Rządy Donalda Tuska rozpoczęły się – klasyka w przypadku ustrojów autorytarnych, latynoamerykańskich „czarnych pułkowników” czy komunistów w Afryce z lat 60. i 70. – od siłowego przejęcia mediów publicznych.
Potem przyszedł czas na polowanie z nagonką na konserwatywnych polityków, sędziów, naukowców, przede wszystkim historyków, samorządowców oraz księży – cały czas nie zdejmując nogi z gazu w poszukiwaniu „nieprawomyślnych” dziennikarzy. I od czasu do czasu zahaczając o Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które uznane zostało przez liberalną lewicę za bastion sił konserwatywnych, i od lat jest solą w oku „Gazety Wyborczej”, TVN-u czy Polsatu. W akcji nękania środowiska dziennikarskiego zasadniczą rolę pełni niesławny art. 212, i doskonale pamiętam serię procesów z lat 2000., które Adam Michnik nawykowo wytaczał Gazecie Polskiej, liczne sprawy o zniesławienie, którymi nękano Anitę Gargas, Dorotę Kanię, Rafała Ziemkiewicza, Cezarego Gmyza czy Piotra Nisztora. Zresztą nie tylko dziennikarzy, ale i wydawców – że przypomnę kłopoty Tomasza Sakiewicza, Jacka i Michała Karnowskich czy Pawła Lisickiego. Z ostatniej kroniki wypadków - oto 400 tys. złotych, zasądzonych od Doroty Kani, autorki cyklu „Resortowe dzieci”, ówczesnego redaktora naczelnego TVP Michała Adamczyka, gdzie seria była emitowana, oraz dzisiejszej prezes SDP, a wówczas komentatorki tematu Jolanty Hajdasz nt. afer korupcyjnych i zblatowania Jana Kulczyka z postkomuną – przez jego dzieci, Dominikę i Sebastiana. Przez opary absurdu ledwie widać strzępy faktów, bardzo niepokojących, łącznie z tajemniczą śmiercią Kulczyka, po której jego rodzina i środowisko nabrało wody w usta, i tak trzyma. No i zupełnie ostatnio skazanie red. Tomasza Duklanowskiego za to, że mówił prawdę o skandalu korupcyjnym marszałka Tomasza Grodzkiego, który przez wiele lat brał łapówki za przyspieszenie terminu operacji ratującej życie, a teraz – jak Roman Giertych, Gawłowski, Karpiński i paru innych polityków KO – chroni się za immunitetem.
Od dekad – komuna załatwiała to w trybie przyspieszonym, wyrzucenie z pracy, „wilczy bilet”, więzienie - my, dziennikarze o poglądach konserwatywnych, żyjemy i pracujemy pod presją artykułu 212 kk., co już jest sprzeczne z praworządnością i demokracją. Zwalczani, relegowani z życia publicznego, pozbawiani pracy i podstaw zarobkowania, tak, zniesławiani i pozbawiani dobrego imienia, bo nazywani populistami, a jak się któryś z notorycznych kłamców z „GW” czy TVN 24 rozpędzi, faszystami. Bezkarnie, choć przecież takie działania wyczerpują znamiona przestępstwa art. 212 kk.! Jedną z form obrony są konferencje i debaty publiczne, jak ta, która odbyła się kilka dni temu w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich pn. „Przestępstwo zniesławienia a swoboda wypowiedzi dziennikarskiej”. Pretekstem stał się raport Jędrzeja Jabłońskiego z Ordo Iuris nt. art. 212, bicza na niepokornych dziennikarzy, a w istocie tych, którzy usiłują przedrzeć się przez zwartą ścianę kłamstw, manipulacji, czasem prowokacji, dotrzeć do prawdy i zaprezentować ją społeczeństwu. Część obecnych na konferencji dziennikarzy opowiedziała się za zniesieniem tego artykułu, część za jego reformą, ale nie było takich, którzy chcieliby pozostawić go w dotychczasowej formie.
