Ewa Stankiewicz zarzuciła mi oraz Marcinowi Wikle mijanie się z prawdą i uderzenie w pracę części członków podkomisji smoleńskiej. Przedstawiła swoją wersję tego, co dzieje się w Mińsku Mazowieckim, gdzie w hangarze stoi TU-154M o numerze bocznym 102. Opublikowaliśmy jej tekst, bo nasza redakcja jest otwarta na polemikę, również piór autorów odnoszących się krytycznie do naszej pracy. Zgodnie z umową z Autorką, odpowiadam, posługując się moją najlepszą wiedzą i kierując się dobrem wyjaśniania narodowej tragedii.
CZYTAJ TAKŻE: Ewa Stankiewicz: Co się dzieje w Mińsku Mazowieckim z drugim tupolewem
Mam dużo szacunku do pracy Ewy, jej dorobku dziennikarskiego i filmowego, zwłaszcza po 10 kwietnia 2010 r. Swoimi działaniami, produkcjami, tekstami, nieustępliwością w dążeniu do prawdy o katastrofie zrobiła sporo dla zburzenia wielu mitów, jakie budowano od pierwszych chwil po tragedii. Dziś też walczy do końca o to w co wierzy. Mimo że paradoksalnie może być jej trudniej, albo choć nieco niezręcznie – wszak jej mąż Glenn Jorgensen jest członkiem podkomisji i to on prowadzi większość działań w Mińsku.
Niestety dziś muszę się z Ewą mocno nie zgodzić.
Oburza się ona na fragment artykułu, jaki z Marcinem opublikowaliśmy w ostatnim numerze tygodnika „Sieci”. Przytoczę cały wątek:
Nasi śledczy w czasie pobytu w Smoleńsku obejrzeli też miejsce, w którym rozbił się polski tupolew. Na ile przyda się to w prowadzonym śledztwie? Trudno być optymistą, bo jest ono bardzo porośnięte krzakami, a jego wygląd zmienił się już w pierwszych dniach po tragedii, gdy wycięto tam wiele drzew i ułożono betonową drogę dla ciężkich pojazdów. W czasie późniejszych prac polskich archeologów pozwolono zbadać tylko część wrakowiska (specjaliści oszacowali wówczas, że tupolew roztrzaskał się na ok. 60 tys. kawałków).
Osobiste zapoznanie się z miejscem katastrofy interesuje również prof. Goonga Chena i jego współpracowników. I to może się udać. Gorzej będzie ze zrealizowaniem innego ich planu – oględzin drugiego tupolewa, który stoi w bazie wojskowej w Mińsku Mazowieckim. W lutym opisywaliśmy badania, jakie prowadzili tam eksperci z National Institute for Aviation Research, którzy współpracują z wyjaśniającą katastrofę podkomisją przy MON. „Tutka” o numerze 102 została rozebrana niemal na części pierwsze (zdjęto m.in. wewnętrzne warstwy maszyny, by jak najdokładniej ją zeskanować, co ma posłużyć do stworzenia jej elektronicznego modelu). Niestety, jak się dowiedzieliśmy, samolot został zdekompletowany, zniknęła część jego elementów i wojsko ma problem z ponownym jego złożeniem.
Gdy wyszło to na jaw, minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak zlecił kontrolę we wszystkich jednostkach wojskowych, dotyczącą procedur wjazdu i wyjazdu osób postronnych na teren baz. Według naszych informatorów wnioski są przygnębiające. – Jest gorzej, niż myśleliśmy – mówi nasz rozmówca zbliżony do kierownictwa MON. I dodaje: – W Mińsku była wolnoamerykanka – wjeżdżał tam niemal, kto chciał, lista obecnych nie pokrywała się ze zgłoszeniami, czasem w ogóle nie było żadnych zgłoszeń, a członkowie podkomisji mieli jakieś blankietowe pozwolenie na wielokrotne wjeżdżanie do jednostki i poruszanie się po niej.
Przekonaliśmy się o tym zresztą osobiście. Gdy późną zimą na zaproszenie prof. Wiesława Biniendy przyglądaliśmy się pracom ekipy NIAR w Mińsku, nikt nas nie legitymował ani nie kontrolował auta, zarówno przy wjeździe do bazy, jak i jej opuszczaniu.
