„Wojna jest pokojem, wolność jest niewolą, ignorancja jest siłą” – to motto Orwellowskiego Ministerstwa Prawdy przypomina mi się, odkąd przeczytałam i usłyszałam „5 zasad, które mają przywrócić elementarną odpowiedzialność państwową”. Jak bowiem nie odnieść takiego wrażenia, gdy po dojściu rządu Tuska do władzy osoby, które obrażały i atakowały polskie służby dostają ciepłe posadki lub własne programy w telewizji publicznej (w likwidacji co prawda i przejętej bezprawnie przy pomocy łysych „karków”, ale jednak), są uniewinniane w sądach, a pani rzecznik Straży Granicznej, kpt. Anna Michalska, jest przez państwo pozostawiona sama sobie? Jak traktować poważnie nazywanie korzystania przez prezydenta z jego prerogatyw „sabotażem legislacyjnym” i zrównanie tegoż korzystania przez głowę państwa z prerogatyw z… rozpowszechnianiem rosyjskiej propagandy? A w zasadzie niemal każdy z pięciu punktów jest jedną wielką manipulacją. I, bynajmniej, wcale nie chodzi o to, że mamy nie wspierać Ukrainy czy być przeciwko Zachodowi. „Pułapka” tkwi gdzieś indziej.
Orwell w minionym tygodniu po raz kolejny okazał się… wiecznie żywy. Premier Donald Tusk, a za nim rzecznik rządu Adam Szłapka ogłosili bowiem rok 2026 „rokiem zawieszenia broni” i przedstawiali niemal każdego dnia „5 żelaznych zasada”. O ile w kwestii świadomości zagrożenia ze strony Rosji lepiej późno niż wcale, o tyle w sytuacji, gdy akurat premier Tusk zachowuje się, jakby posiadł w tej kwestii jakiś monopol, brzmi jak wyjątkowo okrutny żart. Nie sposób odmówić słuszności przynajmniej części stwierdzeń wygłoszonych przez szefa rządu, ale trzeba mieć świadomość, że niewykluczone, iż 15 lat temu to właśnie za te stwierdzenia, wygłaszane często, publicznie, prosto w oczy tych, których dotyczyły, zapłacił życiem prezydent Lech Kaczyński. Ale pomiędzy stwierdzaniem tych faktów – od lat powszechnie znanych tym, którzy chcieli je znać: „Polska, od lat w strukturach NATO i UE, jest częścią świata zachodniego”, „Rosja jest zagrożeniem dla Europy, także dla Polski, i jeżeli pokona Ukrainę – pójdzie dalej”, „W naszym interesie jest wspieranie Ukrainy, przynależność do UE i NATO” – Tusk wplata rzeczy bardzo niedobre. Bo wydawałoby się, że prezydenta Karola Nawrockiego naprawdę nie sposób połączyć z aktami dywersji na kolei, do których doszło w zeszłym tygodniu. Okazuje się, że dla premiera Donalda Tuska nie ma rzeczy niemożliwych (przynajmniej jeśli chodzi o manipulację, dezinformację i propagandę, bo z realizacją 100 konkretów to już trochę trudniej…). „Dowiedzieliśmy się” bowiem, że prezydent Nawrocki – korzystając ze swoich konstytucyjnych prerogatyw - dokonuje „sabotażu”, tak jak dywersanci, którzy zwiali sobie na Białoruś, ale premier przynajmniej ma ich zdjęcia.
A to tylko jeden z wielu przykładów. Orwellowskich przykładów. W ustach Donalda Tuska znaczących tyle, co „wojna to pokój, wolność to niewola , ignorancja to siła”. Pokrótce omówimy teraz każdy z tych 5 punktów i zobaczymy, ile są warte wypowiadane właśnie przez tego polityka, który od dwóch lat jest premierem naszego kraju.
1. Nie atakuj polskich służb i wojska, czyli: pani Barbara znowu płacze. Pani kapitan Anna walczy samotnie
No dobrze: „samotnie” to w przypadku kpt. Anny Michalskiej może nieco zbyt daleko idące określenie. Bo przecież były przy niej w sądzie konserwatywne redakcje (w tym reporter wPolsce24 Konrad Hryszkiewicz z ekipą naszej telewizji) oraz wspierający byłą rzecznik SG aktywiści i zwykli Polacy. Był Adam Borowski, działacz opozycji demokratycznej czasów PRL. Ale „samotnie” w tym sensie, że pani kapitan przeciwko sobie miała aparat państwa. Nielegalnie przejęta prokuratura, która – jak ustaliła Telewizja wPolsce24 (mówił o tym dziennikarz stacji - Samuel Pereira)- wycofała się z dalszego oskarżania aktora Piotra Zelta „na osobiste polecenie” ministra i Prokuratora Generalnego Waldemara Żurka. Sąd – podobno niezawisły – uznał, że Zelt miał prawo nazwać Annę Michalską „twarzą bestialskich, bandyckich standardów państwa PiS”. Nie widać, żeby kapitan Anna Michalska otrzymała wsparcie ze strony Straży Granicznej choć kierownictwo tej formacji jeszcze za rządów PiS stawało za nią murem, kiedy ze spokojem odpowiadała nie tylko na pytania dziennikarzy, ale także ataki i hejt. Ci, którzy lżyli Straż Graniczną, żołnierzy czy kpt. Michalską – byli albo uniewinniani przez sądy, albo prokuratura umarzała śledztwo.
