Chodzi o to. żeby konkretny przypadek „dziadka z Wehrmachtu” rozmyć w tysiącach innych i twierdzić, że było mnóstwo „dziadków z Wehrmachtu”.
W związku z tym, że w Galerii Palowej Ratusza Głównego Miasta w Gdańsku od 12 lipca 2025 do 10 maja 2026 r. eksponowana jest wystawa „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”, mamy masę ściemy i manipulacji. A sprawa jest – jakby powiedział Bronisław Komorowski – „arcyboleśnie prosta”. Ta wystawa jest w istocie dla jednego człowieka. Którego, to się okaże w dalszej części tego tekstu.
Oficjalny przekaz jest taki, że wystawa dotyczy losów mieszkańców Pomorza Gdańskiego, którzy podczas II wojny światowej zostali przymusowo wcieleni do armii niemieckiej, głównie do Wehrmachtu. Ekspozycja, przygotowana we współpracy z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku i Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, ma ukazywać przyczyny, przebieg i konsekwencje masowej rekrutacji prowadzonej przez III Rzeszę na tym terenie. Prezentuje indywidualne historie Pomorzan – przedwojennych obywateli II Rzeczpospolitej, Wolnego Miasta Gdańska i Niemiec – podkreślając różnorodność ich doświadczeń oraz powojenne przemilczenie tego tematu. Wystawa ponoć nie ocenia, lecz stara się wyjaśnić i zrozumieć trudną historię, stawiając pytania o pamięć i zapomnienie po 1945 r.
Głosy oburzenia polityków opozycji są zrozumiałe, bo dla nich „nasi chłopcy” to ktoś zupełnie inny, ale pewnym zaskoczeniem dla rządzących może być stanowisko wicepremiera, ministra obrony Władysława Kosiniak-Kamysza: „Wystawa w Muzeum Gdańska ‘Nasi chłopcy’ dotycząca mieszkańców Pomorza Gdańskiego służących w armii III Rzeszy nie służy polskiej polityce pamięci. Nasi chłopcy, żołnierze i cywile, Polacy, bronili Ojczyzny przed nazistowskimi Niemcami do ostatniej kropli krwi. To oni są bohaterami i to im należą się miejsca na wystawach”. Podobnie zareagował wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski: „Nasi chłopcy walczyli we wrześniu 1939 r. z Wehrmachtem. Nasi chłopcy walczyli z atakującymi od wschodu Sowietami. Nasi chłopcy walczyli w Armii Krajowej i Batalionach Chłopskich. Z okupantami. Nasi chłopcy”.
Wywołane do tablicy poczuło się Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego Hanny Wróblewskiej: „Wystawa ‘Nasi chłopcy’ prezentowana przez Muzeum Gdańska przywraca pamięć o Polakach, którym podmiotowość została przemocą odebrana, i o których na całe dekady zapomniano. Wystawa przybliża losy dziesiątków tysięcy Polaków, przymusem wcielonych do Wehrmachtu. Ogromna część z nich zdezerterowała, zasilając później szeregi Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Misją instytucji takich jak muzea jest rzetelne i kompleksowe prezentowanie historii, często dotyczącej tematów trudnych i do tej pory przemilczanych. Zarzuty o przekłamywanie historii, które forsowanie są przez część sceny politycznej są nie tylko szkodliwe - podważają zaufanie do instytucji, których fundamentalnym zadaniem jest strzeżenie prawdy historycznej. Instytucje muzealne kierują się etosem badawczym, opartym na weryfikacji źródeł, analizie faktów i prezentowaniu różnorodnych perspektyw. Przeszłość powinna być i jest opowiadana przez polskie instytucje kultury w sposób rzetelny, a nie taki, w którym wykorzystywane są wygodne narracje polityczne”. Wniosek jest taki, że na historyczny determinizm i fatalizm nic nie da się poradzić.