Ewa zaś pisze:
Zastanawiam się, dlaczego badania polegające na pobieraniu pomiarów, próbek materiałowych do szczegółowych oględzin, nazywane są przez dziennikarzy „znikaniem” i „brakowaniem”? Nie wiem, kto jest źródłem tych informacji przekazywanych autorom tekstu i dlaczego one nie zostały zweryfikowane w podkomisji przed opublikowaniem. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie tylko są one nieprawdziwe, ale uderzają w istotę niezwykle ważnych badań, postępujących tylko i wyłącznie dzięki sporemu wysiłkowi i determinacji poszczególnych członków Podkomisji, wbrew bardzo wielu przeciwnościom i warunkom pracy. Jakie elementy samolotu Marek Pyza i Marcin Wikło mają na myśli? Co jest przeszkodą w złożeniu tupolewa (które już zostało wykonane) i w jego oględzinach?
To zasadniczy zarzut Autorki, do którego muszę odnieść się szczegółowo.
Nie napisaliśmy nieprawdy. Stacjonujący w Mińsku tupolew w istocie został wybrakowany. Brakuje w nim nie tylko kilku foteli (o czym zresztą sami pisaliśmy przed kilkoma miesiącami), ale wielu innych elementów. Od Ewy jako pierwszej opinia publiczna może dowiedzieć się, że badania drugiej „tutki” prowadzone we współpracy z NIAR, polegają nie tylko na skanowaniu celem stworzenia elektronicznego modelu samolotu i poddania go wirtualnym badaniom, ale również na „pobieraniu próbek materiałowych”. Co to oznacza? Że z tupolewa wycinane są pewne elementy, które następnie zostaną gdzieś wysłane.
Ewa pyta, jakie brakujące elementy samolotu mamy na myśli, więc odpowiadam (choć ona akurat zapewne dobrze to wszystko wie): elementy podłogi i jednego z okien, fragmenty lewego skrzydła (wycięte na stałe), fragmenty blachy z jednej z burt oraz wspomniane fotele.
Hangar, w którym stoi tupolew, przypomina dziś warsztat remontowy, w którym wala się mnóstwo narzędzi, znajdziemy w nim leżące na podłodze elementy pociętego poszycia samolotu, ślady obróbki skrawaniem (mnóstwo wiórów).
Gdy rozmawialiśmy w lutym w Mińsku z członkami podkomisji prof. Wiesławem Biniendą i Glennem Jorgensenem, przekonywali oni, że samolot został rozmontowany tak, by po przeprowadzeniu wszystkich analiz złożyć go z powrotem do pierwotnego stanu. To jest już po prostu niemożliwe. Maszyna będzie miała straszące z daleka dziury.
I tego właśnie tyczył się fragment naszego artykułu dotyczący „wybrakowanego tupolewa”.
Ewa pisze:
Dlaczego nie można w tej gestii współpracować? W wielu krajach śledczy katastrof lotniczych i prokuratorzy dzielą się dowodami – nie hipotezami oczywiście, ale pozyskanymi dowodami. Zwłaszcza że prokuratura – jeśli nie chce skorzystać z prac Podkomisji – powinna wykonać tę samą pracę. A jeśli chce ją wykonać równie dokładnie, nie ominie jej rozłożenie tupolewa na części pierwsze.
Czy prokuratura wiedziała o tym, co dzieje się w Mińsku Mazowieckim? Nie, nie została poinformowana o planowanej nieodwracalnej ingerencji w konstrukcję 102. Z tego co wiem, nie włączyła tej maszyny w poczet materiałów dowodowych (choć mogła, a moim prywatnym zdaniem powinna była to zrobić), by nie antagonizować się z podkomisją i nie narażać się na zarzuty utrudniania pracy instytucji kierowanej dziś przez Antoniego Macierewicza.
Nie mam tej pewności, że jeśli prokuratura nie zechce skorzystać z badań podkomisji dotyczących bliźniaczego tupolewa, będzie musiała wykonać tę samą pracę. Mówimy tu o metodologii badań naukowych, które bywają różne i niekoniecznie trzeba stosować wszystkie naraz. NIAR (Narodowy Instytut Badań Lotniczych w Wichita) zaproponował przeprowadzenie symulacji na wirtualnym modelu tupolewa utworzonym dzięki dokładnemu zeskanowaniu maszyny. Z mojej wiedzy wynika, że amerykański biegli, którzy będą współpracować ze śledczymi, nie widzą konieczności prowadzenia tego typu analiz, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące ich pytania. To nie jest więc naukowy mus, lecz jedna z dróg. Nie mierzę ich wagi, bo nie mam do tego kompetencji.
Co zaś się tyczy współpracy prokuratury z podkomisją, przypomnę jeden tylko fakt, o którym już pisałem: śledczy na wielokrotne prośby nie otrzymali dotychczas żadnych wyników badań podkomisji. Wciąż słyszą, że te jeszcze trwają. Na marginesie: na jakiej zatem podstawie sporządzono „raport techniczny”?