CZYTAJ TAKŻE:
Choć zapewne Anna Michalska nie chciałaby być nazywana „ofiarą”, to taką rolę chętnie przyjmują celebryci, którzy atakowali Straż Graniczną i służby mundurowe w apogeum kryzysu na granicy polsko-białoruskiej w 2021 r. Wtedy jeszcze atakowanie polskich służb było w środowisku politycznym twórcy „5 żelaznych zasad” na porządku dziennym. Było aktem odwagi i obywatelskiej odpowiedzialności. Migranci nie byli „narzędziem w rękach Łukaszenki i Putina” prowadzących wojnę hybrydową przeciwko Polsce (jak wyglądałaby nasza pomoc Ukrainie i Ukraińcom w lutym 2022 r., gdybyśmy kilka miesięcy wcześniej „wpuścili wszystkich tych ludzi” i 24 lutego 2022 r. byli ewentualnie w trakcie „ustalania, kim są”, wedle życzenia poseł Iwony Hartwig odłożonego na „później”?), ale „biednymi ludźmi szukającymi swojego miejsca na ziemi” (wypowiedź samego autora „5 żelaznych zasad”). Z biegiem czasu, gdzieś między pełnoskalowym atakiem Rosji na Ukrainę a zmianą władzy w Polsce, gdzieś między powołaniem przez ówczesnego ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Adama Bodnara specjalnego zespołu do ścigania obrońców granic a śmiercią zaledwie 21-letniego sierżanta Mateusza Sitka (po tym jak migrant podczas szturmu na granicę zaatakował żołnierza prowizoryczną „dzidą”), okazało się, że największa ofiara całej sytuacji jest tylko jedna. To aktorka i celebrytka Barbara Kurdej-Szatan, autorka wulgarnego, naszpikowanego słowami na „k” wpisu, w którym nazwała funkcjonariuszy SG „mordercami” i „maszynami bez serca, bez mózgu, bez niczego”.
Umówmy się: Kurdej-Szatan de facto nie doświadczyła żadnych realnych konsekwencji tego wpisu, może poza reakcjami internautów zbliżonymi do poziomu jej komentarza, czyli hejtem. Straciła rolę w znanym tasiemcu TVP, straciła kontrakt reklamowy w firmie świadczącej usługi telekomunikacyjne, wymiar sprawiedliwości raz wszczynał, raz umarzał postępowania. Mało tego – nawet nie przeprosiła za te wulgarne, obraźliwe słowa (usunięcie wpisu i pokrętne pijarowe non-apology to nie są przeprosiny). Wszystko to nie przeszkodziło aktorce pozować na ofiarę całej sytuacji. Po wszystkim udzielała wywiadów „Gazecie Wyborczej”.
Dwa tygodnie później z Barbarą Kurdej-Szatan oglądamy film jeszcze raz w kawiarni na warszawskiej Woli. Aktorka znowu płacze. Jak mówi: z bezsilności
— pisał Piotr Głuchowski w „Dużym Formacie” z 23 listopada 2021 r.
Zrobiłam hejterom wielki prezent, wiem. Mogą mnie pokazywać jako uosobienie zdrady pseudopolskich elit. Zobaczcie: Telewizja Polska dała jej sławę i pieniądz, a ona Polski nie kocha… Otóż kocham! Swój kraj i ludzi, którzy mają prawo obawiać się, że 500 uchodźców zmieni się w pięć tysięcy
— żaliła się w rozmowie z dziennikarzem „Gazety Wyborczej” w przerwie od zachwytów Głuchowskiego nad jej talentem.
Oprócz tego Barbara Kurdej-Szatan pojawiała się na Campusie Polska Przyszłości. Aktorka prowadziła na Campusie debatę na temat hejtu. Po 2021 r. każde jej wystąpienie odnoszące się do wulgarnego, obraźliwego wpisu o SG i żołnierzach sprowadzało się do tego, że spotkał ją hejt i nie wiadomo jakie represje, bo jest wrażliwa, empatyczna i zareagowała emocjonalnie. Bo przecież słowa „mordercy” już by nie użyła. Po zmianie władzy w 2023 r. z przytupem powróciła do TVP (w likwidacji. Wszystkich platformerskich antyputinistów neofitów serdecznie zachęcam do poczytania o tym, jak Putin po dojściu do władzy w Rosji przejął niezależną wówczas telewizję NTV). Mało tego, dostała własny program rozrywkowy, a po pewnym czasie rolę w nowym serialu. W międzyczasie publikowała na Instagramie łzawe relacje, na których płacze, wychodząc z sądu czy prokuratury, że oto skończył się jej „koszmar”. Koszmar żołnierzy i funkcjonariuszy SG? Ich żon, matek, sióstr, dzieci? Kto by się tam przejmował? Koszmar kapitan Anny Michalskiej? Co tam jakaś „pisowska” funkcjonariuszka!
Nie tylko zresztą Barbara Kurdej-Szatan zyskała po zmianie władzy ciepłą posadkę w TVP. Ciekawy przykład to dziennikarz Piotr Maślak, który zaliczył powrót w wielkim stylu.
Nie potrafię tego nazwać inaczej, strażnicy graniczni, którzy zabraniają dostarczyć wody i dopuścić lekarzy do uchodźców mogą sobie przyczepić naszywki SS. Tamci też wykonywali rozkazy. A jak Wam każą strzelać do uchodźców też wykonacie rozkaz?
— pisał o SG w 2021 r. dziennikarz związany wówczas z TOK FM. Wpis usunął, jego sprawę warunkowo umorzono, nigdy nawet nie przeprosił, a w 2024 r. został… szefem Agencji Kreacji Publicystyki, Dokumentu i Audycji Społecznych w TVP.
O innych, pomniejszych atakach mających miejsce w czasie kryzysu na granicy polsko-białoruskiej (Katarzyna Augustynek nazywana „Babcią Kasią” także po zmianie rządu paradowała z przypinką i transparentem „Straż Graniczna – mordercy!”) powiedziano już miliony razy. Mieliśmy posłów Sterczewskiego, Jońskiego i Szczerbę biegających z reklamówkami, kocami i bułeczkami czy pizzą (Sterczewski buńczucznie zaczepiał także funkcjonariuszy SG i żołnierzy, próbował ich „legitymować”). Nie mówiąc już o byłej europoseł Janinie Ochojskiej, od której biedny premier Donald Tusk, po przejściu do nowej mądrości etapu, zmuszony był odcinać się setki razy, coraz większymi nożycami. O filmie Agnieszki Holland „Zielona Granica” (który obejrzałam w jednym z serwisów streamingowych i tym bardziej uważam, że jest to film propagandowy, stawiający polską Straż Graniczną w złym świetle, na równi z funkcjonariuszami reżimu Łukaszenki) także powiedziano już miliony razy. Ale robienie z hejterów „ofiar”, „bohaterów”, wrażliwych duszyczek, które odważnie przeciwstawiły się „okrucieństwu” nie tyle żołnierzy, ale jakichś tam „pisowskich” funkcjonariuszy i nagradzanie ich pracą w nielegalnie przejętej TVP w najbardziej dobitny sposób kłóci się z pierwszą „żelazną zasadą”. W państwie Tuska, za lżenie polskich służb, można przecież podłapać fuchę w TVP w likwidacji, o ile jest się z odpowiedniej opcji.