Fakty historyczne są takie, że na Pomorzu Gdańskim i Śląsku Niemcy wprowadzili Deutsche Volksliste, która klasyfikowała mieszkańców według stopnia „niemieckości”. Polaków, zwłaszcza tych o niemieckim pochodzeniu lub mieszkających na terenach przedwojennego Wolnego Miasta Gdańska czy Śląska, często wpisywano do niższych kategorii (np. III lub IV), co automatycznie czyniło ich poddanymi Rzeszy i podlegającymi służbie wojskowej. Odmowa podpisania volkslisty wiązała się z represjami, w tym aresztowaniem, konfiskatą majątku czy wysłaniem do obozu koncentracyjnego. Mimo to odmowy się zdarzały.
Na Pomorzu Gdańskim (Reichsgau Danzig-Westpreußen) szacuje się, że ok. 1,5 mln osób podlegało wpisaniu na Volkslistę. Większość Polaków była zaliczana do kategorii III (osoby uznane za „możliwe do zniemczenia”) lub IV („odszczepieńcy”, czyli osoby o polskiej tożsamości, ale z niemieckimi korzeniami). Odsetek osób, które odmówiły podpisania Volkslisty, jest szacowany na 5-10 proc. W regionie działały organizacje podziemne, takie jak Tajna Organizacja Wojskowa „Gryf Pomorski”, które zachęcały do oporu wobec germanizacji, co wpływało na decyzje odmawiających.
Na Śląsku (Provinz Oberschlesien i częściowo Provinz Niederschlesien) wpisywanie na Volkslistę obejmowało ok. 2,5-3 mln osób. Śląsk był szczególnie intensywnie germanizowany ze względu na znaczną liczbę osób o mieszanym polsko-niemieckim pochodzeniu. Odsetek odmawiających podpisania listy oszacowano na ok. 5–15 proc., w zależności od powiatu i lokalnych warunków. W niektórych rejonach, np. na Górnym Śląsku, gdzie wielu mieszkańców miało niemieckie korzenie, presja na podpisywanie była mniejsza, ale w innych, bardziej polskich obszarach (np. Zagłębie Dąbrowskie), z kolei opór był większy. Odmowa była częstsza wśród inteligencji i osób aktywnie związanych z polskim ruchem narodowym.
Wprawdzie odmowa podpisu była traktowana jako akt buntu, co skutkowało natychmiastowymi konsekwencjami, takimi jak aresztowanie, wysyłka do obozu (np. Stutthof na Pomorzu), ale wpisanie na Volkslistę dawało też pewne przywileje, np. lepsze racje żywnościowe czy ochronę przed wysiedleniem, co w warunkach wojennych było istotne dla przetrwania rodzin. Część Polaków jednak nie zdawała sobie sprawy, że podpisanie Volkslisty może prowadzić do wcielenia do Wehrmachtu.
Szacuje się, że na Pomorzu i Śląsku do Wehrmachtu wcielono od 350 tys. do 500 tys. Polaków, co pokazuje, że było to powszechne. Brak dokładnych statystyk wynika z niekompletnej dokumentacji niemieckiej oraz powojennych trudności w weryfikacji indywidualnych przypadków. Badania historyczne, takie jak prace Ryszarda Kaczmarka (dla Śląska) czy Andrzeja Gąsiorowskiego (dla Pomorza), wskazują na stosunkowo niski odsetek odmów, ale dane te są szacunkowe i opierają się na analizie powojennych procesów rehabilitacyjnych oraz zeznań świadków.
Teraz możemy przejść do tego, jaki był rzeczywisty powód zorganizowania wystawy „Nasi chłopcy”. Wiele wskazuje na to, że chodzi o Donalda Tuska i uczynienie z jego rodzinnej historii doświadczenia powszechnego. Czyli chodzi o głośnego „dziadka z Wehrmachtu”, który ma nie być wyjątkiem, a bardzo typowym krewnym z Wehrmachtu. Wygląda to na zamówienie zrealizowane po 20 latach od ujawnienia sprawy „dziadka z Wehrmachtu”.
