Zamach pozostaje uprawnioną hipotezą. "Nie bez powodu jedną z naczelnych zasad prowadzenia śledztw jest od czasów antycznych pytanie qui prodest"

Fot. PAP/R.Guz
Fot. PAP/R.Guz

Po prawej stronie jest grupa publicystów, którzy od dawna twierdzą, że hipoteza o zamachu w Smoleńsku jest skrajnie nieprawdopodobna, bo Rosjanie nie mieli powodu, aby go dokonać. Nie chcę wchodzić w dyskusję techniczną – w mojej opinii na gruncie dowodów zespół Macierewicza i współpracujący z nim eksperci, choć skutecznie wskazywali wady oficjalnej wersji, nie przedstawili przekonywających dowodów na to, że na pokładzie tupolewa doszło do wybuchu przed jego upadkiem ani tym bardziej, że doszło do zamachu (wybuch może mieć przecież inne przyczyny niż bomba).

Nie o to tu jednak chodzi – pozostańmy na gruncie czystej logiki. Warto powtarzać przy każdej okazji, że przytoczona wyżej opinia zamachowych sceptyków jest właśnie z logicznego punktu widzenia błędna.

Sceptycy posługują się jednym głównym argumentem: zabijanie Lecha Kaczyńskiego nie miało sensu, bo nie miał szans na kolejną kadencję. Dodają, że przeprowadzenie zamachu byłoby dla Moskwy zbyt ryzykowne w wypadku, gdyby prawda miała wyjść na jaw.

Oba te argumenty są nietrafione.

Po pierwsze – Lech Kaczyński nie miał wielkich szans na zwycięstwo, ale to nie oznacza, że nie miał ich wcale.

Po drugie – i to jest znacznie ważniejsze – nawet gdyby przegrał, pozostałby na polskiej scenie politycznej osobą bardzo istotną. Zaś na pokładzie tupolewa wraz z nim leciała do Smoleńska ogromna grupa ludzi w polskiej polityce bardzo wpływowych i zarazem o nastawieniu propaństwowym. Te postacie pozostałyby w grze nawet w razie wyborczej przegranej Kaczyńskiego. Władysław Stasiak, Janusz Kochanowski, Sławomir Skrzypek, Krzysztof Putra, Janusz Kurtyka, Maciej Płażyński, Paweł Wypych, Tomasz Merta – by wymienić tylko niektórych. W jednym momencie istniała możliwość wyeliminowania w polskiego życia publicznego sporej grupy ludzi znacząco podnoszących jego jakość, zarazem podzielających sceptycyzm wobec Rosji. W warunkach wojennych korzyść z takiej operacji była dla naszych wrogów zawsze oczywista, by wspomnieć tylko Sonderaktion Krakau. A przecież w tamtym przypadku mieliśmy do czynienia z okupacją, czyli wpływ zamordowanych uczonych mógł być jedynie nieoficjalny.

Po trzecie – na pokładzie była obecna czołówka dowództwa polskiego wojska. Wziąwszy pod uwagę sytuację polityczną, można było założyć, że wakaty zostaną uzupełnione osobami sprzyjającymi linii partii rządzącej (w wojsku też jest polityka, tyle że po cichu).

Po czwarte – spora część spośród podróżujących miała przy sobie rozmaite dokumenty i urządzenia elektroniczne, które po ich przejęciu przez rosyjskie służby – co oczywiście nastąpiło – mogły stanowić trudne do przecenienia źródło informacji nie tylko o Polsce, ale też, w przypadku żołnierzy, o systemie sojuszniczym.

Po piąte – Rosja nie musiała obawiać się skutków, gdyby prawda miała wyjść na jaw. Raz dlatego, że trzymając w ręku wszystkie dowody (takie założenia i plany z pewnością poprzedzałyby ewentualne przygotowanie zamachu), mogła dowolnie dawkować wiedzę stronie polskiej, pilnując, aby w naszych rękach nigdy nie znalazły się ostateczne dowody. Chyba że byłoby to akurat dla Moskwy korzystne. Dwa, ponieważ – jak pokazuje sytuacja po całkiem otwartej agresji na Ukrainę, a przed katastrofą pokazywała sytuacja w Gruzji – Zachód zadbałby, aby kwestia zamachu nigdy nie stała się pretekstem do autentycznego uderzenia w Rosję. Nie militarnego nawet, nikt normalny o tym nie myślał i nie myśli, ale choćby handlowego czy politycznego.

Po szóste – ponieważ skrytobójstwa i morderstwa przeciwników politycznych są immanentną częścią sowieckiej i rosyjskiej polityki – od Trockiego począwszy, na Litwinience skończywszy. Tak jak w Biesłanie, państwo rosyjskie jest w stanie w celach politycznych przeprowadzić zamach na własnych obywateli.

Po siódme wreszcie – i to jest być może najmocniejszy argument – jeżeli spojrzymy na dzisiejszą Polskę, podzieloną już nawet nie fosą, ale Rowem Mariańskim i rozgrywaną łatwo przez zagranicznych partnerów, widać wyraźnie, że katastrofa przyniosła korzyści naszym rywalom czy też wprost wrogom. Oczywiście przy wydatnej współpracy nas samych, co jednak nietrudno było przewidzieć. Nie bez powodu jedną z naczelnych zasad prowadzenia śledztw jest od czasów antycznych pytanie qui prodest.

Wszystkie powyższe uwagi nie służą wykazaniu, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Czy tak było – nie wiemy i, moim zdaniem, wiedzieć nie będziemy być może nigdy lub jeszcze bardzo długo. Pokazują one natomiast, że z punktu widzenia ewentualnych celów i możliwych korzyści, zamach pozostaje jedną z uprawnionych hipotez. Tylko tyle i aż tyle.

Łukasz Warzecha

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych