Niniejszy tekst ma charakter prywatny i nie stanowi stanowiska Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wyrażone w nim poglądy są wyłącznie moimi osobistymi przekonaniami.
I. Wprowadzenie: Suwerenność jako odpowiedzialność - nie tylko państwa, ale i obywateli
Suwerenność państwa nie jest jedynie abstrakcyjną kategorią prawną ani sloganem politycznym. Jest ona żywym i codziennym obowiązkiem - wspólnym wysiłkiem instytucji oraz wspólnoty obywateli - by zapewnić ciągłość istnienia Rzeczypospolitej jako struktury chroniącej życie, wolność i godność swoich obywateli. W sensie konstytucyjnym oznacza to minimum: ochronę granic, zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego oraz utrzymanie ładu instytucjonalnego, który umożliwia ludziom przewidywalne, godne życie.
Kiedy te funkcje zawodzą - nie w wyniku kataklizmu, lecz wskutek świadomego demontażu lub zaniechania - suwerenność staje się pytaniem nie o władzę, lecz o sens istnienia wspólnoty politycznej. Jesteśmy dziś właśnie w takim momencie. Państwo polskie - rozumiane jako zespół instytucji powołanych do ochrony interesów obywateli - przestało być podmiotem realnym. Jego aktywność jest pozorna, jego decyzje - sprzeczne z wolą społeczną, a jego reakcje - nieproporcjonalne i chaotyczne. Rząd, który utracił swoją reprezentatywność w procesie stopniowego wypierania legitymacji demokratycznej, nie pełni już funkcji służebnych wobec narodu. Przeciwnie - działa wbrew niemu, prowadząc politykę niespójną, obcą interesowi wspólnoty i aksjologicznie wyjałowioną.
Nie jest to tylko kryzys rządów. To najgłębszy kryzys państwowości od czasów II wojny światowej. Groźniejszy nawet od stanu wojennego, bo nieogłaszany, nieuchwytny, rozwodniony w proceduralnych pozorach. To kryzys, który może doprowadzić - nie przez czołgi, lecz przez rozpad sensu - do utraty suwerenności cywilizacyjnej: w języku, w strukturze społecznej, w bezpieczeństwie demograficznym. Nie przypadkiem rośnie dziś poczucie zagrożenia tam, gdzie przez dekady panował spokój: w domach, na ulicach, w szkołach. Po raz pierwszy od czasu najazdu bolszewickiego w 1920 roku i fali sowieckich gwałtów z lat 1944-47 to właśnie kobiety - matki, córki, żony, opiekunki - znajdują się w epicentrum realnego strachu. To nie jest metafora. To wynik zaniechania.
Państwo, które nie chroni własnych granic i nie przeciwdziała migracyjnej presji ze wschodu i zachodu, przestaje być dla obywateli gwarantem ładu - staje się jego zagrożeniem. W takiej sytuacji obowiązek suwerenności nie znika. Przechodzi na obywateli - nie jako wezwanie do buntu, lecz jako wezwanie do odpowiedzialności. Do rozumnej, zgodnej z konstytucją samoorganizacji. Do tworzenia mikrostruktur bezpieczeństwa, aksjologii i odporności symbolicznej - w rodzinach, w gminach, w mediach, w parafiach.
Ten tekst nie wzywa do rozbicia państwa - przeciwnie: do jego ocalenia. Ale ocalenia poprzez świadomość, że suwerenność to nie jest przywilej rządzących, tylko misja całej wspólnoty. Gdy ci, którzy mieli nas chronić, stają się bezsilni lub wrodzy, nie wolno nam milczeć. Ale nie wolno nam także sięgać po chaos. Potrzebna jest odpowiedź aksjologiczna - zakorzeniona w konstytucji, w cywilizacji łacińskiej i w polskim etosie odpowiedzialności za wspólne dobro.
Nie będzie już państwa, jeśli nie będzie obywateli, którzy gotowi są o nie się upomnieć - z rozwagą, z mądrością, z cichym, ale nieugiętym „nie”. W tym sensie suwerenność jest dziś imieniem sumienia.
II. Państwo pozoru czy państwo rzeczywiste? O dualizmie legitymacji i formy
W klasycznym ujęciu politycznym państwo legitymizuje się na dwa sposoby: przez zgodność z formą konstytucyjną oraz przez uznanie społeczne - społeczną akceptację jego działań jako realnie chroniących wspólnotę. Gdy obie te osie ulegają rozszczepieniu, a aparat państwowy przestaje odzwierciedlać wolę narodu i interes publiczny, powstaje zjawisko, które nazwać można państwem pozoru - strukturą, która formalnie istnieje, lecz aksjologicznie się wyczerpała.
Zjawisko to opisałem szczegółowo w analizie „Wojna o legalność”, pokazując, jak operacje poznawcze typu false flag podszywają się pod język demokracji, by delegitymizować demokratycznie wybranych przywódców. To nie tylko podważenie wyniku wyborów prezydenckich z 2025 roku - to próba głębsza: unieważnienia fundamentu konstytucyjnego, czyli samej zasady, że to obywatele decydują, kto ich reprezentuje. W tym sensie działania obecnej większości parlamentarnej mają charakter odwróconej aksjologii - konstytucyjne instytucje (Prezydent, Trybunał Konstytucyjny, KRRiT, NBP) są przedstawiane jako rzekome źródła kryzysu, a działania destabilizacyjne - jako rzekome „ratowanie demokracji”.
W istocie mamy do czynienia z metodycznym paraliżem instytucjonalnym, którego celem nie jest naprawa państwa, lecz jego rozpuszczenie - w proceduralnym szumie, medialnej nagonce, politycznej mgławicy. Legalnie działające organy zostają zredukowane do pustych form - pozornie trwają, lecz ich głos nie ma już rezonansu. Co więcej, ich istnienie staje się pretekstem do dalszych ataków: uznaje się je za „wrogie” tylko dlatego, że nie poddały się destrukcyjnej logice nowej władzy.
Ten dualizm - między formą a treścią, między tym, co istnieje, a tym, co działa - stanowi dziś o głębokim kryzysie państwowości. Rzeczywiste państwo nie może bowiem istnieć bez ciągłości aksjologicznej: bez relacji zaufania między instytucją a obywatelem, bez jasnego rozróżnienia między legalnością a uzurpacją. Kiedy zaś legalność jest podważana językiem „przywracania demokracji”, a uzurpacja przywdziewa maskę troski o „wartości europejskie”, mamy do czynienia z operacją poznawczą najgłębszego typu.
W artykule „Twierdza suwerenności” pokazałem, że analogiczna logika pozoru dotyczy także kwestii granic i bezpieczeństwa. Państwo, które nie chroni własnego terytorium przed presją migracyjną - czy to z Białorusi, czy z Niemiec - i jednocześnie tłumi społeczne głosy niepokoju, nie jest już państwem realnym. Jest funkcją cudzych interesów, przekaźnikiem strategii tworzonych gdzie indziej - czy to w Berlinie, czy w Brukseli. Takie państwo reprezentuje cudzą wolę, nie będąc jednocześnie gotowe do obrony własnej.
W tym miejscu obywatel staje twarzą w twarz z pustką: z formą, która nie chroni, i z władzą, która nie reprezentuje. Ale nie oznacza to końca wspólnoty. Wręcz przeciwnie - oznacza początek nowej odpowiedzialności. Wobec rozszczepienia między legalnością a realnością obywatel nie staje się rewolucjonistą - staje się strażnikiem znaczeń, depozytariuszem aksjologii, której nie unieważni żadna uchwała.
To z tej postawy - cichej, upartej, niezbywalnej - może narodzić się odbudowa państwa rzeczywistego. Nie przez przewrót, lecz przez rozpoznanie: które instytucje działają, a które są atrapą? Kto służy państwu, a kto je imituje? Kto mówi w imieniu Rzeczypospolitej, a kto ją tylko naśladuje?
Odpowiedź na te pytania nie jest już sprawą komentatorów. Jest obowiązkiem obywatela.
III. Legalność a skuteczność: Czy można być wiernym konstytucji, nie ufając państwu?
W polskiej tradycji prawnej i wspólnotowej lojalność wobec państwa nigdy nie oznaczała ślepego posłuszeństwa wobec władzy. Oznaczała raczej wierność zasadzie, która tę władzę ustanawia - i jej przekracza. Już w XV wieku arcybiskup Jan Łaski, redaktor „Statutu Łaskiego” (1505), przypominał, że państwo nie jest własnością panującego, lecz „rzeczą pospolitą” - wspólnym dobrem, które istnieje tylko tak długo, jak długo jego instytucje służą „dobru pospolitemu i obronie Ojczyzny”. Podobnie Paweł Włodkowic - na soborze w Konstancji (1415) - mówił o prymacie prawa naturalnego nad przemocą instytucjonalną, wskazując, że nawet suweren, jeśli zdradza pokój i sprawiedliwość, traci moralną legitymację rządzenia. A w wieku XVI Andrzej Frycz Modrzewski, w „O poprawie Rzeczypospolitej”, dowodził, że prawo bez sprawiedliwości jest tylko narzędziem tyranii, a lojalność wobec państwa nie może przekształcić się w współudział w jego nieprawościach.
Te głosy - różne, lecz zbieżne w istocie - przypominają nam o czymś fundamentalnym: że wierność Rzeczypospolitej nie jest tożsama z posłuszeństwem wobec jej aparatu, zwłaszcza gdy ten aparat narusza ducha i literę wspólnego dobra.
Współczesna Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej potwierdza ten porządek. W art. 5 zobowiązuje państwo do strzeżenia niepodległości i nienaruszalności terytorium. W art. 26 - do cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi. W art. 30 i 31 - do poszanowania godności i wolności jednostki jako nienaruszalnych podstaw ustroju. W art. 32 - do równości wobec prawa. W art. 233 - wskazuje stany nadzwyczajne, w których porządek może zostać czasowo zawieszony, ale wyłącznie w granicach ochrony państwa i obywateli.
Jeśli jednak te obowiązki są łamane systemowo, nie z powodu katastrofy, lecz przez świadome zaniechania lub działania władz, obywatel staje przed dramatycznym pytaniem: czy musi zachować bierną lojalność wobec formy, która zdradziła treść?
Odpowiedź nie może być ani anarchiczna, ani koniunkturalna. Musi wynikać z najgłębszej aksjologii polskiego myślenia o wspólnocie. Taką odpowiedzią jest koncepcja, którą tu określam jako „obrona konieczna wspólnoty”.
Nie jest to bunt. Nie jest to odrzucenie państwa. Jest to konieczne przejęcie odpowiedzialności za to, co państwo porzuciło. Obywatel nie przestaje być lojalny wobec konstytucji - przeciwnie: staje się jej strażnikiem. Gdy państwo nie chroni granic - obywatel może żądać ich ochrony, wspierać ją, a nawet organizować struktury, które państwo zdradziło. Gdy media publiczne ulegają zawłaszczeniu - obywatel ma prawo tworzyć alternatywne kanały prawdy. Gdy władza depcze godność - obywatel może i powinien ją nieść jako własny sztandar.
Właśnie taka postawa była u źródeł wszystkich polskich odnowień - od konfederacji barskiej, przez „Solidarność”, aż po ruchy niezależne III RP. Nie chodzi o legalizm wąsko rozumiany - jako posłuszeństwo aktualnym zarządzeniom. Chodzi o legalność głęboką - wierność źródłowemu sensowi prawa jako narzędzia wspólnego dobra. Gdy państwo przestaje być narzędziem dobra - obywatel nie odrzuca prawa, ale je reprezentuje.
„Obrona konieczna wspólnoty” to zatem wierność bez oportunizmu, sprzeciw bez destrukcji. To odpowiedzialność - taka, jaką nosili Łaski, Włodkowic i Frycz Modrzewski: nie za władzę, lecz za Rzeczpospolitą.
W polskiej tradycji historycznej i duchowej państwo nigdy nie było jedynie administracyjną strukturą - było wartością konstytuującą wspólnotę narodową. Dla narodów otoczonych przyjaznymi sąsiadami państwo bywa narzędziem. Dla Polski, wystawionej przez wieki na napór zewnętrzny - niemiecki, rosyjski, a dziś także ideologiczno-instytucjonalny - państwo jest tarczą bytu narodowego, warunkiem możliwości wolności osobistej, gospodarczej, kulturowej i religijnej. Ta świadomość - głęboko zakorzeniona w pokoleniach, które utraciły państwo i wiedziały, co to znaczy - musi dziś powrócić z całą mocą.