Donald Tusk od młodości podkreślał specyfikę kulturową i narodowościową Gdańska i dużej części Pomorza. Często mówił, że jest przede wszystkim gdańszczaninem, ewentualnie Kaszubem. Aktywnie włączył się w tworzenie mitologii gdańskości i kaszubskości jako odmiennej formacji kulturowej - ponadpaństwowej i niepolskiej, na przykład podczas spotkań z pisarzem Günterem Grassem czy z ówczesną szefową Związku Wypędzonych, Eriką Steinbach. Donald Tusk mówił: „Moja mama dopiero mając 11 lat uczyła się polskiego. Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość miałem dziwną sytuację: byłem z polskiej rodziny używającej gdańskiej niemczyzny”.
Język niemiecki i niemieckość w rodzinie Donalda Tuska były obecne właściwie zawsze. Jak na rok przed śmiercią mówiła matka premiera, Ewa Tusk, jej „mama i babcia chciały [po zakończeniu wojny wyjechać do Niemiec], w końcu były Niemkami. Obie jednak zostały w Gdańsku, bo tata stanowczo powiedział, że nigdzie nie pojedzie”. To oznacza, że w domu rodzinnym Ewy Tusk mówiło się po niemiecku, a ona zaczęła się uczyć polskiego dopiero po wojnie.
Matka Ewy Tusk była Niemką – nazywała się Anna Gertrude Liebke (1908 – 1997) i była córką Ottilii Johanny Krause (ur. 1879) oraz Alberta Franza Liebke (ur. 1879). Anna Dawidowska z domu Liebke pracowała jako korektorka w niemieckiej gazecie w Sopocie, a polskiego zaczęła się uczyć dopiero po wojnie, gdy miała już 38 lat. W domu Donalda Tuska seniora, ojca obecnego premiera RP, mówiło się i po niemiecku, i po polsku.
Żyjący krewni Donalda Tuska opowiadali, że 1 września 1939 r. jego dziadek Józef Tusk najpierw się ukrywał, a potem zgłosił na policję i został aresztowany. Ale z aresztu wyszedł i następnie pracował jako robotnik rolny. 19 marca 1940 r. Józef Tusk znalazł się w obozie Stutthof, gdzie pracował przy równaniu wałów ochronnych w Reimerswalde, a potem w stoczni Schichaua w Elblągu. W sierpniu 1941 r. Józef Tusk miał zostać przywieziony do gdańskiego gestapo, a stamtąd przeniesiony do obozu Neuengamme koło Hamburga. O pobycie Józefa Tuska w obozie nie ma żadnych informacji. Wiadomo tylko, że został zwolniony 26 sierpnia 1942 r. Pracę znalazł w fabryce Schatza, u którego zatrudniona była już jego żona.
2 sierpnia 1944 r. Józef Tusk został wcielony do 328 zapasowego batalionu szkoleniowego grenadierów, czyli do jednostki Wehrmachtu. We wrześniu 1944 r. został on przekształcony w 328 Grenadier-Ersatz-und Ausbildungs-Bataillon. W życiorysie z 1948 r., przechowywanym w gdańskim oddziale Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych, Józef Tusk napisał: „25 sierpnia 1944 roku Niemcy wysłali mnie do Niemiec na roboty przy budowie okopów i pracowałem przy budowie bunkrów, rowów przeciwpancernych itd”.
Eleonora Gurkowska, córka Józefa Tuska, w sierpniu 2006 r. opowiadała dziennikarce Barbarze Szczepule, że ojca „wysłano chyba na front wschodni, do Kurlandii, bo jeszcze z Nowego Portu mama dostała od niego wiadomość, że takie pogłoski krążą wśród nowo powołanych”. A „z tej Kurlandii przerzucono ojca statkiem do Danii i tam gdzieś - gdzie, nie wiadomo - zaraz dostał się do niewoli angielskiej czy amerykańskiej”.