2. Nie powtarzaj rosyjskiej propagandy – (chyba że uderza w PiS, Dudę czy Nawrockiego)
W powtarzaniu rosyjskiej propagandy partia Tuska i jej zwolennicy mają długie doświadczenie, zapoczątkowane w zasadzie Katastrofą Smoleńską z 2010 r. Do tej pory radośnie powtarzają tezy z raportu Anodiny i przyklaskują tym, którzy robią to w różnej formie na miesięcznicach, byle tylko sprowokować prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.
Ale to nie jedyny powód, dla którego w ustach premiera Donalda Tuska także ten punkt z „5 żelaznych zasad” brzmi niewiarygodnie i właśnie czysto orwellowsko. Są przykłady bardziej aktualne, odnoszące się do bliższej nam rzeczywistości. Bo w okresie, kiedy doszło do Katastrofy Smoleńskiej, Rosja Putina, choć wtedy chwilowo rzekomo Miedwiediewa, jedynie coraz śmielej pokazywała autorytarne, imperialne tendencje, a nie prowadziła pełnoskalowej wojny. Nie oznacza to, że się do niej nie przygotowywała, ale o tym w jednym z następnych punktów.
Nie prowadziła takiej wojny również w styczniu 2020 r., kiedy to ówczesny prezydent RP Andrzej Duda zdecydował, że nie weźmie udziału w obchodach 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz w Jerozolimie. Prezydentowi kraju, na którego terytorium hitlerowskie Niemcy w bestialski sposób mordowały ludzi odmówiono udzielenia głosu na tych uroczystościach, jednak nie odmówiono… Władimirowi Putinowi, rosyjskiemu satrapie i, jak się okazuje – wiernemu kontynuatorowi „ideałów” Związku Sowieckiego. A tak się składa, że Putin w tamtym okresie regularnie atakował Polskę w kwestiach historycznych, m.in. przypisując naszemu krajowi współodpowiedzialność za niemieckie zbrodnie II wojny światowej! Prezydent Duda był w tamtym czasie atakowany przez dzisiejszych czołowych antyputinistów neofitów, bo co to ma znaczyć, że - hehehe- „Adrian” stroi jakieś fochy dlatego, że będzie tam Putin? Skandal, obciach, postępująca izolacja Polski od wielkiego świata! Bo przecież wcale nie chodziło o to, że uroczystości organizował przyjaciel Putina Mosze Kantor (właśc. Wiaczesław Mosze Kantor) i że w świetle ostatnich wypowiedzi ruskiego dyktatora istniało ryzyko, że w swoim wystąpieniu Władimir Władimirowicz znów zechce uderzyć w Polskę kilkoma kłamstwami historycznymi, a prezydent Duda nie będzie miał możliwości, aby odpowiednio, na bieżąco, zareagować i skontrować Putina. Prezydent Andrzej Duda, zgodnie z zapowiedzią, do Jerozolimy nie pojechał, a ówczesna opozycja przez jakiś czas ciosała mu za to kołki na głowie, że wstyd, że izolacja i że co on w ogóle stroi jakieś fochy? Że przecież powinien właśnie pojechać i odpowiedzieć Putinowi (no, tylko że odpowiedzieć nie mógł, skoro nie pozwolono mu przemawiać. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował?).
Kolejne wydarzenie mniej odległe niż Katastrofa Smoleńska, to wspomniany już wcześniej kryzys na granicy polsko-białoruskiej w 2021 r. Choć dziś zarówno rząd, jak i prawicowa opozycja mówią jak jeden mąż: „To wojna hybrydowa Łukaszenki przy wsparciu Putina”, „Migranci są w tej wojnie hybrydowej wykorzystywani przez dyktatorów z Moskwy i Mińska jako ludzka broń. Nie możemy wpuszczać ich nielegalnie do Polski. Nasze granice muszą być szczelne”, to w 2021 r. takie stawianie sprawy w tym samym środowisku politycznym wywoływało głębokie oburzenie. Na samo wspomnienie o wojnie hybrydowej podnosił się krzyk: „Ale jak to?! To są tylko biedne dzieci! Jak można mówić, że są „bronią”? Kiedy po pełnoskalowej agresji Putina na Ukrainę zaczęli już wierzyć w perfidię reżimów z Moskwy i Mińska, nadal powtarzali jak zaklęcia: „Putin Putinem, Łukaszenko Łukaszenką, ale jak można wywozić dzieci zimą do lasu?!”.
A przecież Putinowi i Łukaszence właśnie o to chodziło – aby przedstawiać Polskę, a ściślej – Unię Europejską – jako miejsce, gdzie bestialscy funkcjonariusze, maszyny w rękach Kaczyńskiego i innych, mordują dzieci, wywożą je do lasu, bo w Polsce rządzi nacjonalistyczny, nietolerancyjny, rasistowski PiS. A jeśli Polska tych ludzi wpuści, to nie będzie już miała miejsca dla uchodźców z Ukrainy, zapanuje ogólny chaos, może dojdzie do jakichś rozrób i zamieszek między Ukraińcami uciekającymi przed wojną a migrantami z Afryki i Bliskiego Wschodu. Migranci rozbiegną się po innych krajach UE, zwłaszcza do naszych zachodnich sąsiadów, znanych już wcześniej z polityki „Herzlich Wilkommen”, i wtedy będzie można pokazywać słabość i demoralizację „zgniłego Zachodu”, a jako „rozsądną alternatywę” przedstawiać Rosję i Białoruś, które migrantów nie przyjmują (a jeśli już to po to, aby rozwozić ich po krajach Europy Środkowo-Wschodniej). „Baćka” osobiście zresztą pojawiał się na koczowiskach migrantów przy granicy i robił sobie zdjęcia z biednymi, niechcianymi w Polsce, arabskimi i afrykańskimi dziećmi. Antyputiniści neofici z 24 lutego 2022 r. pozwalali wschodnim satrapom wciągać się w ich grę. Powielali w sieci filmiki pokazujące rzekomą „brutalność” polskich służb (bliźniaczo podobne do tego, który tak wstrząsnął aktorką Barbarą Kurdej-Szatan, że aż postanowiła zbluzgać i zwyzywać tych, którzy bronią także jej bezpieczeństwa. Wrażliwe serduszko Kurdej-Szatan propagandyści Łukaszenki też zresztą chętnie wykorzystali), a przez chwilę nawet solidaryzowali się z dezerterem Emilem Czeczką, bo rzekomo ujawniał „prawdę” o sytuacji na granicy. Organizacje typu „Grupa Granica”, mówiąc o śmierciach migrantów na granicy powielały białoruską narrację i dane służb Łukaszenki – na co zwracała zresztą uwagę kapitan Anna Michalska. Publikowały w sieci filmiki (także już po rozpoczęciu pełnoskalowej rosyjskiej agresji na Ukrainę), w których rodziny migrantów roztapiają nad ogniskiem śnieżną kulę, żeby uzyskać wodę, czy w którym głodny ojciec Syryjczyk dzieli się z głodnymi dziećmi herbatnikiem znalezionym w lesie, starym i rozmokłym (autentyczne przykłady). Zwolennicy KO w zasadzie przestali powielać narrację o „brutalności” PiS i jego służb dopiero po zmianie władzy, kiedy premier Donald Tusk i jego rząd zaczęli chwalić się, że… polskie granice są szczelne jak nigdy, dzięki ich działaniom.