Nawet jeśli legalnie wybrane władze rezygnują z suwerenności, poddają się logice cudzych centrów decyzyjnych, kapitulują wobec presji geopolitycznej lub ideologicznej - obowiązek obrony suwerenności nie znika. Przechodzi z gabinetów na ulice, z urzędów do sumień, z Sejmu do rodzin. Obywatel nie broni władzy - broni Rzeczypospolitej, która trwa nie tylko w konstytucji, ale w języku, w pamięci, w granicach, w przekazywanej z pokolenia na pokolenie zdolności do oporu.
Bo bez suwerennego państwa nie ma wolności, choćby najgłośniej o niej mówiono. Bez państwa - wolność jest tylko retoryką silniejszych. To, co dziś nazywa się „wolnością” w debacie publicznej, zbyt często okazuje się być w istocie formą zniewolenia - przez algorytmy, mody, imperatywy transnarodowe, struktury interesu. Dlatego właśnie wolność i suwerenność w Polsce nie mogą być rozdzielone. Jedna nie istnieje bez drugiej. A obywatel, który rozumie tę zależność, nie musi burzyć, by bronić. Wystarczy, że trwa - świadomie, jasno, wiernie - przy Rzeczypospolitej, która czeka na swoje ocalenie.
IV. Obywatelska odporność jako forma suwerenności
W chwilach, gdy państwo słabnie lub zostaje przejęte przez siły obce aksjologicznie - choćby nawet działały w ramach prawa - społeczeństwo staje się ostatnim depozytariuszem suwerenności. Nie z własnej woli, ale z konieczności. Suwerenność bowiem nie znika w próżni - przemieszcza się. Kiedy państwo kapituluje, to obywatel przejmuje obowiązek trwania.
I właśnie w tym momencie zaczyna się najgłębsza próba: czy potrafimy być Polakami nie tylko pod flagą, ale pod presją?
Polska ma długą, dramatyczną i heroiczną tradycję oporu cywilnego - a tam, gdzie trzeba - także zbrojnego. Od konfederacji barskiej, przez nielegalne kółka samokształceniowe pod zaborami, struktury Polskiego Państwa Podziemnego, aż po drukarnie i audycje Radia Solidarność. W każdej epoce istniały formy społecznej odporności, które nie wymagały zatwierdzenia przez władzę. One same były zatwierdzeniem tego, że Polska nadal istnieje - nie tylko na mapie, ale w głowach, w słowach, w decyzjach ludzi, którzy mówili „nie” złu ubranemu w formę.
Największym symbolem tego ducha - zrozumiałym do dziś na całym świecie - jest Powstanie Warszawskie. Z militarnego punktu widzenia - dramatycznie nierówna walka. Z politycznego - desperacki krzyk o istnienie. Ale z aksjologicznego punktu widzenia -ostateczny dowód, że są narody, które wolą umrzeć z własnej woli niż żyć na cudzy rozkaz. To doświadczenie - niesione przez pokolenia - nadal nas chroni. Niemcy wiedzą, że Polacy są zdolni poświęcić stolicę za wolność. Rosjanie też o tym wiedzą. Ta pamięć jest cichą tarczą, która - choć niewidzialna - działa, odstrasza, przypomina. Właśnie dlatego musimy ją utrzymać w gotowości.
W obecnych warunkach wojny poznawczej i destabilizacji instytucjonalnej ta sama tradycja wymaga nowego języka i nowej formy. Oporu nie mierzy się dziś barykadami - lecz zdolnością do organizacji, do prawdy, do świadomości. Dlatego kluczowe staje się tworzenie oddolnych struktur odporności poznawczej: lokalnych inicjatyw informacyjnych, edukacyjnych, obywatelskich zespołów monitorujących działania władz, środowisk prasy i kultury alternatywnej, wspólnot szkolnych, parafialnych, intelektualnych.
W epoce, gdy wojna toczy się o słowa, znaczenia i symbole, obrona suwerenności zaczyna się od prostych rzeczy: nazywania rzeczy po imieniu, odmawiania współudziału w kłamstwie, budowania własnych sieci przekazu i pamięci. Obywatel nie musi dziś nosić karabinu, ale musi nosić zdolność rozróżnienia prawdy od fałszu. I musi dzielić się nią - nawet jeśli to grozi społeczną izolacją.