Wracam do tekstu Ewy:
Otóż na potrzeby badań amerykańskiego Instytutu sukcesywnie są dokonywane prace, do których samolot musi być odpowiednio przygotowany, wysyłane są wymagane pomiary, elementy i próbki materiałowe. Istnieje szczegółowa dokumentacja w tej sprawie włącznie z zapisem systemu namierzania przesyłek.
Przyznam, że to ostatnie zdanie mocno mnie zaniepokoiło. Mamy rozumieć, że elementy samolotu oraz próbki materiałowe wysyłane są ekonomiczną drogą do USA? Jakąś firmą kurierską, udostępniającą możliwość śledzenia przesyłek? A może Pocztą Polską? Przepraszam, ale brzmi to po prostu niepoważnie. Zwłaszcza w kontekście wysokości kontraktu, o jakim mówimy. Wszak tylko pierwszy przelew, jaki popłynął na konta NIAR, wynosił ok. pół miliona dolarów.
Kolejny cytat z tekstu Ewy Stankiewicz:
Tak jak prokuratorzy przesyłają próbki do laboratoriów w Hiszpanii, a dowody z Irlandii nie „znikają”, tylko służą ważnym badaniom, tak próbki materiałowe i elementy bliźniaczego tupolewa są również przedmiotem badań.
Błędne umiejscowienie laboratoriów współpracujących z prokuraturą (nie w Hiszpanii i Irlandii, lecz we Włoszech, Anglii i Irlandii Północnej) to drobnostka. Co zaś się tyczy słania próbek „tutki” z Mińska do USA, bardzo chciałbym mieć pewność, że wszystko dzieje się zgodnie z procedurami i za wiedzą wszystkich zainteresowanych organów (każde wycięcie przez członków podkomisji kawałka tupolewa powinno być dokładnie udokumentowane i odbywać się za wiedzą przewodniczącego podkomisji, który ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo materiału „dowodowego” - jeszcze w rozumieniu nieprocesowym). Nie mogę jej mieć, bo wiem, że choćby słynne już fotele zostały odkręcone „po cichu” i wysłane prywatną przesyłką za ocean. Tak nie prowadzi się profesjonalnego badania tragicznej śmierci prezydenta. I mam tu na myśli zarówno osobę fizycznie „odkręcającą”, jak i nienadzorującą swoich podwładnych.
Wycofany z użytku tupolew jest niezwykle istotny dla śledztwa. Całe szczęście, że po latach postoju w kiepskich warunkach pod gołym niebem przeniesiono samolot do środka hangaru. I zawalczyli o to właśnie członkowie Podkomisji.
— pisze Ewa. Na Boga! Przecież człowiek, który tę podkomisję powołał do życia, a dziś stoi na jej czele, przez dwa lata był ministrem obrony narodowej i miął pod swoją pieczą wszystkie bazy wojskowe. Co stało na przeszkodzie, by już w 2015, czy nawet 2016 r. „schować” ten samolot w hangarze (oddalonym o 100 metrów, chodziło o wylanie asfaltu na kawałku trawnika!)? To dla mnie jedna z największych „mińskich” zagadek.
I jeszcze jeden fragment tekstu Ewy Stankiewicz:
Autorzy artykułu Tygodnika „Sieci” wydają się postulować zaostrzenie procedur, mówiąc że wstęp do bazy, w której znajduje się bliźniaczy tupolew był niekontrolowany i każdy mógł tam wejść. Marek Pyza podaje tu siebie za przykład (jeśli chodzi o ścisłość, wyłącznie siebie), jak łatwo został wpuszczony. A przecież wchodził nie „z ulicy” ale na zaproszenie i odpowiedzialność współpracujących z amerykańskim Instytutem członków Podkomisji w celu udokumentowania prowadzonych badań, a przede wszystkim uświadomienia ich wagi oraz poziomu precyzji. Dlaczego członkowie Podkomisji nie mieliby możliwości pracy na terenie bazy na przykład z osobami, które uznają za konieczne do efektywnego działania? Zaproszeni zostali również prokuratorzy, z którymi na poziomie roboczym kontakty mogą przynosić pozytywne efekty dla dochodzenia.