A „maile Dworczyka” – nieco wcześniejsze, ale z tego samego roku co początek kryzysu na granicy polsko-białoruskiej? Politycy i zwolennicy Koalicji Obywatelskiej oraz dziennikarze lewicowo-liberalnych mediów (część z nich pod koniec 2023 i na początku 2024 r. znalazła zatrudnienie w mediach publicznych) z wypiekami na twarzy powielali treści z podejrzanej strony „Poufna Rozmowa”. Kiedy ówczesny wicepremier ds. bezpieczeństwa Jarosław Kaczyński czy ministrowie kierujący w rządzie Mateusza Morawieckiego resortami siłowymi, jak np. Mariusz Błaszczak czy Mariusz Kamiński, ale też inni politycy Zjednoczonej Prawicy przestrzegali: „Za wyciekiem maili stoi Rosja i/lub Białoruś. To wojna informacyjna, wojna hybrydowa, nie kolportujcie tego, bo działacie na rzecz Rosji”, po drugiej stronie rozlegał się rechot. Kiedy odbyło się niejawne posiedzenie Sejmu, lewicowo-liberalne media donosiły, że ponoć podczas tego posiedzenia Jarosław Kaczyński „straszył Rosją” (dokładnie tak pisano). Kiedy któryś z polityków PiS, którego nazwisko pojawiało się w mailach (było tak np. z Jackiem Sasinem) potwierdził autentyczność choćby jednego z nich, dziennikarze, politycy i zwolennicy ówczesnej opozycji traktowali to jako potwierdzenie, że autentyczne są wszystkie, podczas gdy to stara metoda ruskiej dezinformacji – między to, co kłamliwe czy spreparowane wciskać to, co autentyczne, aby uwiarygodnić kłamstwa. Sformułowania z maili, takie jak „polityczne złoto” czy „obdzwonieni” weszły zresztą na stałe do języka polityków i zwolenników koalicji 13 grudnia, dziennikarzy lewicowo-liberalnych mediów czy tzw. „silnych razem”.
Jako „polityczne złoto” rząd PiS miał traktować m.in. rozpoczęcie pełnoskalowej rosyjskiej agresji na Ukrainę. Zarówno pomoc Ukrainie i Ukraińcom (choć zdarzały się opinie – fałszywe - że pomagali tylko zwykli Polacy i wolontariusze, a rząd przez pierwsze dni nie zrobił nic), jak i twarda postawa prezydenta Andrzeja Dudy i jego wsparcie dla ukraińskiego odpowiednika Wołodymyra Zełenskiego – także miały być „politycznym złotem”, które odwróci uwagę Brukseli od „łamania praworządności” przez rząd PiS. To samo towarzystwo, które dziś krzyczy „Sława Ukrainie” i widzi Putina za każdym drzewem, jeszcze w przeddzień rosyjskiego ataku na Ukrainę rechotało z prezydenta Dudy, który przytrzymał mikrofon Jarosławowi Kaczyńskiemu podczas wystąpienia. Nie liczyło się, o czym obaj politycy mówią – a mówili o tym, że Putin najprawdopodobniej za chwilę zaatakuje Ukrainę - liczyło się, że „Adrian” trzyma „Kaczorowi” mikrofon. Następnego dnia było wielkie zaskoczenie i krótkie „odpuszczenie” PiSowi. Aż do momentu, kiedy pewien opiniotwórczy dziennik, który w 2009 r., czyli już po agresji Rosji na Gruzję, publikował list Putina do Polaków, stwierdził, że w listopadzie 2021 r., kiedy amerykański wywiad miał wiarygodne informacje, że Rosja niebawem uderzy w Ukrainę, spotykał się z „międzynarodówką Putina”, czyli z europejskimi prawicowymi partiami i ich przywódcami, w tym Viktorem Orbanem i Marine le Pen. A te doniesienia połączono z rzekomym brakiem reakcji rządu czy – jak ujął to obecny wicepremier i szef MSZ Radosław Sikorski „momentem zawahania” – w pierwszych dniach agresji na Ukrainę. A kiedy premier Mateusz Morawiecki, wicepremier Jarosław Kaczyński i ówcześni szefowie rządów Czech i Słowenii: Petr Fiala i Janez Janša udali się do Kijowa – jako pierwsi europejscy przywódcy i to w okresie, gdy Putin liczył, że uda mu się zająć ukraińską stolicę, więc Kijów był oblężony i pod ciągłym rosyjskim ostrzałem, to w połączeniu kropek pomogli: pseudodziennikarz Jan Piński i jego przyjaciel, wtedy silnie rozpolitykowany adwokat, a dziś poseł KO – Roman Giertych. Ponieważ prezes PiS wysunął wówczas stanowczo odrzuconą przez prezydenta Zełenskiego propozycję misji pokojowej NATO na Ukrainie, Giertych – a za nim Piński – obwieścili, że… w rzeczywistości wicepremierowi Kaczyńskiemu chodziło o rozbiór Ukrainy, który to miał już wcześniej dogadany z Orbanem i Putinem (z tym ostatnim to chyba telepatycznie). Jednym z dowodów miało być właśnie spotkanie PiS z europejską prawicą (niestety, jeśli chodzi o Rosję, często zbyt naiwną, a niekiedy również uwikłaną w pewne interesy), ale również np. zdjęcie Zbigniewa Raua, ówczesnego szefa polskiej dyplomacji z funkcjonariuszem reżimu Putina działającym na odcinku dyplomacji - Siergiejem Ławrowem, zrobione w przeddzień wojny. Nieważne, że Polska przewodniczyła wtedy w OBWE, że Rau nie dał się Ławrowowi wyprowadzić w pole i potępił działania Rosji, mało tego – delegacja ówczesnego szefa MSZ spotkała się wówczas także z rosyjską opozycją. Zdjęcie stało się później dla „silnych razem”, ale również… niektórych polityków (Artur Łącki z KO pisał, że Rau „ściskał się z Ławrowem”) dowodem na rzekomą współpracę PiS z Rosją.
