Było znacznie chłodniej niż dziś. Choć to też było tydzień po Świętach Wielkiej Nocy. Czekałam na ten weekend. Od dawna zarezerwowany jako wolny. Miałam bowiem jechać do Katowic, na zawody z moim psem. Wtedy jeszcze intensywnie trenowałam sportowe posłuszeństwo( tzw. obedience.) A w Katowicach miała się odbyć duża, międzynarodowa impreza.
Pakując rzeczy (wyjazd na dwa dni, więc całkiem sporo gratów dla siebie i psa musiałam zabrać) włączyłam telewizor - najpierw TVP Info, potem TVN24 Wiedziałam, że są obchody katyńskie. Wiedziałam, że na Woronicza, gdzie pracowałam, grupa znajomych szykowała się do transmisji, kilka osób pojechało do Katynia. Reszta dyżurowała w studiach. Anita Gargas miała tę transmisję nadzorować osobiście.
Nagle usłyszałam, że ton głosu prezenterów zapowiadających uroczystość się zmienił. Najpierw podano informację o kłopotach przy lądowaniu. No tak, pomyślałam - znowu. Awarie tupolewa zdarzały się regularnie. Ale za chwilę usłyszałam- że samolot najprawdopodobniej się rozbił. Odruchowo sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer Anity. - Słyszałaś?
Słowo katastrofa nie mogło mi przejść przez gardło. - Tak, tak były kłopoty przy lądowaniu, Nie mam czasu… - odpowiedziała ze zniecierpliwieniem Anita. I rozłączyła się. Z tonu głosu zrozumiałam, że jeszcze nie ma informacji że samolot się rozbił. Pomyślałam, że może to jednak jakiś humbug. Bo przecież TVP ma tam swoich ludzi. Ale komunikaty z ekranu zaczęły płynąć coraz bardziej kategoryczne. W końcu ten najgorszy - że prawdopodobnie nikt nie przeżył…
Nie wiedziałam co robić. Obudziłam córkę. Powiedziałam jej co się stało. Bez słowa ubrała się i przyszła przed telewizor.
Zadzwoniłam znowu. Tym razem do kolegów z Wiadomości. Wiedziałam, że mieli być w Katyniu. Nie wiedziałam jednak czy lecą tupolewem czy jakoś inaczej. Marek Pyza odebrał. Wiedział już co się stało. Rozmawiał krótko. Potwierdził, że nie leciał tupolewem bo jest w Smoleńsku od wizyty Tuska. Inni tez cali. Rozłączył się.
Za chwilę zadzwoniła Anita. Tym razem była zapłakana. Już nie miała wątpliwości. >Przyjedź. Zawiadom innych z redakcji. Chwyciłam za telefon. Wsiadłam do samochodu - załadowanego pod dach psim sprzętem. Z rozpędu zapakowałam też psa. Po drodze zadzwoniłam do Katowic. Zawody trwały. Niższe klasy już zostały rozegrane. Moja konkurencja miała być po południu. Poprosiłam o przekazanie, że pewnie dojadę dopiero w ostatniej chwili.
Dojechałam na Woronicza. Po drodze stacje radiowe podawały sprzeczne doniesienia na temat tego kto zginął. To wszystko jeszcze do mnie nie docierało. To po prostu niemożliwe. Jakby na przekór temu co się działo w Smoleńsku na Woronicza - było pusto i sennie. Chwilę trwało nim przekonałam strażnika, żeby wpuścił mnie do gmachu z psem.
Zaprowadziłam psa do swojego pokoju, zamknęłam. Pobiegłam do sudia. Tam już wszyscy byli w amoku. Kolejne łączenia, relacje -coraz bardziej tragiczne zdjęcia. Zadziałała adrenalina. Uczucia gdzieś zeszły na drugi plan. To było zbyt nierealne. Umysł odrzucał nadchodzące informacje. A jednak się działo. Ustaliliśmy listę gości, zmianę ramówki, całą telewizyjną kuchnię - wyciągnięcie archiwów, montaż. Wbrew pozorom nie było wiele do roboty, bo główny ciężar relacji wziął na siebie - co naturalne - Plac Powstańców.