Nie podaję za przykład wyłącznie siebie, bo piszemy w „Sieci” z Marcinem Wikłą o naszym wspólnym doświadczeniu (co znajdą Państwo w obszernym cytacie na początku). Nie postulujemy też zaostrzenia procedur, lecz ich PRZESTRZEGANIE! Nie ma znaczenia, że udaliśmy się do Mińska na zaproszenie członków podkomisji. Powtórzę raz jeszcze, szczegółowo: pod bramę bazy przyjechaliśmy w lutym sami, moim prywatnym samochodem. Nie zostaliśmy wylegitymowani. Nikt nie skontrolował mojego auta. Przepuszczono nas i pozwolono w zasadzie dowolnie poruszać się po jednostce wojskowej. Pojeździliśmy więc trochę, zanim odnaleźliśmy stojący pod gołym niebem samolot, podjechaliśmy do niego i spokojnie zaparkowaliśmy. W pobliżu nie było żadnego człowieka, weszliśmy więc do stojącego obok hangaru, gdzie mogliśmy zobaczyć, jak remontuje się migi… Wojskowi stwierdzili, że nie kojarzą człowieka, o którego pytamy, więc wyszliśmy, skorzystaliśmy z toi toia i wtedy dopiero (po ok. 15 minutach zwiedzania 23 Bazy Lotnictwa Taktycznego) trafiliśmy na prof. Biniendę i Glenna Jorgensena. Przy wyjeździe było tak samo: strażnik po prostu otworzył nam bramę, a w bagażniku mogliśmy wywieźć stamtąd, co tylko chcieliśmy. Takie rzeczy nie mają prawa się dziać w Wojsku Polskim!
Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jeden wątek w artykule Ewy:
Mam duże oczekiwania wobec pracy prokuratury, jednak z prac Podkomisji wynika że wielu kluczowych świadków nie zostało nigdy, ani w 2010 r., ani do dnia dzisiejszego przesłuchanych przez prokuraturę w tej sprawie. Co gorsza, osoby te dalej funkcjonują np. w polskim wojsku.
Ewa wspomina o tym nie pierwszy raz. Zadaję więc tą drogą, publicznie pytanie: o kogo chodzi? Rzecz brzmi mocno tajemniczo, więc może czas wyłożyć karty na stół?
Moja adwersarka kontynuuje kwestię śledczych:
Mam nadzieję że prokuratorzy, którzy odwiedzili ostatnio Smoleńsk, nie mogąc dokonać oględzin, przywieźli choćby ze sobą to, co mogli, np. odpowiednie próbki gleby, czy też dokonali ważnych pomiarów ukształtowania terenu głównego pola szczątków, choćby za pomocą drona.
Hm… rozumiem, że prokuratorzy mieli po zmroku wybrać się na pilnowany przez rosyjskie wojsko teren przy lotnisku i zbierać po krzakach glebę do probówek? Mieli skryć się w lesie, odpalić drona i polatać nad miejscem katastrofy, w strefie zakazanej dla lotów dronami? Rozumiem, że nasza niedawna brawura w Smoleńsku (lataliśmy dronem na trasie podejścia do lotniska, PRZED miejscem katastrofy) rozbudza wyobraźnię, ale opamiętajmy się! Dziennikarze mogą w takiej sytuacji rżnąć głupa – zatrzymani mówić, że nie wiedzieli, że już sobie pójdą, że filmowali tylko okolicę. A prokuratorzy? Odrobinę powagi…
O „raporcie technicznym”, który Ewa tak chwali, pisałem już kilkakrotnie, nie będę się ponownie znęcał nad tym „dokumentem”. Odsyłam do wcześniejszych publikacji.
Natomiast zgadzam się z ostatnim akapitem Ewy:
Potrzebujemy dwóch równoległych niezależnych śledztw, Podkomisji i Prokuratury, wzajemnego udostępnienia dowodów, którymi oba podmioty dysponują w tej sprawie oraz bliskiej współpracy w działaniach związanych z pozyskiwaniem dowodów. Potrzebujemy śledztw dobrze zarządzanych i nie poddanych obstrukcji.
Z jednym zastrzeżeniem: że dotrzymamy standardów, powagi, procedur i naukowej uczciwości. A z tym – jak widać powyżej – bywa różnie. Nie można oburzać się na trybunał w Strasbourgu za to, że zignorował dbałość polskich prokuratorów o wypełnianie kpk, a jednocześnie ignorować dziesiątki innych przepisów i uprawiać partyzantkę w dochodzeniu prawdy o śmierci wielu wybitnych Polaków.
Rządzący dziś obóz ma wszystkie narzędzia, by zrobić to profesjonalnie. Na prowizorce, działaniu pod tezę, w ukryciu, na manipulacjach i publicystyce zamiast nauki straciliśmy już kilka lat. O kilka za dużo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/413367-wiecej-profesjonalizmu-w-odpowiedzi-ewie-stankiewicz