Październik 2012. Notatnik smoleński. Przeklęte continuum...

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

28 września 2012 roku

Dziś odbył się drugi pogrzeb Anny Walentynowicz. Pierwszy prawdziwy. Zaczynam pisać „notatnik smoleński”. Zdałem sobie sprawę, że od dwóch lat przecieka mi przez palce prawda o naszej historii. Jestem jej uczestnikiem, ale w zalewie informacji, prawdziwych i fałszywych, gubię się, zapominam. Po niegdysiejszych emocjach zostaje tylko mgliste, gorzkie wspomnienie.

To wszystko trzeba notować, by po latach ktoś mógł odnaleźć drogę w plątaninie faktów i interpretacji. Będę robił retrospekcje. Chcę wszystko dobrze zrozumieć, wytłumaczyć sobie raz jeszcze. Fakt pierwszy: zamiana ciał. W Moskwie. Sądzę, że to czyn w najwyższym stopniu intencjonalny. Władze Rosji chcą, by sprawa Smoleńska dzieliła nas, byśmy nie mogli się od niej uwolnić. Smutne, że nasz rząd zachowuje się, jakby tego nie rozumiał. Ale historyk stojący na jego czele musi zdawać sobie sprawę, że zapisał się w annałach jako ktoś, kto dopuścił do poniżenia państwa polskiego, kto doprowadził do całkowitego resetu polityki wschodniej po roku 1989.

Artykuł z pierwszej strony „Wyborczej”. Nagłówek: Debata smoleńska. Tusk przeprasza, Kaczyński milczy. I tytuł: Skończmy wojnę na trumny. Podwójna manipulacja. Tusk przeprasza, ale tak, by jednocześnie ukłuć. Odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską obarcza zmarłego prezydenta. Dziennikarze wolą tego nie widzieć. Większość ludzi nie rozumie sztuczek retoryki. Nie odkryją w przemówieniu premiera podwójnego dna. Ta władza jest inteligentna. Inteligentnie manipuluje. Ale brak jej mądrości i dalekowzroczności. Szkoda, że Jarosław Gowin był wczoraj tak bezbarwny. Nie zrozumiał, że to dla niego chwila historyczna. Mógł się w imieniu władz przyznać do wielu zaniedbań i błędów, mógł jednoznacznie stanąć po stronie prawdy. Bo prawda nie ma ceny. Stracił szansę.

3 października 2012 roku

Katastrofa smoleńska jest punktem zwrotnym w historii Polski, kolejnym z serii. Na początku agresja Niemiec i Związku Sowieckiego, eksterminacja ludności polskiej, planowa niemiecko-sowiecka akcja wyniszczenia inteligencji (symboliczne wspólne konferencje NKWD i Gestapo). Tworzenie fikcyjnych „polskich” struktur w ZSRSPKWN, Bierut et consortes, fizyczna likwidacja podziemia niepodległościowego, zmiana struktury społecznej kraju, generowanie „nowej inteligencji”. Z drugiej strony ruchy oddolne, protesty społeczne: Poznań, Gdynia, Ursus, Solidarność. Wszystko to skanalizowane w 1989 roku. Wolność, która została nam wmówiona. Wmówiono nam także, że żyjemy w państwie, które cieszy się niezależnością, że w ciągu 20 lat zdołaliśmy stworzyć stabilne struktury, procedury etc. Nagle wszystko obnażone. Polska jak domek z kart. W rzeczywistości to, co budowaliśmy po roku 1989, to nie była Polska. Dlaczego tak sądzę?

W 1918 roku, po zakończeniu I wojny światowej, z Rzeczypospolitej wycofały się na czas jakiś wszystkie siły, które wcześniej realizowały tu własne interesy. Rosja organizowała się po rewolucji październikowej. Niemcy lizały rany. Żadne z tych państw nie było na tyle mocne, by w sposób realny wpływać na bieg porządku ustrojowego, politycznego, społecznego w Polsce. Próba zawojowania Europy przez bolszewików – nieudana. Mogliśmy decydować o sobie sami. Mogliśmy kłaść podwaliny, kształtować fundamenty. Efekty tej pracy były zadziwiająco pozytywne (kazus międzywojennych kolei, według których można było regulować zegarki; budowa Gdyni; COP). Po 1989 roku sytuacja diametralnie odmienna, chociaż przekonywano nas, że wręcz przeciwnie. Budowanie na gruzowisku, bez uprzątnięcia placu budowy. Stąd koślawość i prowizoryczność konstrukcji. Dajcie dzieciom dwa pudła plastikowych klocków. Niech zawartość jednego rozsypią na podłodze, niech ułożą klocki w nierówne hałdy. Z pozostałych niechaj wzniosą budynki – parterowe, piętrowe, wieżowce, drapacze chmur – i ustawią na owym nierównym podłożu. Część z nich runie od razu, inne jakiś czas postoją, ale będą się chwiać, krzywić. Według takiego planu wzniesionoIII Rzeczpospolitą. Katastrofa smoleńska to trzęsienie ziemi, które ukazuje w pełni niestabilność takiego systemu. Klocki się sypią.

