Od 10 lat każda katastrofa lotnicza skłania do refleksji porównawczych. Obserwujemy, jak wygląda jej miejsce, jak pracują służby, jak zachowują się politycy, od których wymaga się należytej reakcji na tragedię swoich rodaków. Nie inaczej jest po zestrzeleniu maszyny ukraińskich linii nad Iranem. I znów cisną się wnioski o karygodnej postawie polskich władz po 10.04.2010 r.
Kijów pierwotnie zachował się jak Warszawa przed dekadą. Ukraińska ambasada w Teheranie szybko oświadczyła, że nie mieliśmy do czynienia z atakiem rakietowym ani terrorystycznym, lecz usterką maszyny. Po kilku godzinach komunikat jednak zmieniono. Rząd Donalda Tuska do końca twardo obstawał przy swoim, a właściwie przy tym, co narzuciła w swej narracji Moskwa.
Podobnie jak w Smoleńsku, w Teheranie na miejsce katastrofy szybko wjechały buldożery, by zniszczyć jak najwięcej dowodów swej winy. Dopiero później zaproszono do badań ekspertów międzynarodowych. Co się działo na miejscu upadku TU-154M? Szybko wycięto drzewa, wymieniono żarówki w lotniskowym oświetleniu, ułożono betonową drogę na szczątkach samolotu i ofiar, nie dopuszczono strony polskiej do oblotu lotniska specjalnym samolotem, a sprzęt nagrywający prace kontrolerów okazał się uszkodzony – by wymienić tylko kilka elementów zacierania śladów.
Ciężko jednak porównywać Iran i Rosję, prawda? Krajowi na Bliskim Wschodzie nie ufa nikt, a przecież naszemu sąsiadowi rząd w Warszawie zaufał jak najlepszemu przyjacielowi.
Rację ma minister obrony, gdy nawiązuje do katastrofy smoleńskiej i wskazuje na postawę premiera Kanady i prezydenta Ukrainy, tak różną od zachowania Donalda Tuska. Mariusz Błaszczak ma 100 proc. racji, gdy twierdzi, że to były szef polskiego rządu jest odpowiedzialny za pozostawanie wraku TU-154M w Smoleńsku. Zgodził się na to w pierwszych godzinach i dniach po katastrofie, nie chciał skorzystać z pomocy międzynarodowej, nie domagał się zwrotu wraku, nie domagał się jego rekonstrukcji w specjalnym hangarze, jak to się czyni w takich przypadkach, ani nawet nie apelował o przykrycie wraku, w wyniku czego przez długie miesiące leżał on pod gołym niebem. Zasłaniał się przy tym załącznikiem 13 do konwencji chicagowskiej, który jako podstawę prawną badania tragedii smoleńskiej narzucili mu Rosjanie. Jednak gdy rosyjski MAK zakończył swoje prace – w styczniu 2011 r. - nie skorzystał z owego załącznika 13., który czarno na białym stwierdza, że po zakończonym badaniu szczątki samolotu są niezwłocznie przekazywane właścicielowi. Nawet słowa w tej sprawie nie powiedział, ani nie nakazał podległym sobie urzędnikom wystąpienia na tej podstawie do Moskwy.
I kolejna kwestia. Samo porównywanie zdjęć szczątków samolotów po różnych katastrofach lotniczych bywa złudne, ale w tym wypadku daje do myślenia. I nie chodzi wcale o powierzchnię pola rozrzutu wraku – oczywiste, że w Iranie jest ono większe, bo maszynę zestrzelono na dużej wysokości. Jednak rozczłonkowanie boeinga w naturalny sposób przywołuje obrazy, jakie znamy z 10 kwietnia 2010 r. I każe stawiać pytania: czy na podobnie wiele podobnie niewielkich fragmentów mógł rozpaść się samolot spadający z niewielkiej wysokości na miękkie podłoże, bez działania dużej wewnętrznej siły?
O przyczynach tragedii w Iranie świat wie już niemal wszystko. Do tej sprzed 10 lat wciąż mamy uzasadnione wątpliwości.
Tak, polska prokuratura w tym śledztwie wciąż pracuje i jeszcze długo popracuje, bo mierzy się z brakiem swobodnego dostępu do kluczowych dowodów, nadrabia fundamentalne zaniedbania swoich wojskowych poprzedników i prowadzi żmudne badania laboratoryjne oraz cyfrowe.
Tyle że w przeciwieństwie do lat 2010-2016, postanowiono skorzystać z pomocy najlepszych fachowców na świecie, co daje nadzieję na wyjaśnienie naszej narodowej tragedii.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/481608-teheran-a-smolensk-wierzycie-iranowi-jak-w-2010-r-rosji