Jest problem ze „Smoleńskiem” Krauzego. Problem polega na tym, że jest to film bardzo oczekiwany, wyprodukowany z największym mozołem wbrew przeciwnościom, stworzony dzięki ludzkiej ofiarności, niezwykle potrzebny, dla wielu osób mający wręcz pomnikowy walor – ale, niestety, jest to zarazem film mocno rozczarowujący. Co piszę z najwyższym żalem i przykrością.
Lecz czy można „Smoleńsk” oceniać tak jak każdy inny film, krytykując obsadę, scenariusz, płycizny? Niektórzy twierdzą, że nie. Że mamy do czynienia z dziełem tak szczególnym, iż nie podlega ono zwyczajnej ocenie. Rozumiem to stanowisko, ale nie mogę się z nim zgodzić. Być może dlatego, że rozumiałem rolę filmu Antoniego Krauzego inaczej. Nie oczekiwałem filmu pomnika, bo od upamiętniania są pomniki z kamienia czy spiżu. Oczekiwałem obrazu, który będzie w stanie wyjść poza krąg przekonanych i skutecznie pokaże mechanizm manipulacji medialnej i politycznej, z jakim mieliśmy do czynienia po katastrofie. „Smoleńsk” tego zadania niestety nie wypełnia, choć wciąż mam nadzieję, że jakaś liczba widzów mało zaangażowanych w politykę, z wątpliwościami, wyszła z kina z przeświadczeniem, że prawda nie jest tak oczywista, jak wmawiali im Jerzy Miller, Donald Tusk, Radek Sikorski i ich medialni pomocnicy.
Gdy Antoni Krauze zaczął myśleć o „Smoleńsku”, wspominał, że chciałby, aby intryga przypominała pod względem schematu tę z „Człowieka z marmuru” Wajdy. Faktycznie, podobieństwo widać. W „Smoleńsku” możemy nawet odnaleźć scenę przypominającą słynną pogoń Agnieszki (Krystyna Janda) za redaktorem (Bogusław Sobczuk) na telewizyjnym korytarzu. Nawiązanie z całą pewnością nieprzypadkowe. Niestety – różnica pomiędzy oboma dziełami jest uderzająca. Jakkolwiek można Wajdę za różne jego utwory i wypowiedzi krytykować, trzeba przyznać, że w swoim filmie przekonująco i wiarygodnie ukazał to, czego nie udało się podobnie ukazać Krauzemu: proces dojrzewania bohaterki, odkrywania przez nią drugiej warstwy rzeczywistości oraz mechanizm tłumienia prawdy przez władzę. Dlaczego tak się stało?
Przyczyn jest kilka. Jedną z najistotniejszych, jeśli nie najważniejszą, jest obsadzenie Beaty Fido w głównej roli. Tu jakiekolwiek eufemizmy byłyby niesprawiedliwe: Fido w roli Niny jest tragiczna. Drewniana, sztywna, z trzema dostępnymi minami, z których jedną jest dziwaczny półuśmieszek, pojawiający się w najmniej odpowiednich momentach. Ona nie tylko nie udźwignęła powierzonej sobie roli. Co gorsza, nie była w stanie uwiarygodnić jej psychologicznie. Proces odkrywania, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż nam się wydawało, jest jednym z najtrudniejszych i budzących największy zamęt w umyśle człowieka, zwłaszcza wcześniej dobrze osadzonego w swoich przekonaniach. Patrząc na Fido kompletnie tego nie czujemy – możemy poczuć najwyżej ból zębów.
Do fatalnej roli głównej dochodzą liczne mielizny scenariuszowe. Najważniejsza z nich dotyczy głównego wątku, mającego ukazać mechanizm medialnej manipulacji. Gdy Wajda robił „Człowieka z marmuru”, nie mógł oczywiście – nawet przy swojej dość wygodnej pozycji – pokazać schematu nacisku i interwencji, biorącego początek w ówczesnym Radiokomitecie, a wcześniej w samym Komitecie Centralnym PZPR. Ale wystarczył Sobczuk w roli redaktora – on ma w sobie to wszystko, o czym widzowie i tak zresztą wiedzieli.