W 1944 roku Stalin wprowadził na ziemie polskie element obcy, który pod wieloma względami prezentował się jako rdzenny i swojski. Komuniści mówili po polsku. Bierut brał początkowo udział w procesjach Bożego Ciała. Ale ci polskojęzyczni, którzy przyszli tu z Armią Czerwoną i NKWD, to nie byli Polacy. W mentalności komunisty „polskość” (jak każda świadomość narodowej odmienności) to przeżytek, pozostałość czasów burżuazyjnych. Ideowy komunista służy temu, co ponadnarodowe, internacjonalne, jego ojczyzna to co najwyżej „ojczyzna światowego proletariatu” – Związek Sowiecki. Dlatego właśnie Wanda Wasilewska powie o sobie: była Polka. Najbardziej dotkliwy efekt rządów komunistów w Polsce to przekonanie społeczeństwa, że ci, którzy rządzą, to tacy sami Polacy jak ci, którzy są rządzeni. Nic bardziej mylnego. Stając się komunistą, Polak unieważniał w sobie polskość. Wychowankowie komunistów biorący udział w obradach Okrągłego Stołu (Kwaśniewski, Miller i inni) nie są w stanie zrozumieć świadomości kogoś, kto odwołuje się do dziedzictwa oficerów zamordowanych w Katyniu, Żołnierzy Wyklętych etc. Są jak golemy w ręku swoich stwórców. Oni zawsze będą okaleczeni. I zawsze będą kaleczyć młodszych od siebie. Nawet jeśli będą najgłębiej przekonani o własnych dobrych intencjach. Właśnie dlatego nieodzowna była dekomunizacja. Rezygnacja z niej skazała nas wszystkich na pływanie w mętnej wodzie.

4 października 2012 roku

Władza, która nie potrafi uszanować misterium śmierci swoich obywateli, nie ma moralnego prawa do sprawowania rządów. Władza, która dobrowolnie rezygnuje z dochodzenia do prawdy, sama skazuje się na uwiąd. Władza, która nieustannie zrzuca odpowiedzialność na innych, staje się władzą opresyjną, bo musi udowodnić, że ma rację.

To, co uczyniono z ciałami Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, jest nie do pojęcia. Jeszcze bardziej przeraża fakt, że za chaos nikt nie czuje się odpowiedzialny. Niby premier mówi „przepraszam”, ale nie przyznaje się do licznych błędów i zaniedbań, za to sugeruje, że winę za wszystko ponosi śp. prezydent. Wszyscy działali bez zarzutu, bez reszty oddali się swojej pracy (Ewa Kopacz). Dlatego, sugeruje Tusk, nikt nie powinien ich surowo oceniać – uczynili wszystko, co mogli uczynić. A ja pytam: dlaczego czyniąc, nie myśleli? Czy naprawdę byli aż tak bardzo przerażeni faktem, że znajdują się na terenie obcego państwa? Czy automatyczną reakcją wobec moskiewskiego władcy wciąż musi być zgięcie karku?

Urzędników, którzy pojechali do Moskwy i źle wypełnili swoje obowiązki, trzeba oceniać jak najsurowiej. Podobnie należy postąpić z ich mocodawcami. Ewa Kopacz, Tomasz Arabski i inni powinni byli wyjechać z Polski ze szczegółowym planem, co i jak robić, by nie zaniechać żadnej czynności istotnej dla interesu państwa. W ministerstwach powinny istnieć zespoły, które w tego typu krytycznej sytuacji potrafią na bieżąco opracować plan działania, które nie prześlepią nic. Nie można wyjaśniać: nie wiedzieliśmy, zapomnieliśmy, byliśmy zbyt obciążeni. Nie, tak się tłumaczą ludzie bezradni i słabi. Dobra władza jest zawsze przygotowana, bo zawczasu wytwarza mechanizmy, które w kryzysowej sytuacji działają niejako automatycznie. Jeśli w chwili katastrofy władza nie wie, do kogo się zwrócić, kogo poprosić o konsultację, jeśli dochodzi do wniosku, że sama sobie wystarczy, sama wszystko przytomnie i rzetelnie zbada, właśnie wtedy zostanie najbezwzględniej wykorzystana przez zręczniejszego przeciwnika i w finale obnaży własną fasadowość. Zdrowa władza państwowa to grupa, która wie, co czynić, która prawidłowo definiuje priorytety polityki zagranicznej, która pamięta o historii.

*

Joanna Racewicz, dziennikarka telewizyjna, dawno przeze mnie nie widziana, w katastrofie smoleńskiej straciła męża. Był szefem ochrony Lecha Kaczyńskiego. Długo nie zabierała głosu. Teraz pojawia się w telewizji i mówi.

Piotr Kraśko: Joasiu, co pomyślałaś, gdy słyszałaś słowa prokuratora generalnego, który mówił, że część błędów popełnionych przy identyfikacji ciał to może być wina rodzin?

Joanna Racewicz: Moja pierwsza myśl – z całym szacunkiem dla pana prokuratora – była taka, że być może pan prokurator – aż strach powiedzieć – nie zna procedur. Przecież identyfikacja przez rodziny to nie jest ostateczność i kropka nad i. Stuprocentową pewność dają tylko i wyłącznie badania genetyczne. W każdym z naszych domów, a przynajmniej w większości, 11 kwietnia byli funkcjonariusze ABW, którzy bardzo dokładnie zbierali materiał genetyczny: szczoteczki do zębów, golarki, ślinę od dzieci, rodziców. Po to, żeby był materiał porównawczy, po to, żeby zawieźć go do Moskwy i żeby była szansa poznać te osoby, nawet jeśli inna identyfikacja byłaby niemożliwa (…). W Moskwie okazało się, że tych rzeczy nie ma, nie przyjechały, zaginęły gdzieś w czasoprzestrzeni. 

P.K.: Ktokolwiek to wytłumaczył?

J.R.: Nie.

P.K.: Jak to, czyli ktoś przyszedł do ciebie do domu 10 kwietnia około południa, zebrał ten materiał, po czym jedziesz do Moskwy i okazuje się, że tego nie ma i trzeba całą pracę zacząć od nowa?

J.R.: Byłam dokładnie przez te dwie panie przesłuchiwana. Opisywałam cechy szczególne mojego męża. Dałam im badania, pantomogram, dokumentację medyczną, zdjęcia rentgenowskie i to wszystko także zaginęło. Zastanawiam się, gdzie to jest, ale nie mam siły pytać.

P.K.: I nikt tego nie wytłumaczył?

J.R.: Nie. Tak samo jak nikt nie wytłumaczył, gdzie są telefony, laptopy, pendrive’y. Te wszystkie rzeczy powinny być zabezpieczone przez polskie służby.

