zarzutów nie jest nowa. W „Sieci” i na portalu wPolityce.pl wielokrotnie pisaliśmy o dużych problemach z podkomisją. Wskazywaliśmy m.in. na konflikty w tej grupie, ujawniliśmy, że – wbrew twierdzeniom przewodniczącego – tzw. raport techniczny spotkał się z krytyką wewnątrz komisji i nie podpisało go kilku jej członków. Informowaliśmy o niezrozumiałym wycofaniu się przewodniczącego z zakupu samolotu TU-154M w cenie złomu, który mógłby posłużyć do przeprowadzenia eksperymentów, czy o poważnych wątpliwościach co do prawdziwości danych technicznych, jakie amerykański instytut NIAR otrzymuje od podkomisji w celu przeprowadzenia kluczowych symulacji komputerowych.
Za każdym razem spotykało nas dokładnie to samo, co teraz dotyka Glenna Jorgensena – gniew Antoniego Macierewicza, oskarżenia o próbę uniemożliwienia dojścia do prawdy, niszczenie dorobku komisji i kolportowanie insynuacji oraz kłamstw. Podczas gdy to my dowodziliśmy, że z prawdą mija się pan przewodniczący.
Pismo opublikowane dziś na Twitterze Antoniego Macierewicza (dlaczego nie na stronach podkomisji?) brzmi tak, jakby sporządził je pan przewodniczący. Lecz dlaczego się pod nim nie podpisał, a kazał (jak sądzę), sygnować je Marcie Palonek, sekretarz podkomisji, za którą nader często chowa się kierujący badaniem, a o której Glenn Jorgensen pisze tak:
Zamiast pozwolić całemu zespołowi na przyjęcie holistycznego podejścia i osiągnięcie odpowiedniego poziomu konsensu opartego na pełnym zrozumieniu wszystkich dowodów, Antoni Macierewicz zleca niezwykle ważną funkcję – tzw. investigator-in-charge – raczej przypadkowej osobie, znanej głównie zbycia blogerem, która zbiera i opracowuje osobne fragmenty dochodzeniowe od kolegów z podkomisji. Może to prowadzić do dalekiego od kompetentnego i wiarygodnego raportu końcowego, choć wiele ustaleń członków podkomisji jest kluczowych i precyzyjnych.
Dziwi fakt, że dziś, gdy Jorgensen ujawnił, jakimi metodami posługuje się Antoni Macierewicz, b. szef MON ogłasza, iż Duńczyk został usunięty z podkomisji za „wielokrotne łamanie prawa”. Dlaczego zatem przewodniczący nie złożył zawiadomienia o przestępstwie?
Dziś może i Jorgensen naruszył przepisy ujawniając kulisy funkcjonowania podkomisji pod przewodnictwem Macierewicza (teoretycznie zabrania mu tego Prawo lotnicze). Ale nie sposób go za to ścigać, jeśli weźmie się pod uwagę nadrzędną zasadę polskiego prawa – że nie popełnia przestępstwa ten, kto łamie przepisy działając w stanie wyższej konieczności. Jak w przypadku człowieka, który przekroczył prędkość jadąc samochodem, by na czas dowieźć do szpitala rodzącą kobietę, albo aby ugasić pożar. To ostatnie porównanie jest w tej sytuacji wyjątkowo adekwatne.
Pożar wybuchł dawno. Sam nie zgaśnie. Antoni Macierewicz na pewno go nie ugasi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/540516-po-tekscie-jorgensena-nie-strzelajcie-do-poslanca