Oprócz Giertycha z kumplem Pińskim, podobną narrację powielali w Polsce tacy politycy jak Radosław Sikorski, Bartłomiej Sienkiewicz czy dziennikarz Tomasz Lis, jeszcze nie tak wówczas skompromitowany jak obecnie. A poza Polską? Ot, chociażby Siergiej Ławrow (i to jego wypowiedź komentował na portalu X Tomasz Lis, twierdząc, że funkcjonariusz reżimu Putina… „potwierdza (…) koncepcję Giertycha”! Rzeczywiście, jak Ławrow coś „potwierdzi” to trzeba uwierzyć, bo wcale nie kłamał na oczach całego świata, twierdząc m.in. że Rosja nie napadła Ukrainy). A oprócz Ławrowa – cała plejada kremlowskich propagandzistów, np. Siergiej Naryszkin - szef Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji (według Naryszkina, rozbioru Ukrainy Polska miałaby dokonać wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi). Również Dmitrij Miedwiediew, były prezydent Rosji, sugerował, że Polska chce zająć Ukrainę. Rzekome pretensje Polski do części terytoriów ukraińskich nie są zresztą czymś nowym – to stary kawałek z repertuaru ruskich propagandystów i w Polsce trafiający na podatny grunt np. wśród zwolenników odzyskania przez nasz kraj Lwowa.
Wygrana Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich była prawdziwym ciosem dla Koalicji Obywatelskiej, niezależnie od tego, jak bardzo premier Donald Tusk próbował robić dobrą minę do złej gry. Tutaj jednak również z pomocą przyszedł Roman Giertych. Chodzi nie tylko o całe to szaleństwo z protestami wyborczymi, ale o rzekomą narkomanię głowy państwa. Poseł Giertych wielokrotnie, już po zaprzysiężeniu prezydenta Karola Nawrockiego sugerował, że „to, co on zażywa, to nie jest tytoń” (tutaj mecenas ma rację – używką jest nie tyle sam tytoń, co występujący w nim związek chemiczny, czyli nikotyna. Mało tego, produkty nikotynowe, inne niż „tradycyjne” papierosy, nie muszą nawet wcale zawierać tytoniu!), a nawet wprost groził głowie państwa „odsiadką za publiczne ćpanie”. Krótko po tym, jak Giertych na platformie X oskarżał prezydenta o „ćpanie”, rosyjska propagandowa agencja TASS wypuściła depeszę, w której nie tylko cytuje adwokata i posła KO. Depesza ta jest bowiem niemal w całości oparta na wpisie Romana Giertycha. Tylko zamieszczona na końcu wzmianka o tym, że Karol Nawrocki „próbował potajemnie zażywać substancje” podczas debaty w TVP nie pochodziła od polityka KO.
Kończąc ten wątek, warto dodać, że Karol Nawrocki nie jest jedynym przywódcą, którego ruska propaganda pomawia o „ćpanie”. Tego rodzaju narrację Rosja i jej pożyteczni idioci w Polsce snują także na temat prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, i, niestety, zdarza się to podchwytywać części prawicowych internautów.
Te kilka przykładów pokazuje, że część polityków i środowisk w Polsce (w pewnym stopniu opiniotwórczych, bo na przykład Roman Giertych w TVP Info w likwidacji gości obecnie dosyć często, choć już np. Piński to chyba zbyt duży hardkor nawet dla Doroty Wysockiej-Schnepf) albo powiela ruską propagandę, albo staje się dla niej pożywką.
3. Koniec z wetami i sabotażem legislacyjnym. Czyli: „Donald, ale powiązać Nawrockiego z aktami dywersji to ci się nie uda”/ „Nie? To potrzymaj mi popcorn, Adaś!”
Prezydent Karol Nawrocki odpowiedział już na „5 zasad” Tuska „Pięcioma Prawdami Polaków” z 1938. Gdyby jednak prezentował poziom niektórych przedstawicieli obecnej większości parlamentarnej, mógłby na ten punkt 3., odnoszący się przecież bezpośrednio do niego („Koniec z wetowaniem”), buńczucznie zapytać: „Bo co? Co mi zrobisz, Donald?”
Należałoby bowiem zapytać, czego premier Donald Tusk oczekuje i co ma na myśli – że prezydent nie zawetuje już żadnej ustawy, która trafi na jego biurko? Że będzie podpisywał wszystko jak leci? Że gdyby – czysto hipotetycznie – powstała ustawa o tym, że Polska zostanie siedemnastym landem niemieckim (a rząd będzie to argumentował, również czysto hipotetycznie, tym, że to w ramach lepszego zabezpieczenia nas przed ewentualną rosyjską agresją), prezydent też ma bez mrugnięcia okiem taką ustawę podpisać? Co się zresztą kryje za tym „koniec z wetowaniem”? Czy premier zamierza wyciągnąć jakieś konsekwencje, jeśli prezydent jednak zawetuje taką czy inną ustawę lub nie podpisze takich czy innych nominacji?