W lipcu 2006 r. Donald Tusk miał otrzymać z archiwum brytyjskiego Ministerstwa Obrony informację, że „Józef Tusk, urodzony 23 marca 1907 roku w Gdańsku, syn Józefa, nie figuruje w żadnym wykazie”, choć wcześniej członkowie rodziny twierdzili, że trafił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ewa Tusk mówiła w 2008 r. Romanowi Daszczyńskiemu: „Teść uciekł z Wehrmachtu do polskiego wojska”. Co się więc działo z Józefem Tuskiem po 24 listopada 1944 r., kiedy to – jak wynika z zapisu w niemieckim archiwum - przestał być żołnierzem Wehrmachtu? Dane brytyjskie mogłyby wskazywać na to, że Józef Tusk był niemieckim jeńcem wziętym do niewoli przez Brytyjczyków. Do Sopotu Józef Tusk wrócił dopiero w październiku 1945 r. We wrześniu 2006 r. Donald Tusk twierdził: „Myślę, że dziadek Józef był polskim patriotą. We wrześniu 1939 r. nie wyrzekł się polskości, za co kilka lat przesiedział w hitlerowskich obozach. W 1945 roku wrócił do Polski i nigdy nie myślał o emigracji, choć przecież mógł wyjechać”.
Drugi dziadek Donalda Tuska, Franciszek Dawidowski, 1 września 1939 r. schował się w studni, gdzie przesiedział tydzień. Jego córka Ewa, matka Donalda Tuska, opuszczała mu jedzenie na sznurku. Gdy się ujawnił, skierowano go na przymusowe roboty do stoczni, a potem do Kętrzyna. Tam – jak wspominała Ewa Tusk – „pracował jako robotnik przy budowie Wilczego Szańca”. „Doszło do katastrofy budowlanej, bodajże zawalił się jakiś sufit. Wśród rannych był mój tatuś, położyli go w szpitalu polowym. (…) Któregoś dnia cały personel medyczny zaczął zachowywać się tak, jakby szedł na defiladę. I nagle - do sali wchodzi Hitler. Sala była duża, a on chodził od łóżka do łóżka i podawał chorym rękę. Tata leżał obok kolegi Polaka. Obaj powiedzieli sobie, że za żadne skarby nie podadzą Hitlerowi ręki, więc udawali umarlaków. Tata zezował tylko przez przymrużone oko, co się dzieje. Hitler podszedł do jego łóżka, lekko się nachylił, zobaczył, że stan jest ciężki, i tylko poklepał tatusia po ramieniu” – mówiła w 2008 r. Ewa Tuska Romanowi Daszczyńskiemu.
Ewa Tusk opowiedziała też o Marii Dawidowskiej, siostrze ojca, która zginęła 30 stycznia 1945 r. Była na pokładzie statku „Wilhelm Gustloff”, storpedowanego przez sowiecki okręt. Ewa Tusk mówiła: „Nie [uratowała się]. Ani ona, ani trójka jej małych dzieci. Ocalał tylko jej najstarszy syn, ale imienia nie pamiętam. Po wojnie mieszkał w Niemczech, podobno już nie żyje”. Jest bardzo mało prawdopodobne, a wręcz niemożliwe, żeby Polka z czwórką dzieci znalazła się wśród pasażerów MS Wilhelm Gustloff, gdzie na pokładzie byli m.in. gestapowcy, członkowie NSDAP, policjanci, żołnierze, pracownicy niemieckiej administracji. Polskich cywilów tam nie było. Jeśli nie Maria Dawidowska była w styczniu 1945 r. z jakichś powodów ważna dla uciekających Niemców, to jej mąż, o którym jednak nic nie wiemy.
Wygląda na to, że po wyjściu na jaw w 2005 r. sprawy „dziadka z Wehrmachtu”, członkowie rodziny Donalda Tuska mówili za dużo, choć mówili prawdę, więc stało się to kłopotliwe. Jednak organizowanie wystawy, żeby konkretny przypadek „dziadka z Wehrmachtu” rozmyć w tysiącach innych to gruba przesada. Tym bardziej że zmusza do zadania pytania, kim naprawdę byli „nasi chłopcy” i odpowiedzi na nie, że to jednak nie ci, którzy służyli w Wehrmachcie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/735106-wystawe-nasi-chlopcy-zorganizowano-dla-jednego-czlowieka
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.