I nic dziwnego. Art. 212 kk. to relikt stanu wojennego - w taki sposób komuna zwalczała niezależną prasę oraz wydawnictwa książkowe. „Kto pomawia inną osobę, grupę osób… o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania, potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności…” A par. 1 mówi o zniesławieniu kwalifikowanym za pomocą środków masowego komunikowania i zagrożony jest karą grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. I tu jest pies pogrzebany. Bo co to znaczy praktycznie - w Polsce, gdzie upolitycznione sądy, większość organizacji pozarządowych ma serca po lewej stronie, społeczeństwo obywatelskie dopiero się rodzi, a wydawcy nie dysponują „libel case insurence”, pulą pieniędzy na wypadek procesu o zniesławienie wytoczonego któremuś z jego dziennikarzy? W dodatku w Polsce to dziennikarz konserwatywny bywa zwykle – jak w przypadku rodzeństwa Kulczyków - celem ataków, w dodatku nie tylko polityków czy biznesmenów, ale i „braci po piórze”. I ta hucpa, ten brak solidarności zawodowej wciąż trwa. Od 1,5 roku, od siłowego przejęcia mediów publicznych, nagonka na konserwatywne media zintensyfikowała się. Nagłaśnianie ewidentnego skandalu w interesie społecznym nazywa się wygodnie „atakiem z przyczyn politycznych”, a ekipa Tuska coraz częściej sięga po art. 212 nie tylko po to, aby bronić swego wizerunku publicznego, zwykle mocno nadszarpniętego, ale by zniszczyć niewielki segment mediów konserwatywnych i kontrolować narrację na tematy polskie i zagraniczne, co bardzo pomaga w rządzeniu. I tak Konstytucja, która jasno mówi o wolności słowa, jako jednym z podstawowych praw człowieka swoje, a ekipa Tuska – swoje. Włóczenie dziennikarzy po sądach – rekordzistką jest chyba Anita Gargas i Rafał Ziemkiewicz – trwa, włóczenie ich po sądach, przykłady ewidentnego nękania, złośliwości zblatowanych z władzą sędziów, przeciąganie spraw w celu grillowania podsądnych, komplikacje życiowe, jakie to wszystko za sobą pociąga – to codzienność polskich dziennikarzy konserwatywnych, zwłaszcza śledczych.
W Wielkiej Brytanii, a mam prawo przypuszczać, że i w innych krajach Zachodu nie ma art. 212 kk., czyli karania „występku, który polega na zniesławieniu, pomówieniu osoby, grup osób lub instytucji”. Tzw. label case można tam wytoczyć jedynie z oskarżenia prywatnego, i zwykle czynią to politycy czy celebryci, twierdząc, że dziennikarz czy gazeta naruszyła ich dobra osobiste. Jak wspominałam, w dużych grupach prasowych jak The Daily Telegraph, Daily Mirror, Guardian Media Group - istnieje w razie takich procesów „fundusz ratunkowy”, który wydawca uruchamia, broniąc swoich dziennikarzy. Taka jest sytuacja na dziś. Po drugie – kiedy dochodzi do procesu skorumpowanego polityka, czy jest to konserwatysta czy labourzysta, świat dziennikarski łączy swoje siły. Bo chodzi o wskazanie i napiętnowani osobnika, w interesie społecznym, o zdrowie moralne obywateli, i mimo wysokiej sekularyzacji i bałaganu po-brexitowego, do dziś tak się w Wielkiej Brytanii dzieje. Symbolem tej zasady może być choćby afera z 2009 roku wokół 39 posłów, konserwatystów, labourzystów i liberałów związana z niewłaściwym wykorzystaniem puli poselskiej, ujawniona przez Daily Telegraph. Na skutek interwencji liderów partyjnych, część skompromitowanych posłów nie startowała w kolejnych wyborach, kilku znalazło się w więzieniu, a suma pieniędzy oddanych do budżetu państwa wyniosła wtedy ok. 500 tys. funtów. Oto przypadek walki z dziennikarzami konserwatywnego posła Neila Hamiltona, który przyjął gościnę w paryskim Ritzu