Co prawda pojawiają się już jakieś podszepty duetu Piński-Giertych o „ponownym przeliczeniu głosów”. W dodatku nawet rozpalają na nowo nadzieję w serduszkach „silnych razem”. Bo oto po odmowie nominacji sędziów Giertych stwierdził, że Nawrocki de facto zrzekł się w ten sposób urzędu prezydenta per facta concludentia , czyli tzw. „dorozumianym oświadczeniem woli, poprzez samo zachowanie”. W podobnym czasie stwierdził również, że miał rację, składając protest przeciwko zaprzysiężeniu byłego prezesa IPN na urząd głowy państwa. Przypomnijmy, że Roman Giertych 6 sierpnia 2025 r. ostentacyjnie opuścił salę plenarną Sejmu, zanim Karol Nawrocki wypowiedział słowa przysięgi. Nieco później na łamach portalu Pińskiego Wieści24 ukazał się „artykuł” nieistniejącej dziennikarki Karoliny Gorczyckiej, gdzie sugerowano, że Donald Tusk „podniósł rękawicę i rozważa przeliczenie wszystkich głosów” .
Premiera również można podejrzewać o różne niepokojące plany czy ekscentryczne zachowania (trudno jakkolwiek inaczej nazwać chociażby powoływanie się w dużej, ogólnopolskiej stacji telewizyjnej na Jacka Murańskiego, „postać znaną”), ale nasuwa się pytanie, czy Tusk w ogóle wie, że „rozważa przeliczenie wszystkich głosów”. Najbardziej twardogłowe „silniczki” chętnie podchwytują w internecie tę „publikację” Pińskiego, nie zastanawiając się nawet, na ile ona jest wiarygodna. Mało tego, o ponownym przeliczeniu głosów piszą już nie w kontekście domniemanych fałszerstw, ale… jako o „kiju”, „bacie”, „narzędziu dyscyplinującym” prezydenta. Może więc są takie podszepty w kierunku premiera, który po zaprzysiężeniu nowego prezydenta bardzo stanowczo odciął się od pomysłu przeliczenia głosów? Tego oczywiście nie wiemy, nie wiemy też, czy w ogóle by się na to zdecydował. Ale skoro sugeruje, że „koniec z wetowaniem”, to może i zamierza jakieś „konsekwencje” wyciągnąć.
Dodajmy, że w piątkowym wystąpieniu sejmowym pan premier nieco złagodził swoje „koniec z wetowaniem” w punkcie trzecim. Może w głowie Donalda Tuska przez chwilę postała myśl, że brzmi to nieco niezręcznie, że pachnie pewną groźbą. Ale… wyszło chyba jeszcze gorzej. A na pewno gorzej dla historyka, którym przecież Tusk jest z wykształcenia.
Trzecie: nie osłabiaj państwa i jego spójności sabotażem legislacyjnym, tym współczesnym liberum veto. Rosja zawsze lubiła polskie liberum veto
— powiedział z mównicy sejmowej.
Weto prezydenta porównywać z liberum veto? W dodatku weto zawsze wyjaśnione, uzasadnione i z sugestią, że gdyby w danej ustawie umieścić czy wykreślić takie lub inne zapisy, prezydent podpisałby ją? A inicjatywy ustawodawcze – to też „sabotaż legislacyjny” lub liberum veto? Wreszcie – czy jeżeli Karol Nawrocki od początku urzędowania podpisał kilkadziesiąt ustaw, a zawetował kilkanaście, to czy rzeczywiście racjonalnym jest powiedzieć, że wetuje „złośliwie”? Że blokuje, paraliżuje… Sabotuje?
Właśnie – „sabotaż legislacyjny”. To najwyraźniej kolejne pojęcie stworzone przez rząd Donalda Tuska, chyba nieznane wcześniej ani w polskim prawie, ani w polityce. I co ono właściwie oznacza? Dodajmy, że określenie „sabotaż”, a nie np. „paraliż”, jest użyte celowo, z rozmysłem. Działalność prezydenta Nawrockiego ma bowiem w świadomości opinii publicznej „skleić” się z aktami dywersji na kolei, dokonanymi na zlecenie Rosji przez dwóch obywateli Ukrainy, którzy następnie, nieniepokojeni przez nikogo, udali się na Białoruś. Może, kierując się logiką Donalda Tuska i jego „5 żelaznych zasad”, należałoby zapytać, czy nie z sabotażem innego typu niż legislacyjny mamy tu do czynienia i czy nie inna osoba niż oskarżany przez Tuska prezydent tego sabotażu dokonuje?
Jestem za Zachodem, a nie Wschodem; nie podważam członkostwa w UE. A za kim był ten Zachód i czy na pewno do tego nie wróci?
Czy wolno nam krytykować swoją rodzinę lub poszczególnych jej członków – nawet rodziców czy dziadków – jeśli postępują źle? Jeśli np. zbytnio ingerują w nasze życie prywatne, nasze związki, małżeństwa, sposób wychowywania dzieci etc. lub np. próbują za nas decydować, jak urządzimy nasz dom czy mieszkanie.
Przecież krytykujemy czy upominamy naszych rodziców, współmałżonków, dzieci, rodzeństwo, przyjaciół, gdy uważamy, że postępują źle, gdy nie zgadzamy się z nimi, gdy uważamy, że np. zbytnio ingerują w nasze życie. Sami też niekiedy przyjmujemy czyjąś krytykę, porady, sugestie i potrafimy naprawiać swoje błędy. Mało tego – dyskutujemy z naszymi bliskimi, a nawet kłócimy się. A później potrafimy się pogodzić, czasem udaje nam się coś wywalczyć, ale wciąż żyjemy razem. Podobnie jest w miejscu pracy, w relacjach z przełożonym czy współpracownikami. Mówienie wprost o tym, co należałoby poprawić w naszym życiu rodzinnym czy systemie pracy lub projekcie, który razem tworzymy, krytyka, dyskusje – niekiedy bardzo ostre, to pożądana, normalna i pożyteczna rzecz w każdej zbiorowości dorosłych, świadomych ludzi. A nadto – oznacza to, że ufamy naszej rodzinie, współmałżonkowi, współpracownikom czy przełożonym, czujemy się swobodnie, bezpiecznie.
Czy w przypadku naszej przynależności do Unii Europejskiej nie jest tak samo? Czy nie wpajano nam przez lata, że to ostoja demokracji, wspólnota, duża rodzina? I czy przypadkiem kiedyś, w przeszłości, tak właśnie nie było? Czy wreszcie – nie mamy prawa czuć się swobodnie? Przecież to jest wspólnota suwerennych państw, a nie sekta czy dyktatura. Państw, które się różnią. Które mają nieco inne położenie geopolityczne, inną historię, inne opcje polityczne u władzy, inne dominujące religie, inny system prawa czy system władzy, w różnych sprawach także rozbieżne interesy. A mimo to wspierają się nawzajem i w kluczowych kwestiach zachowują jedność – przynajmniej teoretycznie.
