Prawdą nie jest też, jak wspomina Applebaum, że 13 kwietnia 2010 r. (pisze o swoim tekście z tego dnia) „nikt nie podejrzewał spisku”. Owszem – prokuratura przez całe śledztwo rozważała tę hipotezę, do dziś rozważa, również w ostatniej fazie prowadzenia postępowania przez wojskowych zlecano ekspertyzy w tym zakresie. W pierwszych dniach była to zaś jedna z najbardziej oczywistych hipotez.
Nie jest prawdą również twierdzenie, że oficjalnym raportem po katastrofie był ten sporządzony przez komisję Millera. Zgodnie z reżimem prawnym (zresztą bardzo niekorzystnym dla Polski) przyjętym przez Donalda Tuska (a także męża pani Anne, Radosława Sikorskiego), czyli Konwencją Chicagowską, jedynym oficjalnym raportem był ten sporządzony przez MAK.
Nie jest też prawdą ohydna sugestia, że komisja Berczyńskiego działa z pobudek finansowych [„A new (and well-paid) government commission”]. Ci naukowcy naprawdę nie zarabiają dziś kokosów (a kosztują podatnika mniej niż komisja Millera), ale też nie narzekają na swoją sytuację ekonomiczną (sam dr Berczyński jest bardzo zamożnym człowiekiem, a jego wynagrodzenie za pracę w komisji jest kilkukrotnie niższe niż wynosiła ostatnia jego pensja w koncernie Boeing).
Określenie „crank” (najdelikatniej można je przetłumaczyć jako „dziwak”), które Applebaum stosuje wobec członków komisji Berczyńskiego, świadczy nie tylko o (nie)dobrym wychowaniu publicystki „Washington Post”, ale też, iż nie ma ona zielonego pojęcia ani o doświadczeniu naukowym członków komisji, ani o interdyscyplinarnym badaniu problemów naukowych. Jak wobec tego należałoby nazwać samą Applebaum?
Reszta jej tekstu to – mówiąc językiem towarzystwa jej męża – jaskiniowe walenie na oślep w demokratycznie wybrany polski rząd, by przy okazji huknąć w Donalda Trumpa. Finezji nie ma w tym żadnej. Ot, takie rytualne demonizowanie władz Polski i sprowadzanie naszego kraju do pozycji jakiegoś zamordystycznego bantustanu. Kraju i narodu – bo przecież de facto Applebaum pisze, że Polacy to tłumoki, które grą na niskich instynktach można przekonać do wszystkiego. Sikorscy już nas do tego stylu przyzwyczaili.
Może czas ich i im podobnych przyzwyczaić do czegoś innego? Mianowicie odpowiedzialności za słowo. Nie chcę nic sugerować Ewie Błasik, wystarczająco umęczonej ostatnimi ponad sześcioma laty. Ale na jej miejscu wynająłbym jedną z topowych amerykańskich kancelarii prawniczych i zaprosił panią Applebaum do sądu. Być może uszczuplenie budżetu Sikorskich np. o siedmiocyfrową sumkę nieco by ich przyhamowało. Drugą należałoby pobrać z konta „Washington Post”, aby redakcji tej nie opłacało się więcej drukowanie tak nikczemnych tekstów.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Prawdą nie jest też, jak wspomina Applebaum, że 13 kwietnia 2010 r. (pisze o swoim tekście z tego dnia) „nikt nie podejrzewał spisku”. Owszem – prokuratura przez całe śledztwo rozważała tę hipotezę, do dziś rozważa, również w ostatniej fazie prowadzenia postępowania przez wojskowych zlecano ekspertyzy w tym zakresie. W pierwszych dniach była to zaś jedna z najbardziej oczywistych hipotez.
Nie jest prawdą również twierdzenie, że oficjalnym raportem po katastrofie był ten sporządzony przez komisję Millera. Zgodnie z reżimem prawnym (zresztą bardzo niekorzystnym dla Polski) przyjętym przez Donalda Tuska (a także męża pani Anne, Radosława Sikorskiego), czyli Konwencją Chicagowską, jedynym oficjalnym raportem był ten sporządzony przez MAK.
Nie jest też prawdą ohydna sugestia, że komisja Berczyńskiego działa z pobudek finansowych [„A new (and well-paid) government commission”]. Ci naukowcy naprawdę nie zarabiają dziś kokosów (a kosztują podatnika mniej niż komisja Millera), ale też nie narzekają na swoją sytuację ekonomiczną (sam dr Berczyński jest bardzo zamożnym człowiekiem, a jego wynagrodzenie za pracę w komisji jest kilkukrotnie niższe niż wynosiła ostatnia jego pensja w koncernie Boeing).
Określenie „crank” (najdelikatniej można je przetłumaczyć jako „dziwak”), które Applebaum stosuje wobec członków komisji Berczyńskiego, świadczy nie tylko o (nie)dobrym wychowaniu publicystki „Washington Post”, ale też, iż nie ma ona zielonego pojęcia ani o doświadczeniu naukowym członków komisji, ani o interdyscyplinarnym badaniu problemów naukowych. Jak wobec tego należałoby nazwać samą Applebaum?
Reszta jej tekstu to – mówiąc językiem towarzystwa jej męża – jaskiniowe walenie na oślep w demokratycznie wybrany polski rząd, by przy okazji huknąć w Donalda Trumpa. Finezji nie ma w tym żadnej. Ot, takie rytualne demonizowanie władz Polski i sprowadzanie naszego kraju do pozycji jakiegoś zamordystycznego bantustanu. Kraju i narodu – bo przecież de facto Applebaum pisze, że Polacy to tłumoki, które grą na niskich instynktach można przekonać do wszystkiego. Sikorscy już nas do tego stylu przyzwyczaili.
Może czas ich i im podobnych przyzwyczaić do czegoś innego? Mianowicie odpowiedzialności za słowo. Nie chcę nic sugerować Ewie Błasik, wystarczająco umęczonej ostatnimi ponad sześcioma laty. Ale na jej miejscu wynająłbym jedną z topowych amerykańskich kancelarii prawniczych i zaprosił panią Applebaum do sądu. Być może uszczuplenie budżetu Sikorskich np. o siedmiocyfrową sumkę nieco by ich przyhamowało. Drugą należałoby pobrać z konta „Washington Post”, aby redakcji tej nie opłacało się więcej drukowanie tak nikczemnych tekstów.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/309025-applebaum-klamie-bardziej-niz-moskwa-artykul-zony-sikorskiego-zasluguje-na-proces?strona=2