*

Po roku 1989 wytworzono mechanizmy mające chronić status quo przed krytyczną analizą. Wmówiono ludziom, że istnieje określona grupa predestynowana do interpretacji faktów, postaw, wydarzeń politycznych i historycznych. Wszyscy pozostali mogą co najwyżej kolportować interpretacje wytworzone w owym nieformalnym centrum. Na poziomie nauki, w tym nauki o literaturze, funkcjonuje to identycznie jak w publicystyce: nikt, kto bezpośrednio nie uczestniczył w wydarzeniach, które poddaje opisowi, nie ma prawa oceniać postaw ludzkich, procesów społeczno-politycznych, wyborów ideowych i moralnych etc. Jako trzydziestopięciolatek zajmujący się życiem literackim w Polsce Ludowej mogę co najwyżej prezentować fakty (jeśli dobiorę je „niewłaściwie”, spotka mnie krytyka). Niedopuszczalne jest „ferowanie wyroków”. Dlaczego? Ponieważ – tak mówią, tak krzyczą – nie uczestniczyłem, a to oznacza: nie rozumiem, nie jestem w stanie pojąć mnogości uwarunkowań. Dlatego każdy element oceny, jaki pojawi się w moim tekście, jest automatycznie kwalifikowany jako przejaw „mentalności prokuratorskiej”. Nie mam prawa być prokuratorem, nie mam prawa rozliczać i poddawać ocenie. Ale ja nie chcę być prokuratorem. Chcę sobie (i innym nierozumiejącym) wytłumaczyć, na czym to wszystko polegało. I może nawet ostatecznie uległbym dyktatowi poprawności badawczej, gdyby nie przyrodzona skłonność do ważenia racji na szalach logiki. Przecież ci, którzy w faktach uczestniczyli, którzy do głębi poznali epokę zniewolenia, nie potrafią spoglądać z dystansu, przez co niezmiennie tkwią w minionych układach odniesień. Patrzą na rzecz od jej środka, a to oznacza, że nie są zdolni do obiektywizmu, który polega na oglądaniu czegoś z zewnątrz. Bliższa obiektywizmu jest zatem moja ocena, bo waży racje, chce brać pod uwagę wszystkie dostępne argumenty i fakty. Nie tylko nie mogę zrezygnować z wysiłku interpretacji, ja muszę interpretować, by prawidłowo rozpoznawać własne miejsce w historii. Inaczej stanę się jedynie obiektem manipulacji, ktoś inny będzie decydował, co dla mnie dobre.

*

Pokoleniu obecnych sześćdziesięciolatków (częściowo także pięćdziesięciolatków) najtrudniej jest dziś realizować obowiązek samodzielnego myślenia. Z punktu widzenia socjologii i psychologii jest to zjawisko całkowicie zrozumiałe. Dlatego zamiast formułować pretensje wobec moich nauczycieli, wolę sobie (i im?) wyjaśnić, dlaczego myślą tak, jak myślą. (To, co prezentuję dalej, to swoista „hipoteza badawcza” – chętnie usłyszałbym kontrargumenty.)

Centralnym doświadczeniem ich życia było uczestnictwo w ruchu Solidarności (lub przynajmniej życzliwe sekundowanie wydarzeniom przełomu lat 70. i 80.). To wtedy ostateczny kształt przybierały ich tożsamość, poczucie związku ze zbiorowością. Następnie przyszły noc stanu wojennego i smutne lata osiemdziesiąte, kiedy to rewolucja została wyhamowana i obłaskawiona. Ponieważ nie było wolności mediów, informacje docierały do wszystkich okrojone, fragmentaryczne (bibuła, szeptanka, Radio Wolna Europa), co sprzyjało tworzeniu się mitów. Na zasadzie mitu funkcjonowała choćby postać Lecha Wałęsy. Ruch rewolucyjny, który mógł przewrócić porządek polityczny i ustrojowy ludowego państwa, został spacyfikowany, władza bez wiedzy obywateli typowała – konsekwentnie i metodycznie – kolejnych uczestników prawdopodobnych rozmów o rozwiązaniu sytuacji w kraju (zasada myślenia i działania kilka ruchów naprzód). Środowisko Solidarności zatomizowano i poddano planowej „obróbce”. Kiedy w 1989 roku obie strony siadały do stołu debat, zmęczone społeczeństwo klaskało, przekonane, że oto nadeszła chwila dziejowej sprawiedliwości, że to, co się dzieje, to cała pula, jaką mogła wziąć Solidarność. Ludzie byli zmęczeni. Dlatego bez większych protestów przyjęli koncepcję podziału wpływów, wybory kontraktowe, wreszcie prezydenturę Jaruzelskiego. Od premiera Tadeusza Mazowieckiego nie wymagano cudów, cudem było to, że został powołany na stanowisko prezesa Rady Ministrów. Media, w tym wszechwładna „Gazeta Wyborcza”, wyposażona w bezgraniczny kredyt zaufania, lansowały z przekonaniem koncepcję, która zrodziła się w kręgu intelektualistów – doradców NSZZ.

Czy można było myśleć inaczej? Zapewne tak, bo nie wszyscy zgadzali się z linią Mazowieckiego, Geremka i Michnika. Dla większości obserwatorów życia publicznego było to jednak rozwiązanie optymalne. Łagodna rewolucja (której, jak sądzę, przyklasnąłby sam Jerzy Borejsza).