Dlaczego więc Unii Europejskiej nie wolno krytykować? Dlaczego każda – także konstruktywna – krytyka, która ma prowadzić do naprawy tego, co w niej działa źle, utożsamiana jest nagle z putinizmem, dążeniem do wyprowadzenia Polski z UE, do osłabienia czy rozbicia tej Wspólnoty, która – owszem – ma wiele wad, ale w obecnej chwili nie możemy pozwolić sobie na jej opuszczenie? Nie możemy i zresztą nie chcemy tego robić. Z całą pewnością również i Unia Europejska nie bardzo chce ewentualnego wyjścia Polski ze wspólnoty, która przecież – wbrew powszechnym wyobrażeniom – nie daje nam nic za darmo. My również dokładamy się do poszczególnych projektów czy funduszy.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości nigdy nie krytykował Unii Europejskiej jako takiej, nie podważał też naszego w niej członkostwa – tak samo nie robi tego PiS jako opozycja. Krytykują niewłaściwe decyzje poszczególnych instytucji unijnych, wszechobecną biurokrację czy próbę zawłaszczania kompetencji, których tym instytucjom jako państwo nie przyznaliśmy, dążenia do pogłębienia federalizacji, narzucania w poszczególnych kwestiach wszystkim krajom takich samych celów i dążeń nie zawsze możliwych do zrealizowania.
A jeśli chodzi o Zachód, to należy pamiętać, że to pojęcie odnosi się do dwóch bloków: Unii Europejskiej i państw Europy Zachodniej, takich jak chociażby Niemcy czy Francja. Ale również – państw anglosaskich, spoza Unii Europejskiej czy w ogóle naszego kontynentu, ale będących dla nas ważnymi partnerami np. w ramach NATO. To oczywiście przede wszystkim Stany Zjednoczone, będące zarazem filarem Sojuszu Północnoatlantyckiego i jednym z największych światowych mocarstw. Co w takiej sytuacji znaczy: być „za Zachodem”? Jeżeli jestem za dobrymi relacjami z Niemcami i Francją, ale nie lubię tego czy innego prezydenta USA– to jestem za Zachodem czy za Wschodem? Albo jeżeli bliskie relacje ze Stanami Zjednoczonymi są dla mnie ważniejsze niż z Niemcami czy Francją – jestem za Wschodem czy Zachodem?
I pomińmy już nawet fakt, że Wschód to przecież nie tylko Rosja. Wschód to także np. Ukraina. Za kim jednak przez lata był ten Zachód, o którym myśli premier Donald Tusk w swoich „5 żelaznych zasadach”? Czy Niemcy i Francja nie robiły przez lata intratnych interesów z Rosją? Czy zarówno przywódcy Europy Zachodniej, jak i prezydenci USA wywodzący się z bardzo różnych opcji nie traktowali przez lata Putina jako normalnego, pełnoprawnego, równorzędnego partnera w decydowaniu o różnych sprawach, współpracy gospodarczej i wojskowej, sojuszach i organizacjach międzynarodowych? Czy na pewno jedynym „człowiekiem Putina” w Europie jest Viktor Orban?
A czy to Viktor Orban budował z Putinem Nord Stream i Nord Stream 2? Nie. To dużo potężniejsi gracze od Orbana. A przynajmniej – w przeszłości potężniejsi. Jak np. Angela Merkel. Bardziej prorosyjski był tylko jej poprzednik na Urzędzie Kanclerskim - Gerhard Schröder. Również działania następcy Merkel – Olafa Scholza – przed rosyjską agresją na Ukrainę, ale też już po jej rozpoczęciu, budzą wiele pytań. Kiedy jednak w 2022 r. Scholza krytykował za pseudopomoc dla Ukrainy ówczesny premier Mateusz Morawiecki, był odsądzany od czci i wiary przez tych samych polityków, którzy dziś otwarcie mówią, że Niemcy zbyt blisko współpracowały z Rosją. Tyle że w czasie, kiedy tak się działo, nie mieli raczej większych uwag. Dopiero po tym jak Angela Merkel zrezygnowała z urzędu, a Putin rozpoczął pełnoskalową agresję na Ukrainę, nagle okazało się, że premier Donald Tusk (w tamtym czasie lider opozycji) od wielu lat był prawdziwym „jastrzębiem” i przestrzegał przed Putinem czy to Angelę Merkel, czy to poszczególnych prezydentów Francji, których rosyjski satrapa również wodził za nos i rozstawiał po kątach. Osławiony amerykański „reset” ? To polityka czasów Baracka Obamy – prezydenta z obozu Demokratów. Sekretarzem stanu w jego administracji była Hillary Clinton. Ta sama, której mąż – również były prezydent USA – po latach pokrzykiwał o rzekomej prorosyjskości PiS. Ta sama, która – walcząc w 2016 r. o urząd prezydenta z Donaldem Trumpem, była przedstawiana jako alternatywa dla „prorosyjskiego” miliardera. Ani amerykańscy Demokraci, ani Angela Merkel, Francuais Hollande czy Emmanuel Macron nie powiedzieli nigdy „Myliliśmy się. Nie mieliśmy racji. Utuczyliśmy Putina. Byliśmy zbyt pobłażliwi. Prowadząc z nim interesy, umożliwiliśmy mu prowadzenie długotrwałej, wyniszczającej wojny”.
Tak samo, jak Joe Biden nigdy nie był zawsze tak samo twardy wobec Rosji, tak Donald Trump nie zawsze był tak naiwny, jak obecnie (może „naiwność” to zbyt łagodne słowo na „plan pokojowy”, jaki amerykański przywódca był łaskaw zaproponować światu). To Joe Biden zaraz na początku urzędowania odblokował budowę Nord Stream 2. To Donald Trump za swojej pierwszej prezydentury, w roku 2017 czy 2018 r. wygarnął Niemcom, że za mało poważnie traktują swój udział w NATO i czy w końcu chcą obrony przed Rosją, czy robienia z tą samą Rosją biznesów.