Suwerenność poznawcza to dziś nasza linia frontu. Granice przebiegają nie tylko w Puszczy Białowieskiej czy na Odrze - przebiegają w głowach dzieci, w podręcznikach, w ustawieniach algorytmów, w retoryce „europejskich wartości”, które odcinają się od źródła łacińskiej kultury. Dlatego każdy, kto broni rozumu, języka, kultury - broni Polski. Niech nikt nie mówi, że to za mało. Bo właśnie od tej broni upadło wiele państw - i tą samą bronią Polska może przetrwać, nawet jeśli wszystko inne zostanie nam odebrane.
Nie przez przypadek najsilniejsi aktorzy geopolityczni świata boją się Polaków nie wtedy, gdy mamy czołgi - lecz wtedy, gdy mamy sens. Naszym obowiązkiem jest, byśmy tego sensu nie utracili - i nie zdradzili.
V. Terytorium jako przestrzeń odpowiedzialności - odzyskiwanie państwa od dołu
Terytorium państwa to nie tylko linia graniczna na mapie - to żywa przestrzeń odpowiedzialności. Każdy kilometr lasu, każdy dworzec, każda wieś, szkoła i osiedle jest dziś terenem frontu - nie tylko fizycznego, lecz także symbolicznego. Gdy państwo centralne wycofuje się z obszarów własnego obowiązku - czy to z powodu kalkulacji politycznych, czy ideologicznego paraliżu - to właśnie tam, „na dole”, rozpoczyna się proces odbudowy Rzeczypospolitej.
Dzieje się to już dziś - po cichu, bez dekretów, lecz z coraz większym poczuciem determinacji. Na zachodniej granicy Polski powstają obywatelskie struktury czujności - mieszkańcy wspierają Straż Graniczną, ostrzegają przed podejrzanym ruchem, dokumentują działania, które państwo ignoruje. Coraz częściej można usłyszeć zdanie: „jeśli nikt nas nie broni, musimy zacząć bronić się sami”. I nie jest to głos rozpaczy - to głos podmiotu, który zrozumiał, że czekać dłużej nie można.
W czasach wojny informacyjnej, infiltracji organizacyjnej i przemocy symbolicznej, terytorium musi być rozumiane szerzej. To nie tylko przestrzeń fizyczna - to sfera komunikacyjna, kulturowa, edukacyjna i moralna. To także parafie, szkoły, fora internetowe, wydawnictwa, grupy rodzicielskie. Tam też trzeba wrócić - z obecnością, z pamięcią, z rozumem. Dlatego inicjatywy lokalne - patrole obywatelskie, edukacja alternatywna, struktury parafialne czy domowe szkoły odporności - stają się dziś formą nie wojny, lecz odpowiedzialności.
Ale samoorganizacja społeczna to nie tylko działania terenowe. To także odzyskiwanie odwagi mówienia prawdy - tej, którą przez lata spychano do podziemia, ośmieszano lub stygmatyzowano jako „nienawistną”, „populistyczną”, „faszystowską”. A przecież zdrowy rozsądek nie jest faszyzmem. Świadomość granic, instynkt obrony kobiety, rozpoznanie różnicy między rzeczywistością a propagandą - to nie są ekscesy ideologiczne, lecz najprostsze odruchy cywilizacyjne. To, że trzeba dziś mieć odwagę, by je wypowiedzieć - świadczy nie o tym, jak bardzo się cofnęliśmy, lecz jak pilne jest nasze przebudzenie.
Dlatego właśnie nie wystarczy już cicha niezgoda. Potrzebna jest werbalna suwerenność - zdolność nazywania rzeczy po imieniu. Gdy mężczyzna broni swojej rodziny - to nie przemoc, to odpowiedzialność. Gdy matka pyta, kto uczy jej dziecko - to nie nienawiść, to troska. Gdy wspólnota mówi „stop” inżynierii społecznej, rozpuszczającej tożsamość pod pretekstem integracji - to nie ksenofobia, tylko instynkt przetrwania narodu.