Równolegle dostałam informację z Katowic, że zawody i cała impreza - zostają odwołane. Poprosiłam znajomego, by podjechał i zabrał do domu psa. I zostałam w brzydkich korytarzach na Woro, cały czas w sportowym dresie, między studiem (chyba to była dwójka), a pokojami publicystki… A na wizji i w eterze pojawiały się kolejne informacje. Coraz pełniejsza lista ofiar.
Po głowie zaczynały biegać mi obrazy ostatnich spotkań tych którzy polecieli. Lech Kaczyński - rozmawiałam z nim trzy miesiące wcześniej na balu dziennikarzy. Zbigniew Wassermann - przy nagraniu do jednego z reportaży, Przemysław Gosiewski - jakiś czas temu udzielił mi wypowiedzi „specjalnie dla pani redaktor”. Jaruga - Nowacka - podziwiałam jej klasę, niezależnie od skrajnie obcych mi poglądów. Przy okazji jakiegoś wywiadu - byłam u niej w domu, urzekła mnie jego ciepła, cudowna atmosfera. Marszałek Płażyński - tyle różnych anegdot (nieco sztywny przed kamerami - na żywo był przeuroczym , dowcipnym człowiekiem). Jakieś nagranie u Przewoźnika, jakaś scysja w Sejmie z Jerzym Szmajdzińskim.. I jak to? Już ich nie ma? Trzeba skasować numery telefonów? (Nie zrobiłam tego do dziś). Odeszli wszyscy tak na raz? To po prostu niemożliwe!
Nie pamiętam na czym zeszły mi kolejne godziny. Czułam się jak w jakimś transie, Do domu wróciłam po północy. Podobnie zresztą jak przez wiele kolejnych dni… Pamiętam, że nieuchronność i ogram tragedii dotarła do mnie w pełni dopiero kilkadziesiąt godzin później. Gdy do Polski wróciło ciało Lecha Kaczyńskiego, kiedy ulicami Warszawy sunął ten najsmutniejszy korowód. A ludzie słali kwiaty. Jak to?Pomyślałam ?To jednak go kochali? A przez ostatnie miesiące media usiłowały mi wmówić coś zupełnie innego. Zresztą w tych dniach komercyjne stacje wyciągnęły ze swoich archiwów nagrania, gdzie Prezydent i jego Żona byli cudownymi ciepłymi uśmiechniętymi ludźmi. Gdzieś zniknął „kartofel” i „wiedźma”. Więc jak to? Oni wiedzieli cały czas? Ale specjalnie wykrzywiali wizerunek tej wspaniałej pary?
Prze kolejny tydzień, a właściwie dwa przeżyłam prawie nie wychodziłam z Woronicza. Chyba, żeby przejść się na Krakowskie Przedmieście, gdzie była inna Polska, ta której istnienia zaprzeczano. Była warta honorowa przy trumnie Prezydenta. I tłumy ludzi - zjednoczonych w żałobie. Ale też poczuciu, że są razem, że myślą podobnie i że jest ich znacznie więcej niż sami sądzili.
Kiedy ta atmosfera się skończyła ? Nie pamiętam dokładnie. Ale najpierw rozpętał się spór o Wawel. Potem ktoś rzucił hasło, że już dość tej żałoby…
Potem nadeszła czarna chmura smogu. Coś czego nigdy wcześniej w Europie nie było. Pogrzeb prezydenta był w związku z tym skromniejszy - w sensie rangi międzynarodowej niż się spodziewano. Choć nie mniej wzruszający. Potem chmura opadła. Wszystko zaczęło się od nowa - na dobre. Złe słowa, szyderstwa, oszczerstwa, sprzątanie zniczy zanim jeszcze zdążyły się wypalić. Dwie Polski. Ta z Krakowskiego i ta z „Zakąsek - Przekąsek”. I z miesiąca na miesiąc, z roku na rok było gorzej.
Więc tak sobie myślę - może ta kwietniowa czarna chmura wciąż jeszcze nie opadła? Może, mniej widoczna, wisi nad nami do dziś? I zatruwa nasz kraj, przesłania prawdę, nie pozwala spojrzeć z optymizmem w przyszłość?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/240475-zimny-poranek-potem-czarna-chmura-smogu-jakby-to-bylo-wczoraj-a-numery-telefonow-nie-wykasowane-do-dzis