Jest Zachód i Zachód. To oczywiste, że każdy, kto nie chce być pod rosyjskim butem, powinien być za Zachodem. Trzeba jednak pamiętać, który Zachód jest w stanie realnie zatrzymać Putina, a który Zachód czeka tylko na powrót do interesów. I wreszcie – który Zachód ma bogatą historię współpracy z Rosją, która tak często, w ostatecznym rozrachunku, od tej sowieckiej czy carskiej różni się tylko nazwiskiem dyktatora. Wreszcie – jakie mamy siły i środki, aby przekonać Zachód, niezależnie, czy ten waszyngtoński, czy berliński – aby stanął po dobrej stronie mocy i uspokoił agresora w sposób możliwie najbardziej sprawiedliwy i korzystny dla strony odpierającej agresję.
W kwestii bycia „za Zachodem, a nie Wschodem” trzeba jeszcze rozprawić się z pewnym kłamstwem strony rządowej – o opozycji, która rzekomo widzi wroga czy zagrożenie na Zachodzie, tj. w Brukseli czy Berlinie lub Paryżu, a nie na Wschodzie. W przypadku PiS jest to wierutne kłamstwo. A ci, którzy niegdyś oskarżali braci Kaczyńskich o „rusofobię”, zaś sami z Putinem i Miedwiediewem układali się, bo robiono tak na Zachodzie, doskonale przecież o tym wiedzą. Chodzi o to, że zagrożenie ze strony Rosji i ze strony Niemiec jest innego typu. Putin chce podporządkować sobie Europę, a może i świat – nagą, brutalną przemocą, Berlin – biurokracją, rozpychaniem się w UE, zawłaszczaniem kolejnych kompetencji. Jarosław Kaczyński miliony razy i przez wiele lat mówił o Rosji to, co dziś mówi Donald Tusk. Tyle że wtedy ministrowie Tuska, dziś najwięksi antyputinowscy jastrzębie, zastanawiali się „czy prezes wziął proszki”.
Jestem po stronie Ukrainy w wojnie z Rosją – a co zrobi z tym Ukraina?
Choć dzisiaj może już mało kto o tym pamięta, kiedy kanclerz Scholz czy prezydent Macron wisieli na telefonie z Putinem, z których to telefonów niewiele zresztą wynikało, prezydent Andrzej Duda i prezydent Litwy Gitanas Nauseda wspierali w Kijowie ukraińskiego przywódcę Wołodymyra Zełenskiego. Polacy otworzyli swoje domy i serca dla uchodźców, a rząd wysyłał broń walczącym lub zmieniał polskie prawo w taki sposób, aby ukraińskim kobietom i dzieciom łatwiej było odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości i niby bliskim, choć przecież wciąż obcym kraju. Nikt nie ma wątpliwości, że PiS w wojnie z Rosją był, jest i będzie po stronie Ukrainy (za co był zresztą wielokrotnie atakowany przez Konfederację, a zwłaszcza jej odłamy typu Korwin i Braun). Podobnie prezydent Karol Nawrocki - choć może jest w tym bardziej pragmatyczny czy ostry niż partia, która udzieliła mu poparcia w wyborach (umówmy się też, że prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski nie powinien opowiadać się po stronie któregokolwiek z kandydatów, tak jak zresztą nasi politycy nie mają mandatu do opowiadania się po stronie tego czy innego kandydata w wyborach w innych krajach) – to doskonale wie, kto w tej wojnie jest agresorem. Bo przecież i jego ten agresor chce „dopaść”.
Jeśli chodzi o Polskę, pytanie brzmi nie „czy” jesteśmy po stronie Ukrainy, ale „jak” jesteśmy. Na ile Ukraina widzi nas przy wspólnym stole, gdy przyjdzie do układania prawdziwego planu pokojowego, później – przy ewentualnej odbudowie, a już w dalszej przyszłości – jak wyglądałaby np. nasza współpraca w UE. Czy po tym, jak już pomogliśmy Ukrainie od pierwszych dni wojny, Kijów również będzie potrafił zdecydować się na pewne delikatne ustępstwa w kwestiach trudnych dla naszych narodów, takich jak Wołyń. A może spróbuje przekonać swoich obywateli, którzy przebywają na terenie naszego kraju, że symbole banderowskie kojarzą się Polakom źle i mają prawo tak nam się kojarzyć? Choćby i były to drobne rzeczy. Bo chodzi nie tylko o sam fakt bycia po stronie Ukrainy, ale o jakość. Żeby to, co wypracowaliśmy w czasie wojny, przełożyło się na stabilne, bezpieczne partnerstwo. Pomagać zawsze trzeba mądrze. A co więcej – tak, aby nie zaszkodzić.
Wreszcie – abstrahując od tego, co jest polską racją stanu (w zasadzie dobrze, że Donald Tusk już wie, że nadmierna ufność wobec Rosji nią nie jest) – żaden rząd ani prezydent nie zmusi nikogo, żeby w ten czy inny sposób myślał czy to o Ukrainie, czy to o Rosji. Tak samo jak nie zabroni politykom krytykować Unii Europejskiej, a prezydentowi – wetować ustaw czy proponować własnych rozwiązań. I żadne manipulacje, sztuczki językowe typu „sabotaż legislacyjny” czy inne zakrzywienia rzeczywistości tego nie zmienią.
Do „zawieszenia broni” czy „opamiętania” też nikogo nie zmusi. Zwłaszcza gdy sam broni zawieszać nie zamierza, mało tego, dzień po publikacji „5 zasad” atakuje opozycję i prezydenta, a następnego dnia znów wychodzi i wzywa do „opamiętania”. Próba wbicia ludziom czegokolwiek cepem do głowy to nie jest, panie premierze, zawieszenie broni. Tym bardziej, że nic odkrywczego pan nie mówi, że Pańska formacja sama zaprzeczała temu, co Pan mówi i że adresuje to Pan do ludzi, którzy mówili o tym już przed laty, ale Pańskie środowisko polityczne traktowało ich jako „oszołomów”. A jeśli chce Pan do tego zmusić, np. egzekwując przestrzeganie „5 zasad” prawnie, to niechże Pan sobie założy to Ministerstwo Prawdy, przynajmniej będzie uczciwiej.
CZYTAJ TAKŻE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/746507-5-zelaznych-zasad-tuska-czyli-orwell-wiecznie-zywy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.