Dziś każda przestrzeń opuszczona przez państwo - czy to fizyczna, czy symboliczna -musi zostać odzyskana od dołu. Nie przez rewolucję, lecz przez obecność. Nie przez przemoc, lecz przez organizację. Nie przez lament, lecz przez czynienie Rzeczypospolitej realną tam, gdzie ją zlikwidowano ustawą, wyśmiano memem, uciszono i znieważono grantem.
Bo tam, gdzie państwo abdykuje - obywatel nie może abdykować ze swojej duszy. I właśnie w tym - nie w sile instytucji, lecz w gotowości sumień - bije dziś ostatnie tętno suwerenności.
VI. Strategia działania: legalność, proporcjonalność, wspólnota
W obliczu państwa, które przestaje być gwarantem ładu, a staje się jego pozorem -działania obywatelskie muszą zostać oparte na jasnej, suwerennej i etycznej doktrynie. Nie może to być strategia buntu, anarchii ani resentymentu. Musi to być strategia głębokiego ładu - takiego, który poprzedza i przewyższa porządek instytucjonalny. Proponuję tu myśleć o niej w kategoriach Zasady Trzech Granic (3G) - granicy terytorium, granicy poznawczej i granicy odpowiedzialności.
Pierwsza: granica terytorium. To granica fizyczna, realna, nieprzekraczalna. Jej nienaruszalność nie jest sprawą techniczną, lecz aksjologiczną. Kto przekracza bezprawnie - ten narusza wspólnotę, nawet jeśli czyni to bez przemocy. Ochrona tej granicy nie jest „kryzysem migracyjnym” - jest aktem definiującym istnienie państwa. Dlatego każde obywatelskie wsparcie Straży Granicznej, każda inicjatywa monitorująca NGO które wspierają nielegalną migrację, każda reakcja wspólnot lokalnych - to nie partykularyzm, lecz czynna afirmacja suwerenności.
Druga: granica poznawcza. To linia obrony prawdy - nie faktograficznej, lecz wspólnotowej. To zdolność rozróżniania dobra od zła, rzeczywistości od narracji, wolności od dekonstrukcji. Dziś ta granica jest atakowana nie rakietami, ale memami; nie agentami, ale influencerami; nie cenzurą, lecz ośmieszeniem. Obywatelskie działania w tej przestrzeni - edukacja alternatywna, własne media, wspólnoty formacyjne, struktury prawdy - są aktem obrony polskiej świadomości przed rozkładem semantycznym, który czyni z patriotyzmu „faszyzm”, z męskości „zagrożenie”, z konstytucji „przeszkodę dla reform”.
Trzecia: granica odpowiedzialności. To granica moralna - pytanie, dokąd wolno nam się cofnąć w milczeniu. Bo jeśli zrezygnujemy z odpowiedzialności za państwo, za sąsiada, za dziecko - co jeszcze pozostanie z naszej wolności? Władza może być nielegalna lub niewydolna, ale odpowiedzialność nie wygasa. Właśnie tu zaczyna się prawdziwe państwo - nie w strukturze, ale w postawie. Dlatego podstawowym wyzwaniem obywatelskim staje się dziś nie tyle działanie „przeciw” czemuś, co działanie „zamiast” czegoś - nie w destrukcji, lecz w konstrukcji.
Działania te muszą być oparte na trzech filarach: legalności, proporcjonalności i wspólnocie.
— Legalność nie oznacza legalizmu - czyli bezrefleksyjnego wykonywania poleceń władzy. Oznacza zgodność z konstytucją, prawem naturalnym i duchem Rzeczypospolitej, nie z chwilową wolą większości parlamentarnej.
— Proporcjonalność to umiar i rozum. Obywatel nie może powielać logiki chaosu. Każde działanie musi być przemyślane, celowe, nieagresywne - ale stanowcze i trwałe.
— Wspólnota to horyzont, który odróżnia patriotyzm od buntu. Nie działamy dla siebie - działamy dla tej rzeczywistości, która nie jest naszą własnością, lecz naszym dziedzictwem i zadaniem. I dziedzictwem, które zostawimy potomnym.