Ze „Smoleńskiem” sprawa jest inna. Proces manipulowania opinią publiczną i tworzenia propagandy nie jest tak prosty, jak był w latach 70. W grę wchodzą interesy medialne koncernów, interesy finansowe, skomplikowane zależności międzynarodowe, a to wszystko zanurzone w sosie bieżącej polskiej polityki. Tymczasem film pokazuje tak mały wycinek tego złożonego mechanizmu – bo zawarty jedynie pomiędzy Niną a jej szefem (Redbad Klijnstra) i przez moment pojawiającym się tajemniczym urzędnikiem (Jerzy Zelnik, postać mająca zapewne odnosić się do Turowskiego) – że dla przeciętnego widza jest to niezrozumiałe. Jaka jest motywacja szefa Niny? Czy manipulacja ogranicza się do jej stacji? Kogo reprezentuje urzędnik? A przede wszystkim – gdzie jest w tym wszystkim polityka?
Krauze deklarował, że nie chce pokazywać polityków i epatować ich nazwiskami, aby pozostawić przekaz poza najbardziej bieżącym sporem. Rozumiem tę logikę, ale uważam ją za błędną. Tak się po prostu nie da. Kłamstwo smoleńskie było tworzone i powielane w ścisłej koordynacji z tymi, którzy mieli w tym polityczny interes. Osoby, które były jego najważniejszymi medialnymi twarzami nie działały we mgle, jak Fido w filmie, ale miały pełną świadomość, w jakiej grze uczestniczą. Ba, niektóre z nich spotykały się z czołowymi politykami rządzącego wówczas ugrupowania, żeby omawiać sytuację. Tego wszystkiego w „Smoleńsku” nie ma i jest to uproszczenie tak daleko idące, że – niestety – aż fałszujące obraz sytuacji.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jest problem ze „Smoleńskiem” Krauzego. Problem polega na tym, że jest to film bardzo oczekiwany, wyprodukowany z największym mozołem wbrew przeciwnościom, stworzony dzięki ludzkiej ofiarności, niezwykle potrzebny, dla wielu osób mający wręcz pomnikowy walor – ale, niestety, jest to zarazem film mocno rozczarowujący. Co piszę z najwyższym żalem i przykrością.
Lecz czy można „Smoleńsk” oceniać tak jak każdy inny film, krytykując obsadę, scenariusz, płycizny? Niektórzy twierdzą, że nie. Że mamy do czynienia z dziełem tak szczególnym, iż nie podlega ono zwyczajnej ocenie. Rozumiem to stanowisko, ale nie mogę się z nim zgodzić. Być może dlatego, że rozumiałem rolę filmu Antoniego Krauzego inaczej. Nie oczekiwałem filmu pomnika, bo od upamiętniania są pomniki z kamienia czy spiżu. Oczekiwałem obrazu, który będzie w stanie wyjść poza krąg przekonanych i skutecznie pokaże mechanizm manipulacji medialnej i politycznej, z jakim mieliśmy do czynienia po katastrofie. „Smoleńsk” tego zadania niestety nie wypełnia, choć wciąż mam nadzieję, że jakaś liczba widzów mało zaangażowanych w politykę, z wątpliwościami, wyszła z kina z przeświadczeniem, że prawda nie jest tak oczywista, jak wmawiali im Jerzy Miller, Donald Tusk, Radek Sikorski i ich medialni pomocnicy.
