Gdy 10 lat temu stojąc przed bramą smoleńskiego lotniska zastanawiałem się, co właściwie się stało, nie podejrzewałem, że minie dekada, a wciąż nie będziemy tego wiedzieć. Nie przypuszczałem, jak słabe okażą się instytucje naszego państwa. Jak bardzo okażemy się naiwni i bezmyślni, dając sobie narzucić fałszywe opowieści o tragedii, która wtedy wydawała się nas trwale jednoczyć. Ale choć dziś mam wiele refleksji dotyczących polityki, procedur, śledztw, badań, mediów, to nie o nich myślę w pierwszej kolejności. A o czym? Albo raczej: o kim?
O Izie i Grześku Januszkach, rodzicach Natalii. O łzach Izy w czasie licznych przegadanych przez nas godzin i dziesiątkach pytań stawianych przez Grzegorza z takim samym niedowierzaniem i brakiem odpowiedzi zarówno kilka lat temu, jak i dziś. Ale też o wielkim poczuciu humoru ich obojga, które mogłem poznać po wielu miesiącach od tragedii.
O Ewie Błasik, żonie gen. Andrzeja Błasika, tak delikatnej i kochanej, że po krótkiej chwili od jej poznania ma się ochotę najserdeczniej ją przytulić i przychylić nieba. A jednocześnie kobiecie walecznej, niewyobrażalnie silnej. Bo tylko ktoś wyjątkowo odporny mógł przetrwać to, co jej zgotowano po 10 kwietnia.
O pani Krystynie Kwiatkowskiej, żonie gen. Bronisława Kwiatkowskiego, po uszy zakochanej w swoim „tatuśku”, jak go nazywała, dla którego powrót do niej był oazą wytchnienia po kolejnych misjach w Iraku. Nie zapomnę rozmowy i oglądania zdjęć, pamiątek przy stole w salonie domu, który mieli wspólnie urządzać po powrocie generała z Katynia.
O Januszu Walentynowiczu, synu Anny Walentynowicz – jednym z najcieplejszych ludzi, jakich znam. O jego dobrych oczach, ciężkiej pracy, której nauczyła go mama, cierpliwości, szlachetności, serdeczności. Wspominam jego opowieści o świątecznych prezentach, które mama zawsze miała dla niego nawet w czasach głębokiego PRL-u, gdy w domu się przecież nie przelewało. Każda matka chciałaby, aby jej syn tak o niej opowiadał jak Janusz o pani Ani.
O Małgosi Wassermann, córce Zbigniewa Wassermanna, która odziedziczyła po nim determinację, nieustępliwość, ogromne zaangażowanie we wszystko czego się podejmuje, ale też dystans do tego, czym inni mogą ją skrzywdzić. Kobiecie nieprzeciętnie inteligentnej, wrażliwej, ale też twardej. Gdy słuchałem opowieści o tym, co ją spotkało w Moskwie w czasie procedur identyfikacyjnych, myślałem, że nie zniósłby tego niejeden mężczyzna.
O pani Zuzannie Kurtyce, żonie Janusza Kurtyki, i chwili, w której dzieliła się ze mną wspomnieniem trudnych dni po katastrofie, ale też wspaniale opowiadała o mężu – wielkim patriocie, z którym i pod tym względem stanowiła doskonałą parę. I o Pawle Kurtyce, na którego gdy patrzę, widzę śp. prezesa IPN. Nie tylko z racji fizycznego podobieństwa, ale też spokoju, rzeczowości i bijącego od niego, jak od ojca, „akowskiego sznytu”.
O pani Ewie Kochanowskiej, żonie Janusza Kochanowskiego – kobiecie-skale, pełnej odwagi i nieustępliwości, na której mądrość zawsze można liczyć. I na to, że nikt lepiej od niej nie da odpowiedniego rzeczy słowa.
O pani Dorocie Skrzypek, żonie Sławomira Skrzypka, z którą wzajemnie się sobie zwierzaliśmy, która nawet w najtrudniejszych chwilach potrafi jednym uśmiechem wlać w serce nadzieję. O jej ujmującej klasie, delikatności, ale też poczuciu obowiązku wobec męża i sile, z jaką ten obowiązek podejmuje.
O panu Staszku Zagrodzkim, kuzynie Ewy Bąkowskiej, którego trudny charakter niejednego zraża, ale też wielu ludzi zajmujących się wyjaśnianiem katastrofy zmusił do naprawiania popełnionych błędów. Pan Stanisław jest kopalnią wiedzy o wszelakich szczegółowych zagadnieniach związanych z katastrofą. W czasie licznych z nim rozmów wielokrotnie miałem wrażenie, że to wiedza o wiele szersza niż posiadana przez osoby formalnie zajmujące się wyjaśnianiem przyczyn tragedii.
O pani Małgorzacie Wypych, żonie Pawła Wypycha, jej życzliwości, łagodności i wielokrotnie powtarzanym „mój Paweł”.
O panu Darku Fedorowiczu, bracie Aleksandra Fedorowicza, jego spokoju, przytomności, darze pięknego nazywania istoty rzeczy.
O pani Marcie Kaczyńskiej, córce Marii i Lecha Kaczyńskich, jej wspomnieniach o rodzicach, ale też niezwykłej wytrzymałości, która pozwoliła przejść przez bezmiar hejtu, jakiego doświadczyła po katastrofie.
O Magdzie Mercie, żonie Tomasza Merty, jej bezkompromisowości, otwartości, uczciwości. I głębokiej miłości, jaką darzyła męża.
O panu Andrzeju Melaku, bracie Stefana Melaka, jego skromności i głębokim patriotyzmie.
O każdym z nich i o wielu innych bliskich ofiar 10/04, których miałem okazję poznać, mogę powiedzieć, że są wspaniałymi, dobrymi, pięknymi ludźmi.
My przeżyliśmy narodową tragedię. Oni musieli zmierzyć się z osobistym dramatem. Potrafią go zrozumieć wyłącznie inne rodziny, które straciły ukochanych w tej katastrofie. Niemożność należytego przeżycia żałoby, ciągłe rozdrapywanie ran, szyderstwa, wyzwiska, jakie im serwowano, wymagały wyjątkowej niezłomności.
Jak udało im się przez to przejść? Dzięki cechom osobistym, wspólnocie wartości, jakie wyznawali wraz z tymi, których nagle zabrakło, ale też poczuciu misji – obronienia pamięci o ofiarach tej katastrofy i niesienia dalej tych wartości, które ukształtowały tragicznie zmarłych.
Robili i robią to również dla nas, bo i my, jako Polacy, tego potrzebujemy, by rosnąć jako naród, by pamiętać o swoich najlepszych synach i by budować Polskę, o jakiej marzyli członkowie delegacji z 10 kwietnia.
Zatem to Rodzinom Smoleńskim dziś należy się najniższy pokłon i wdzięczność. Gdyby oni się poddali, prawda o Smoleńsku już dawno zostałaby pogrzebana.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/495364-nie-zapomnijmy-dzis-o-rodzinach-smolenskich