Kiedy w latach 90 zaczęły być widoczne szwy owej naprędce sfastrygowanej materii, kiedy poczęto wskazywać praktyki „reglamentowania” przełomu, przeciętny obserwator mógł nabrać wątpliwości co do rzeczywistych intencji „ojców rewolucji”. Ale trwała „wojna na górze”, codziennie trzeba było przetrawiać dziesiątki nowych informacji, w których nietrudno było się pogubić. Zresztą, szeregowy „wyborca” otrzymywał jednorodny przekaz, stanowisko przeciwne było słabo słyszalne, a więc niezrozumiałe. Kolportowana jeszcze w komunizmie teza o polskim warcholstwie, o przyrodzonym sarmackim wichrzycielstwie Polaków dopełniała obrazu całości. Inteligent chciał mieć święty spokój, chciał definitywnie zrzucić z ramiona płaszcz Konrada i zająć się życiem własnym i własnych dzieci. „Dokonało się” – powtarzał, co mu suflowano. I odkreślał przeszłość grubą kreską. Gdyby obecnemu sześćdziesięciolatkowi, którego dotkliwie poraniło koło historii, powiedzieć wtedy: musisz się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, musisz po raz ostatni zmienić świat, obruszyłby się, odkrzyknął: dajcie mi spokój, jestem zmęczony.

Sześćdziesięciolatkowie najmocniej bronią się przed przyjęciem prawdy o faktycznej i symbolicznej randze tragedii smoleńskiej. Czynią tak, bo wiedzą, że ich kapitulacja w tej materii wymagałaby kolejnego kroku – podważenia zasadności narzuconego nam pod koniec lat osiemdziesiątych modelu transformacji. Musieliby wtedy przyznać się do błędu i pogodzić z myślą, że owo najbardziej centralne wydarzenie, owo doświadczenie egzystencjalne o charakterze granicznym zostało im odebrane przez lepiej lub gorzej znanych sprawców.

Wśród tych ostatnich zbyt wielu jest bohaterów młodości dzisiejszych sześćdziesięciolatków.

7 października 2012 roku

Prawdę o Smoleńsku już pierwszego dnia przykryto piarową zasłoną. Słowa minister zdrowia o idealnej współpracy polskich i rosyjskich lekarzy były zwyczajnym cynicznym kłamstwem. Chyba że wynikały z niewiedzy – ale to wcale nie byłoby pocieszające. Dzisiaj pojawił się wywiad z lekarzem uczestniczącym w identyfikacjach. Na razie fragmenty, całość jutro we „Wprost”. Z jego słów wynika, że nic nie działało w Moskwie, jak powinno, że nasi patomorfolodzy siedzieli bezczynnie w korytarzu prosektorium, niedopuszczani przez Rosjan do pracy. Ten lekarz, Dymitr Książek, wspomina, że po powrocie do Polski powiedział swojej żonie: Jeszcze ich wszystkich będą ekshumować.

Co mogło skłonić rząd polski do ukrywania tej prawdy przed nami? Czy naprawdę tak wiele kosztowałoby wtedy powiedzenie, jak się sprawy mają? Bali się wybuchu społecznego? Jakie sumienie trzeba mieć, by w takiej chwili nie postawić wszystkiego na jedną kartę, nie zaryzykować własnej pozycji politycznej, by nie chronić elementarnych wartości życia publicznego? Jest to dla mnie niepojęte. Może jestem naiwniakiem. Sądzę jednak, że są sytuacje, w których musi dojść do – mówiąc po kierkegaardowsku – teleologicznego zawieszenia. To układ zero-jedynkowy: albo prawda, albo kłamstwo. Nie ma wyboru.

Do wywiadu z doktorem Książkiem jeszcze wrócę. Dlaczego oni wszyscy zaczynają mówić tak późno? Ile z tego szkód. Ile spraw poszłoby odmiennym torem. Dziś to jeden głos więcej w nieprzerwanym strumieniu informacji, chwilowo wyróżniający się na tle ogólnego szumu. Zaraz to czymś przykryją.

16 października 2012 roku

Nie czytałem o tym wcześniej. Marek Pyza cytuje w swoim artykule o „upokorzeniu smoleńskim” jedną z gazet: „Rosjanie sprosili wszelkie swoje media z kamerami i aparatami fotograficznymi, informując, że zaraz pokażą ciało pierwszej damy Polski”. Dziennikarze czekali na sygnał do rozpoczęcia zdjęć. Skandalowi zapobiegła interwencja prezydenckiego ministra Andrzeja Dudy”.

„Komsomolskaja Prawda” pokazała kilka tygodni po katastrofie filmik dokumentujący złożenie do trumny ciała prezydenta.

Wywiad z fotoreporterem „Naszego Dziennika” z grudnia 2010 roku. Tylu szczegółów wciąż nie znamy… Fragment rozmowy, w której fotoreporter relacjonuje przebieg spotkania z dr. Michaiłem Maksymienkowem, uczestniczącym w badaniu ciała Lecha Kaczyńskiego.

Doktor Maksymienkow pokazał nam w sumie kilkanaście zdjęć. (…) Były zdjęcia ciała jeszcze brudnego, więc chyba zrobione zaraz po przyniesieniu z miejsca katastrofy. Były też zdjęcia, które wykonano po obmyciu ciała. Widać było zbliżenia blizn. Widziałem też zdjęcie ciała w krawacie i bez krawatu… Nagie ciało tylko w krawacie. To było dla mnie bardzo upokarzające. Miałem wrażenie, że sposób potraktowania ciała prezydenta był też jakąś formą upokorzenia całego państwa polskiego. Nie sposób było nie odnieść dokładnie takiego wrażenia. („ND” 2010, nr 296)

Sekcję przeprowadzono w znanym z przekazów medialnych baraku na lotnisku Siewiernyj.

Skąd brały się słowa Ewy Kopacz i Donalda Tuska o wzorowej współpracy rosyjsko-polskiej? Przecież to sceny żywcem wyjęte ze Snu srebrnego Salomei Słowackiego. Zbezczeszczone ciała najwyższych polskich urzędników. Dwie wątroby w ciele Przemysława Gosiewskiego. Gumowe rękawiczki zaszyte w brzuchach zmarłych.