Gdy Antoni Krauze zaczął myśleć o „Smoleńsku”, wspominał, że chciałby, aby intryga przypominała pod względem schematu tę z „Człowieka z marmuru” Wajdy. Faktycznie, podobieństwo widać. W „Smoleńsku” możemy nawet odnaleźć scenę przypominającą słynną pogoń Agnieszki (Krystyna Janda) za redaktorem (Bogusław Sobczuk) na telewizyjnym korytarzu. Nawiązanie z całą pewnością nieprzypadkowe. Niestety – różnica pomiędzy oboma dziełami jest uderzająca. Jakkolwiek można Wajdę za różne jego utwory i wypowiedzi krytykować, trzeba przyznać, że w swoim filmie przekonująco i wiarygodnie ukazał to, czego nie udało się podobnie ukazać Krauzemu: proces dojrzewania bohaterki, odkrywania przez nią drugiej warstwy rzeczywistości oraz mechanizm tłumienia prawdy przez władzę. Dlaczego tak się stało?
Przyczyn jest kilka. Jedną z najistotniejszych, jeśli nie najważniejszą, jest obsadzenie Beaty Fido w głównej roli. Tu jakiekolwiek eufemizmy byłyby niesprawiedliwe: Fido w roli Niny jest tragiczna. Drewniana, sztywna, z trzema dostępnymi minami, z których jedną jest dziwaczny półuśmieszek, pojawiający się w najmniej odpowiednich momentach. Ona nie tylko nie udźwignęła powierzonej sobie roli. Co gorsza, nie była w stanie uwiarygodnić jej psychologicznie. Proces odkrywania, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż nam się wydawało, jest jednym z najtrudniejszych i budzących największy zamęt w umyśle człowieka, zwłaszcza wcześniej dobrze osadzonego w swoich przekonaniach. Patrząc na Fido kompletnie tego nie czujemy – możemy poczuć najwyżej ból zębów.
Do fatalnej roli głównej dochodzą liczne mielizny scenariuszowe. Najważniejsza z nich dotyczy głównego wątku, mającego ukazać mechanizm medialnej manipulacji. Gdy Wajda robił „Człowieka z marmuru”, nie mógł oczywiście – nawet przy swojej dość wygodnej pozycji – pokazać schematu nacisku i interwencji, biorącego początek w ówczesnym Radiokomitecie, a wcześniej w samym Komitecie Centralnym PZPR. Ale wystarczył Sobczuk w roli redaktora – on ma w sobie to wszystko, o czym widzowie i tak zresztą wiedzieli.
Ze „Smoleńskiem” sprawa jest inna. Proces manipulowania opinią publiczną i tworzenia propagandy nie jest tak prosty, jak był w latach 70. W grę wchodzą interesy medialne koncernów, interesy finansowe, skomplikowane zależności międzynarodowe, a to wszystko zanurzone w sosie bieżącej polskiej polityki. Tymczasem film pokazuje tak mały wycinek tego złożonego mechanizmu – bo zawarty jedynie pomiędzy Niną a jej szefem (Redbad Klijnstra) i przez moment pojawiającym się tajemniczym urzędnikiem (Jerzy Zelnik, postać mająca zapewne odnosić się do Turowskiego) – że dla przeciętnego widza jest to niezrozumiałe. Jaka jest motywacja szefa Niny? Czy manipulacja ogranicza się do jej stacji? Kogo reprezentuje urzędnik? A przede wszystkim – gdzie jest w tym wszystkim polityka?
Krauze deklarował, że nie chce pokazywać polityków i epatować ich nazwiskami, aby pozostawić przekaz poza najbardziej bieżącym sporem. Rozumiem tę logikę, ale uważam ją za błędną. Tak się po prostu nie da. Kłamstwo smoleńskie było tworzone i powielane w ścisłej koordynacji z tymi, którzy mieli w tym polityczny interes. Osoby, które były jego najważniejszymi medialnymi twarzami nie działały we mgle, jak Fido w filmie, ale miały pełną świadomość, w jakiej grze uczestniczą. Ba, niektóre z nich spotykały się z czołowymi politykami rządzącego wówczas ugrupowania, żeby omawiać sytuację. Tego wszystkiego w „Smoleńsku” nie ma i jest to uproszczenie tak daleko idące, że – niestety – aż fałszujące obraz sytuacji.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/309143-klopot-ze-smolenskiem-czyli-rozczarowanie-i-szacunek?strona=1