oraz pieniądze od Mohammeda Al. Fayeda za zadanie w Izbie Gmin interesującego go pytania. Tę aferę wyniuchał lewicowy Guardian. Hamilton wytoczył gazecie proces, label case, i oczywiście przegrał. Ten sam Guardian namierzył także słynnego dziennikarza, wówczas posła, Jeffreya Archera. On także zaczął procesować się z tą gazetą, i też przegrał proces o zniesławienie. Potem sprawa karna, skazanie, więzienie m.in. za mataczenie. Ze sceny politycznej zniknął na kilka lat bodaj Nigel Lawson, który kupił mieszkanie komunalne przy pomocy „słupa”. A dwa razy znalazł się za burtą znany polityk Labour Party, Peter Mandelson – raz za nieujawnienie w zeznaniu podatkowym pożyczki na dom, jaką zaciągnął u kolegi posła, a potem za załatwienie poza kolejką paszportu multimilionerowi indyjskiemu za wpłacenie miliona funtów na Millennium Dome, który Mandelson wtedy dozorował. A typowany wtedy na następcę Johna Majora, Jonathan Aitken znalazł się w więzieniu za przyjęcie gościny w Ritzu i prezentów od wspomnianego już Al. Fayeda. Ci ostatni nawet nie próbowali wytaczać procesów prasie, która ujawniła ich szwindle, bo wiedzieli, że są sami. Sprawdziły się media, sprawdzili sędziowie, opinia publiczna, no i ówczesne władze partyjne, które nie śmiały wtrącać się do sprawy.
Więcej, w Wielkiej Brytanii w przypadkach dotyczących osób publicznych dopuszczalnym środkiem walki z korupcją jest sting operation, prowokacja. W 2013 roku dziennikarz programu Panorama BBC, podając się za przedstawiciela jakiejś firmy, skontaktował się z posłem Patrickiem Mercerem, prosząc o lobbing na rzecz ponownego przyjęcia Fidżi do Commonwealthu, skąd wypadła po uprzednim zamachu stanu. Parlamentarzysta podpisał kontrakt na doradztwo za 4 tys. funtów, obiecując zadać w Izbie Gmin stosowne pytanie. Po ujawnieniu sprawy, Patrick Mercer zrzekł się pozycji whipa, szefa ds. etyki partii, potem został postawiony przed komisją etyki parlamentu, gdzie obiecał nie ubiegać się o mandat w wyborach w 2015 roku. Sting operation! W dzisiejszych czasach! A jednak metodę prowokacji w przypadkach poważniejszych przestępstw obserwuje się także w Stanach Zjednoczonych. W każdym razie, jeśli idzie o korupcję oraz tzw. niewłaściwe zachowania posłów, czyli molestowanie, w polityce, przynajmniej w krajach anglosaskich, wciąż panuje opcja zero. W Wielkiej Brytanii jedynym przepisem prawnym, ograniczającym wolność słowa jest ustawa Anti-terrorism Act z roku 2000, która karze za utrzymywanie w tajemnicy planowanego zamachu terrorystycznego oraz druga, z 2006 roku, za publiczna akceptację i gloryfikowanie terroryzmu. Szczęściarze!
Dopiero kiedy obserwuje się anglosaskie życie publiczne i medialne, widać jak bardzo dzielni są nasi dziennikarze konserwatywni – nie tylko śledczy jak Anita Gargas, Dorota Kania, Piotr Nisztor czy Wojciech Biedroń – ale my wszyscy, którzy dzień po dniu, artykuł po artykule, wypowiedź publiczna po wypowiedzi – wykuwamy zasady demokracji w polskich mediach. Ja sama robię to od 55 lat, bo w 1970 roku aresztowano mnie także za manifest RUCHU „Mijają lata”, gdzie mówiło się o wolnych wyborach jako gwaranta demokracji, o prawach człowieka i wolności słowa. Potem walczyliśmy o to samo w czasach Solidarności i mieliśmy nadzieję, że potem będziemy już mogli wreszcie konsumować te demokratyczne dobra. Ale nie, dziś znowu jesteśmy na posterunku. I będziemy tak długo, jak trzeba.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/734681-zintensyfikowala-sie-nagonka-na-konserwatywne-media
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.