W polskiej historii takie postawy nie są nowe. Samopomoc chłopska w czasach zaborów organizowała lokalne życie mimo braku państwa. Polskie Państwo Podziemne, jako jedyny taki twór w okupowanej Europie, zbudowało własną administrację cywilną, sądownictwo i wojsko - nie jako gest symboliczny, lecz jako realną strukturę podmiotowości. A „Solidarność”, w której w latach 80. zorganizowało się całe społeczeństwo, była największym pokojowym ruchem oporu XX wieku - strukturą wolności tworzoną wbrew systemowi totalitarnemu, ale w imię ładu wyższego niż ten, który system deklarował.
To nie były ruchy buntu - to były ruchy strażnicze. Były wyrazem przekonania, że Rzeczpospolita istnieje, gdy istnieje sumienie zdolne ją dźwigać - choćby wszystkie pałace i urzędy mówiły, że już jej nie ma.
Dziś musimy do tej tradycji wrócić - nie przez jej kopiowanie, lecz przez przekład wartości na nowy język czasu wojny informacyjnej, asymetrycznej i aksjologicznej. Każdy może być częścią tej strategii - jeśli tylko widzi granicę i wie, że jej przekroczenie zobowiązuje.
Bo właśnie w obronie trzech granic - terytorium, poznania i odpowiedzialności - zawiera się dziś cała definicja nowoczesnego patriotyzmu. Nie spektakularnego, lecz cichego. Nie deklaratywnego, lecz operacyjnego. Nie przeciw komuś - ale za Rzeczą Pospolitą, która jeszcze jest, i jeszcze może być.
VII. Wnioski: Nie bunt, lecz opór poprzez obecność i rozpoznanie
Nie żyjemy w czasach rewolucji - żyjemy w epoce erozji. Władza nie przychodzi z bagnetami, ale z aktami prawnymi, które pozornie niczego nie zmieniają, a w istocie wypłukują treść z formy. Instytucje trwają, ale przestają działać w interesie obywateli. Prawo istnieje, ale nie służy sprawiedliwości. Państwo formalnie funkcjonuje, ale nie pełni już swoich podstawowych funkcji: nie chroni granic, nie gwarantuje bezpieczeństwa, nie staje w obronie swoich obywateli ani własnej konstytucji.
W takiej sytuacji suwerenność nie znika - ona przechodzi do obywateli. Ale nie jako przywilej, lecz jako obowiązek. Nie jest to powołanie do buntu, który obala ład - lecz do oporu, który go ocala. Polskie doświadczenie historyczne mówi nam wyraźnie: nie zawsze mamy wpływ na to, kto nami rządzi, ale zawsze mamy wpływ na to, komu pozwalamy sobą rządzić w sumieniu.
Tym, co dziś najbardziej potrzebne, jest obecność i rozpoznanie - nie emocjonalny sprzeciw, ale milcząca gotowość do trwania. Obecność - to znaczy: być tam, gdzie inni się wycofują. W szkole, w parafii, w gminie, w rozmowie, w przestrzeni cyfrowej, w rytmie dnia. Rozpoznanie - to znaczy: nazywać rzeczy po imieniu, nie godzić się na język, który przekształca dezinformację w postęp, słabość w wrażliwość, rezygnację w kompromis.
Nie chodzi o to, by budować struktury równoległe do państwa. Chodzi o to, by państwo nie zniknęło w nas. Bo Polska - jak pisał Norwid - „to wielka rzecz”. Ale jest nią tylko wtedy, gdy są ludzie, którzy ją rozumieją nie jako dekorację, lecz jako rzeczywistość moralną.
Polska nie jest przestrzenią bezpaństwową - dopóki istnieją obywatele, którzy wiedzą, czym jest suwerenność, czym jest granica, czym jest godność i czym jest prawda. Można przejąć media, instytucje, nawet wybory - ale nie można przejąć duszy narodu, który trwa w rozpoznaniu, że coś jest nie tak - i nie zgadza się, by zamilknąć.
Dlatego nasza odpowiedź nie może być rewoltą, ale musi być oporem - cichym, ale nieustępliwym. Oporem przez obecność, przez rozumienie, przez mówienie, przez trwanie. I w tym właśnie - w tej codziennej, niepozornej, ale twardej obecności obywatelskiej - bije dziś ostatnia, najczystsza forma suwerenności. Ona nie wymaga pozwolenia. Wystarczy, że jesteśmy. I że nie zapominamy, czym jest Polska.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/734549-gdy-panstwo-zawodzi-obywatel-staje-sie-straznikiem-rp
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.