Dzisiaj informacja obiegająca portale: w rosyjskim internecie zdjęcia ciał zrobione tuż po wydobyciu z błota i w trakcie sekcji. Słusznie podejrzewa się prowokację Putinowskich służb specjalnych.

Czeka nas ekshumacja ciała spoczywającego w grobie Ryszarda Kaczorowskiego. Nie wierzę, by było przypadkiem, że właśnie te szczątki sprofanowano. Prezydent Kaczorowski to przedstawiciel niezłomnej emigracji londyńskiej, tak konsekwentnie lżonej po wojnie. Anna Walentynowicz była symbolem Solidarności i wygranej (okazuje się: połowicznie) walki z sowieckim smokiem.

*

W wyniku tragedii smoleńskiej państwo polskie wyparowało z polityki międzynarodowej. Ktoś, kto wyraził milczącą zgodę na tak niecodzienny ciąg bestialskich czynów, jakich dopuściła się władza rosyjska (m.in. – pośrednio – na ujawnioną dziś publikację przerażających zdjęć), tym samym przyzwolił na symboliczne unieważnienie naszej niezawisłości, zlikwidował naszą zdolność do samostanowienia. Przez wiele lat nikt, kto ma siłę, nie będzie nas traktował poważnie. Państwo polskie nie istnieje w przestrzeni międzynarodowej. Jest bytem fantomowym.

17 października 2012 roku

5 maja 2010 roku w wywiadzie dla austriackiego dziennika „Der Standard” Władysław Bartoszewski, którego przez wiele lat uważałem za wzór polityka, powiedział: Jeśli Jarosław Kaczyński – a w ostatnich dniach już to się rozpoczęło – będzie wykorzystywał wielką stratę, jakiej doznał, jako argument wyborczy, wówczas będę musiał powiedzieć: jestem zarówno przeciwko pedofilii, jak i nekrofilii każdego rodzaju. Była to wypowiedź brzydka, nieobyczajna, niezrozumiała. Co więcej – sądzę, że słowa Bartoszewskiego należy uznać za skrajnie szkodliwe. Oznaczały one polityczny szantaż: jeśli będziecie w kampanii choćby słowem wspominać o katastrofie smoleńskiej, przylepimy wam etykietkę nekrofilów. Milczcie o Smoleńsku – dawał do zrozumienia były minister spraw zagranicznych, a w tych dniach członek komitetu popierającego innego kandydata na prezydenta, Bronisława Komorowskiego.

Kolejna osoba z tzw. elity politycznej, która nie pojęła wagi momentu historycznego, która niewłaściwie zinterpretowała sytuację graniczną. Cytowana wypowiedź przyniosła niepowetowane straty. Wyciszono pytania o Smoleńsk. Sztabowcy Kaczyńskiego dwoili się i troili, by uwolnić się od „piętna” smoleńskiego. Tymczasem była to jedyna w ostatnich latach sposobność do rozpoczęcia rzeczywiście poważnej publicznej dyskusji o tragedii. To wtedy należało krzyczeć najgłośniej. To wtedy trzeba było bić na alarm – póki społeczeństwo znajdowało się w fazie wybudzenia. Zanim na powrót zapadło w drzemkę.

Wtedy powinni się byli odezwać wszyscy świadkowie. Lekarze „uczestniczący” w sekcjach, dziennikarze ukrywający część faktów, pracownicy ambasady w Rosji etc. Właśnie w tamtych kwietniowych i majowych dniach wszystko winno być powiedziane głośno, wydobyte na światło dzienne. Przede wszystkim – rzeczywista postawa strony rosyjskiej.

Milczano jednak. Ci na górze wiedzieli: puścić parę z ust znaczyłoby dać się zdmuchnąć przez wiatr historii. Spaść ze szczytu, na który właziło się z takim mozołem. Niewiele zostałoby wtedy z rzeczywistości pookrągłostołowej. Przytoczony fragment wywiadu z Bartoszewskim to jeden z najbardziej jaskrawych przykładów polskiej hańby po tzw. upadku komunizmu. Słowa, które sprawiły, że nasza polityka zagraniczna jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła się w teatr cieni.

Cienie przesuwają się po scenie. Milczą. Wykonują polecenia. Kłaniają się i odchodzą.

18 października 2012 roku, godz. 1 w nocy

Żyjemy w czasach archeologicznych. Poznawanie dwudziestowiecznej historii Polski przypomina dziś pracę archeologa. Kto chce znać prawdę, musi ją wydrzeć spod ziemi, spod zwałów trwającej 45 lat roboty propagandowej, przykrawającej rzeczywistość do wymogów sowieckiej propagandy. Tak wielu umarło, nie pozostawiając świadectwa, z kneblem goryczy w gardle. Wiedzieli, że ich prawdy nikt nie wysłucha. Nikt – ani po jednej, ani po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Historia sformatowana. By nie psuć dobrego samopoczucia zwycięzców. Polscy żołnierze – wyrzutki dziejów. Nawóz wielkiej polityki. Generał Sosabowski pracujący w brytyjskiej fabryce jako magazynier. Uciekinierzy z Kresów, przez dziesięciolecia trzymający języki za zębami. Lwowiacy we Wrocławiu. Wilniucy w Łodzi. Dziadek A., pochodzący z Wilna. Po wojnie waltornista Filharmonii Łódzkiej. Jej babcia, ciotka – wspominające Wilno. Złamani. Nawóz historii. Przodkowie mojego ojca. Uciekinierzy z Sokala. Nawóz historii. Do ich opowieści już nigdy nie dotrzemy. Przykryją wszystko czerń gazet, głupie doniesienia o życiu celebrytów. Generał Anders na poligonie pod Sokalem. Generał Anders podejmowany w Poturzycy. Generał Anders zrzucany ze schodów przez enkawudzistów. Generał Anders degradowany przez „polskich” komunistów, pozbawiony obywatelstwa. Nawóz historii. Prezydent Kaczyński na stole sekcyjnym. Okaleczony. Nawóz historii?

18 października 2012 roku

„Rossijskaja Gazieta”, putinowski dziennik rządowy, pisze dziś o zdjęciach zamieszczonych w rosyjskim internecie. W artykule m.in. następujące stwierdzenie: obecni przy procedurze identyfikacji ciał ofiar uważają, iż zdjęcia te mógł wykonać każdy, kto miał przy sobie telefon z wbudowaną fotokamerą: od krewnych ofiar po personel techniczny – tak z Rosji, jak i Polski. Sugestia, że fotografie mogłyby pochodzić od rodzin ofiar tragedii, jest tak horrendalne i cyniczne, że po prostu należy wstrzymać się z komentarzem. Władzom Rosji bardzo zależy na podgrzewaniu emocji i kierowaniu naszej uwagi nie tam, gdzie powinna być skierowana. Nieustanny szum informacyjny w sprawie Smoleńska sprawia, że percepcja przeciętnego odbiorcy zwyczajnie kapituluje. Sztuczna mgła – to dobre określenie na „twórczość” większości mediów po 10 kwietnia 2010 roku (nawet jeśli część przekłamań pozostaje poza świadomością osób przygotowujących serwisy). Wszystko tonie w bezładnej logorei, w błocie wykluczających się komentarzy, w sprytnie zmontowanych sekwencjach sprzecznych obrazów. Zadanie do wykonania: porządkować ten chaos.

*

W drugiej połowie lat 40. NKWD i Urząd Bezpieczeństwa miały zwyczaj przesyłać rodzinom przesłuchiwanych żołnierzy podziemia antykomunistycznego krwawe koszule. Czerwone płótno krzyczało: gotujcie się na śmierć, jesteście martwi. W kwietniu 2010 roku władze Rosji postąpiły podobnie. Zabłocone ciała, ludzkie szczątki wrzucone do foliowych worków, gumowe rękawiczki i odpadki zaszyte w ciałach. Gumowa rękawica albo fragment materiału tkwiący w głowie Anny Walentynowicz. Fotografie ciał, zmasakrowanych, zniekształconych, zalanych krwią. Krzyczą. Słyszycie? Krzyczą krwawe koszule.

21 października 2012 roku

W kwietniu 2010 roku w tekście dotyczącym znaczenia tragedii smoleńskiej w patetycznych słowach starałem się wyrazić to, co podstawowe – konieczność zbiorowego spojrzenia w lustro, dokonania samoanalizy, odnalezienia przez naród jego własnej głębinowej świadomości. Kim jesteśmy jako zbiorowość? Czy naszym zadaniem, rolą, jaką wyznaczył nam bieg dziejów, jest jedynie wegetacja w odwiecznej strefie buforowej – tym razem między starą Unią a konfiguracją państw odradzającego się wschodniego imperium? Już zawsze mamy być ubogimi krewnymi, rezerwuarem taniej siły roboczej, prowincją Europy?

Sen, o którym mówiłem, sen pozwalający widzieć lepiej, dawno się skończył. Wybudzono nas, wybudzono z całą bezwzględnością, wołając, że żałoba trwa zbyt długo, że pora przeprosić się z „rzeczywistością”. Kazimierz Kutz porównywał tę żałobę do zwyczajów totalitarnych, do kultu Mao Tse-tunga. Cynik z Biłgoraja wrócił do zadawania swoich szatańskich pytań (szatan to ten, który przedrzeźnia; szatan to kabareciarz), po czym wprowadził do Sejmu cały zastęp osobników z kopytkiem zamiast stopy. Niektórzy z nas z przerażeniem skonstatowali, że – być może – zbiorowość niewiele obchodzi prawda o niej samej, że chciałaby na powrót zająć się zakupami, kinem, wczasami w Tunezji, w Tajlandii, w ziemi egipskiej.

Zbiorowość chciała odejść. A wtedy ktoś zawołał. Spod ziemi.

*

Jutro ekshumacja Ryszarda Kaczorowskiego, ostatniego Prezydenta RP na uchodźstwie.

*

Po wojnie dwudziestokilkuletni Tadeusz Różewicz, były partyzant AK, chodził po ulicach Krakowa, po rynku krakowskim i myślał. Patrzył na kościół mariacki i, jak wspomina, nie mógł pozbyć się wrażenia, że legł on w gruzach. Ludzie tego nie widzą – relacjonował – ale ja wiem, że przede mną dzieło odbudowania, podniesienia świątyni z gruzów.

Byt fantomowy. Coś, co istnieje, a zarazem jest definitywnie martwe. Różewicz, poeta niezwykle wyczulony na prawdę czasu, uznał za zadanie swego życia opis tego dwoistego, paradoksalnego stanu bycia żywym i martwym jednocześnie.

Polska po roku 89. jest jak kościół z prozy Różewicza. Pozornie żywa. Poruszamy się w sztucznej przestrzeni, odgrywamy swoje role w starych dekoracjach. Łudzimy się, że jest inaczej. Ci, którzy łudzą się najmocniej, którzy nie chcą się pogodzić z przegraną, donośnym głosem obwieszczają, że żyją. Myślących inaczej skłonni są podejrzewać o nekrofilię. Nie wątpię, że wielu z nich kieruje się szlachetnymi pobudkami. Chcą żyć, tęsknią do czystego powietrza, do światła słonecznego. Mają dość zaduchu katakumb.

Nie pamiętają, że conditio sine qua non zmartwychwstania to głębokie i ostateczne doświadczenie śmierci. Jedno bez drugiego jest złudzeniem.

Umrzyjmy do końca, zanim zaczniemy żyć. Przetrawmy naszą martwotę do dna. Zrozumiejmy ją i opiszmy. Dopiero potem wstańmy i – te słowa z obrzędu pogrzebowego nieodmiennie mnie poruszają – żyjmy w pokoju.

22 października 2012 roku

Z jednej z dzisiejszych gazet: Paraliż na lotniskach! Wszystkiemu winna jest gęsta mgła, która w nocy i dziś od wczesnego ranka spowiła Polskę. Warszawskie lotnisko Okęcie z powodu mgły do godz. 10.00 nie przyjmowało i nie odprawiało samolotów. Pasażerowie muszą się liczyć ze sporymi utrudnieniami. Z powodu mgły prezydent Komorowski nie odleciał w niedzielę wieczorem do Katowic!

*

Około szóstej rano zakończyły się ekshumacje dwóch ofiar katastrofy smoleńskiej. Ekshumowano m.in. ciało spoczywające w grobie Ryszarda Kaczorowskiego w warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej.

Od rana trwa na UKSW pierwsza konferencja naukowa poświęcona tragedii smoleńskiej.

23 października 2012 roku

Ostatnie dni przyniosły dziwną informację kolportowaną przez media rosyjskie. Ma ona stanowić przeciwwagę dla uzasadnionych zarzutów o złamanie wszelkich cywilizowanych standardów, do którego doszło w chwili opublikowania makabrycznych zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej. W roku 1953 miały się odbyć w Polsce Ludowej ekshumacja i przeniesienie na inny cmentarz zwłok żołnierzy Armii Czerwonej. Rosjanie twierdzą, że w nowym miejscu pochówku spoczęły jedynie czaszki i kości ramieniowe poległych czerwonoarmistów. Uznają to za profanację szczątków. Oskarżają Polaków o zbezczeszczenie zwłok.

Bardziej absurdalnego zarzutu nie dało się wymyślić. Kto rządził w Polsce w 1953 roku? Namiestnicy Moskwy, agenci NKWD. Czy mamy się czuć odpowiedzialni za błędy komunistycznych towarzyszy? Przepraszać za czyny Bieruta, Bermana, Minca, Różańskiego, Radkiewicza? Czy w państwie całkowicie kontrolowanym przez Sowietów, w środku stalinizmu, towarzysze z Moskwy nie mogli dopilnować swoich spraw? Pomieszanie porządków jest tu tak cyniczne, że nie powinno się tego komentować. Uczmy się historii – to jedyne, co może nas uzbroić przeciwko kłamstwom i manipulacjom.

*

Podstawowa teza powtarzana przez kolejnych uczestników naukowej konferencji dotyczącej Smoleńska: w samolocie nastąpił wybuch. Nie dysponuję wiedzą, która pomogłaby zweryfikować wnioski fizyków, chemików, specjalistów w zakresie lotnictwa, aerodynamiki etc. Wiem jedno: członkowie komisji Millera i wszyscy, którzy zawodowo zajmują się tymi zagadnieniami, powinni pochylić się nad wynikami badań i poddać je weryfikacji. Musi się rozpocząć zwyczajna, merytoryczna, rzetelna dyskusja. Dopóki boimy się mówić, dopóki obawiamy się rechotu „oświeconych”, dopóty pozostajemy niewolnikami.

Norwid w liście do Michała Kleczkowskiego: Niewolnicy wszędzie i zawsze niewolnikami będą – daj im skrzydła u ramion, a zamiatać pójdą ulice skrzydłami.

25 października 2012 roku, między 5 a 7 rano

Czytam oświadczenie Naczelnej Prokuratury Wojskowej w sprawie sekcji ciał Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej i Anny Walentynowicz. Całe oświadczenie jest nieco kuriozalne, szczególnie tam, gdzie wylicza się szczegółowo minuty nieobecności Janusza i Piotra Walentynowiczów oraz ich adwokata. Nie to jednak zasługuje na szczególną uwagę. Idzie o jedno zdanie, zdanie z innego porządku historycznego. Mogłoby ono dotyczyć wydarzeń z lat 40. ubiegłego wieku (Katyń, Wołyń), mogłoby dotyczyć bestialstw z okresu koliszczyzny. Oto ono: Jeden wniosek [mecenasa Hambury] dotyczył zabezpieczenia rękawa marynarki wyjętego, wraz z innymi kawałkami materiału oraz gumową rękawiczką, z otworu w głowie.

Jeszcze raz:

rękawa marynarki wyjętego, wraz z innymi kawałkami materiału oraz gumową rękawiczką, z otworu w głowie. Staram się myśleć logicznie. Czy rękaw marynarki, kawałki materiału i gumowa rękawiczka mogły się znaleźć w głowie Anny Walentynowicz przypadkiem? Wykluczone. A może rosyjscy medycy mają w zwyczaju tak właśnie postępować z ciałami? Nie sądzę. Jeśli nie było to dziełem przypadku ani elementem barbarzyńskiego obyczaju, zostało uczynione z pełną premedytacją. Możliwe są trzy hipotezy wyjaśniające taki czyn. Jeśli bezczeszczący sądził, że do badania ciał w Polsce nie dojdzie (minister Arabski miał to w Moskwie wyraźnie stwierdzić), mógł upchnąć przedmioty w ciele zmarłej ze zwykłego niechlujstwa. Nie, raczej nie. Zdaje się, że łatwiej byłoby po prostu wyrzucić odpadki do prosektoryjnego kosza. Może kierował się nienawiścią, złością lub jakimś innym negatywnym uczuciem? To chyba także niewystarczające wyjaśnienie. Jeśli trumny nie miały być otwierane, takie postępowanie, motywowane jedynie emocjami wykonującego sekcję (lub kogoś, kto ciała przygotowywał do pochówku), byłoby przejawem niespotykanego, nieludzkiego… brak mi określenia. Sadyzmu? Bestialstwa? To trudne do wyobrażenia. Najbardziej przekonująca wydaje się trzecia hipoteza: ktoś wiedział, że trumna zostanie otwarta, i celowo dokonał profanacji szczątków. Jeślibyśmy ją przyjęli, musielibyśmy uznać, że zamiany ciał dokonano świadomie, że z równą świadomością opóźniono wydanie rosyjskiej dokumentacji sekcyjnej, a także – iż owa dokumentacja została celowo spreparowana, tak by ekshumacja stała się prawną koniecznością.

Pozostawiam otwarte pytanie: czy kogoś, kto tak planowo przeprowadza czynności profanacyjne, a następnie rozpisuje na etapy proces wydobywania prawdy na światło dzienne i w pełni go kontroluje, można uznać za działającego ad hoc, intuicyjnie, za improwizującego?

Rękaw w głowie. Diabelstwo.

*

Z Mojego wieku Aleksandra Wata:

(…) od pewnego momentu w Sowietach odczułem, że (…) współczesnemu człowiekowi jest nieprawdopodobnie trudno wierzyć w Boga, ale szalenie trudno jest nie wierzyć w diabła, może jeszcze trudniej. Ja, w takim szkicu Śmierć starego bolszewika, opisuję (…) moment w więzieniu w Saratowie. Wtedy rzeczywiście zrozumiałem diabła w historii. I właściwie komunizm mi się przedstawił w postaci diabelskiej. I w gruncie rzeczy, pomimo że tak otrzeźwiałem, stałem się człowiekiem bardzo normalnym, czytającym sowietologów, interesującym się zagadnieniami ekonomicznymi. Ale to jest baza. Czy chcę, czy nie chcę. Moment diaboliczny jest bazą mojego pojmowania komunizmu, powiedzmy totalizmu, bo w końcu hitleryzm jest też jedną z jego postaci, jakąś reakcją na komunizm. Jest diabeł. To mnie w gruncie rzeczy nigdy nie opuszczało. Jeżeli pisałem o tym nikczemnieniu, to w sensie właściwie diabelskości, która jest również trywializacją.

*

Ciało śp. Lecha Kaczyńskiego pozostawało bez opieki przez kilka godzin pomiędzy godz. 5 a 12 w niedzielę – przyznał kierownik wydziału konsularnego w Moskwie, Michał Greczyło. Zastanawiam się, czy i kiedy wypłynie do internetu fotografia nagiego ciała prezydenta w krawacie, o której mówił przed dwoma laty jeden z polskich fotoreporterów. Oby nie nastąpiło to nigdy. Nie łudzę się jednak – służby specjalne Rosji nie zrezygnują z ingerowania w nasze sprawy.

26 października 2012 roku

Rok 1905 był rokiem rozruchów. Ulicami miast nieistniejącego państwa przetaczały się demonstracje. W styczniu ogłoszono strajk powszechny. Radykalizm społeczeństwa wzrastał.

Władze pruskie, rosyjskie i austriackie postanowiły działać. Lista najaktywniejszych działaczy podziemia była od dawna gotowa. W szeregi konspiratorów przeniknęły tysiące tajnych agentów, którzy informowali władze o planach organizacji niepodległościowej. Od kilku lat specjaliści pracowali nad portretami psychologicznymi jej przywódców – szukano „najsłabszych ogniw”. Z archiwów państw zaborczych wydobyto dokumenty tajne specjalnego znaczenia. Szczególną uwagę zwracano na teczki tych, którzy niegdyś podjęli współpracę, teraz zaś, pragnąc odkupić winy przeszłości, przeistoczyli się w konspiratorów. W listopadzie car Mikołaj II wprowadził na terenie Królestwa Polskiego stan wojenny. Podobnie uczynili władca austriacki i pruski. Tej samej do nocy do mieszkań konspiratorów w trzech zaborach wkroczyły służby specjalne. Podejrzani mieli kwadrans na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Osadzono ich w miejscach odosobnienia. Obserwowano, podsłuchiwano, notowano. Prowadzono rozmowy, proponowano rozwiązania kompromisowe. Duch w społeczeństwie upadł. Wojsko rozpalało na ulicach ogniska, patrole patrolowały. Wprowadzono godzinę policyjną. Brakowało żywności, ludzie ustawiali się w ogromnych kolejkach, mówili do siebie: trzeba zająć się życiem, nie narażać się, oni są zbyt silni, nic przeciw nim nie zdziałamy.

Minęło kilka lat. Internowani wrócili do domów. Początkowo siedzieli cicho, zaciskali usta z dziwnym grymasem, na świat patrzyli spod półprzymkniętych powiek. Po pewnym czasie zaczęli się spotykać, szeptać, gestykulować. Rozpalali się, rumienili, podnosili głos. W kościołach śpiewali donośnie: Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie.

W 1917 roku wybuchł strajk generalny. Zagotowało się. Ludność zaczynała wierzyć w zmianę. Słowo „rewolucja” było odmieniane przez wszystkie przypadki. Wtedy gruchnęła wieść: władze trzech państw proponują rozmowy. W Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu ustawiono już wielki trójkątny stół. Z Magdeburga wrócił właśnie Józef Piłsudski. Tłumy witały go na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie. Spodziewano się zdecydowanych działań, rozbrojenia oddziałów nieprzyjacielskich. Co prawda, niektórzy szeptali o jakichś dokumentach, zobowiązaniu do współpracy rzekomo podpisanym przez Komendanta. Były to jednak wieści tak nieprawdopodobne, że nikt nie dawał im wiary.

Piłsudski zamknął się z doradcami – profesorami i działaczami koncesjonowanych organizacji patriotycznych. Potem wszyscy ruszyli do Pałacu Namiestnikowskiego. Rozmowy trwały 40 dni i 40 nocy.

Wreszcie Piłsudski wyszedł do tłumów i ogłosił powstanie wspólnego rządu – polsko-austriacko-rosyjsko-pruskiego. Odkreślamy przeszłość grubą kreską – powiedział. – Kochajmy się!

Dagome

Tekst ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Fronda LUX.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych