W epoce, w której informacje nie tyle są przekazywane, ile transmitowane z prędkością światła, prawda traci tempo, a kłamstwo zyskuje przewagę kinetyczną. Algorytm, niegdyś neutralny pośrednik, staje się dziś najemnikiem – uzbrojonym nie w dane, lecz w emocje. Nie pyta już o to, co jest prawdziwe, lecz co kliknie się szybciej. I właśnie w tej logice przyspieszenia rodzi się nowy wymiar przemysłu pogardy – przemysł, który nie potrzebuje dowodów, bo wystarcza mu sugestia.
Algorytm jako broń narracyjna
Algorytmiczne przyspieszenie rozchodzenia się oszczerstw
Fałszywa informacja nie żyje już w gazetowym kłamstwie jednego poranka – żyje w zapętlonym odtworzeniu na milionie ekranów, w tysiącu komentarzy, w setkach tysięcy lajków i ironicznych memów. Algorytm nie tylko podsuwa ją każdemu, komu może sprawić przyjemność potwierdzenia podejrzeń – on ją udoskonala. Im większa insynuacja, tym lepszy współczynnik zaangażowania. Im mniej konkretów, tym więcej interpretacji – a więc i więcej interakcji. Algorytm nie szuka treści – szuka żaru. Nie szuka sensu – szuka tarcia.
Dezinformacja o Karolu Nawrockim – jego rzekome powiązania z półświatkiem, sugestie sutenerstwa czy kibolskich ustawień – nie potrzebowała faktów. Potrzebowała formy. Hasła. Aluzji. Została zaprogramowana do rozprzestrzeniania się właśnie dlatego, że nie zawierała niczego weryfikowalnego – a przez to wszystko było w niej możliwe. Była idealna dla środowiska, w którym rzeczywistość jest mniej interesująca niż wyobrażenie o niej.
Od newsów do memów: jak dezinformacja staje się społecznie wiarygodna
W drugiej dekadzie XXI wieku mem nie jest już żartem. Jest gatunkiem publicystyki. Krótką formą oskarżenia. Skrótem myślowym, który przestaje być myśleniem. Mechanizm ten działa następująco: najpierw pojawia się sugestia – jak w wypowiedzi premiera RP o „ochroniarzu od dziewczyn”. Potem pojawiają się przeróbki – zdjęcia, grafiki, komentarze z ironicznymi podpisami. A potem – niepostrzeżenie – przestaje być to zabawne.
Mem oswaja kłamstwo. Sprawia, że staje się ono częścią obiegu społecznego. A skoro wszyscy się z tego śmieją – to „coś musi być na rzeczy”. Tak działa logika cyfrowej podejrzliwości: śmiech nie jako reakcja na absurd, ale jako forma stygmatyzacji. Gdy już raz nazwano cię „sutenerem z Sopotu”, nie możesz odpowiedzieć dowodem – musiałbyś najpierw udowodnić, że nie jesteś karykaturą. A to niemożliwe.
W tym sensie mem jest wyrokiem. Tylko że nikt nie przyzna się do podpisania wyroku. Bo nikt nie wie, kto pierwszy go wypuścił. To „po prostu internet”.
„Sutener”, „kibol”, „ochroniarz od dziewczyn” – jak etykiety przestają być figurą, a stają się substytutem tożsamości
Dawniej metafora była narzędziem literatury. Dziś – bronią informacyjną. Wystarczy raz rzucić słowo – najlepiej obciążone – i przestaje ono być figurą retoryczną. Zaczyna funkcjonować jak kod genetyczny przypisany do człowieka. „Sutener” – słowo, które przez lata oznaczało członka półświatka, handlarza ciałem innych – dziś wystarczy rzucić w debacie, by stworzyć odrębną tożsamość medialną. „Ochroniarz od dziewczyn” – brzmi jeszcze zabawnie, jeszcze miękko, ale już zawiera ziarno destrukcji. „Kibol z bramki” – to już inny język, inna mapa skojarzeń, inna moralność.
Tego typu etykiety działają jak kody QR dla zbiorowej wyobraźni. Wystarczy słowo, by uruchomić cały wachlarz obrazów: przemoc, klub, noc, nielegalność, testosteron, seks, pieniądze. A przecież wystarczy samo słowo. Nie potrzeba dowodu. Nie potrzeba świadków. Nie potrzeba aktu oskarżenia. Potrzeba jedynie ciągu znaków, które wpisane w post lub tytuł artykułu zostaną zeskanowane przez zbiorowy umysł. Resztę zrobią algorytmy.
Rodzaje ataków i ich struktura: modelowanie cyfrowego potwora
Kampania wyborcza w Polsce w roku 2025 stała się laboratorium nowego typu agresji politycznej – nie frontalnej, nie medialnie jawnej, lecz rozproszonej, memetycznej i strukturalnie niemożliwej do uchwycenia jednym paragrafem. Uderzenie nie pochodziło z jednej strony – ale z wielu równocześnie. Każda z nich formowała fragment maski, którą nakładano na konserwatywnego kandydata, by uczynić z niego kogoś innego. Potwora. A potwór, raz stworzony w przestrzeni cyfrowej, nie potrzebuje już projektanta – zaczyna żyć własnym życiem.
A. Ataki personalne pierwszego stopnia
To właśnie na tym poziomie dokonuje się inicjacja – pierwszy stygmat. W przestrzeni medialnej pojawia się zdanie, które nie jest oskarżeniem formalnym, ale jest zaszytą sugestią. Nie mówi się: „X jest przestępcą”, lecz: „nie wiem, coś się kiedyś mówiło, chyba w jakimś klubie był”, „była taka plotka, że załatwiał dziewczyny komuś ważnemu”, „nie sądzę, żeby to był przypadek, że tamten go znał”.
Słowa takie jak „dziewczyny”, „kasyno”, „bramka”, „agencja” – to fragmenty mrocznego rejestru zbiorowej wyobraźni. Odwołują się nie do faktów, ale do rezerwuaru podejrzeń, które w Polsce – jak w każdej posttotalitarnej kulturze – mają status wyższy niż dowody. W tym modelu „załatwianie dziewczyn” nie musi oznaczać niczego konkretnego. Wystarczy, że jest mętną insynuacją – bo właśnie dzięki tej mętności staje się niepodważalne. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to „na pewno coś jest na rzeczy”.
Taka była też retoryka niektórych wystąpień – zarówno politycznych, jak i medialnych. Padały słowa: „ochroniarz od dziewczyn”, „człowiek od zadań specjalnych”, „Tusk już kiedyś miał przeczucie, że coś tam się kręciło”. Nie jest to język faktów. To język figury pozornej wiedzy – „wszyscy wiedzą”, „tak się mówiło”, „w środowisku nikt się nie dziwił”. I to wystarcza, by dokonać zamiany osoby realnej w konstrukt społecznego lęku.
B. Ataki personalne drugiego stopnia – podprogowe implikacje przestępczości
Jeśli atak pierwszego stopnia polega na zaszczepieniu w odbiorcy podejrzenia, to atak drugiego stopnia polega na uczynieniu z tej podejrzliwości wspólnoty skojarzeń. To nie są jeszcze oskarżenia – to budowanie tła. Świata przedstawionego, w którym nawet jeśli nie ma aktu winy, to sama obecność w „tym środowisku” wystarcza, by zatruć całkowicie tożsamość publiczną.
W mediach zaczęły się pojawiać określenia z pozoru neutralne – a jednak głęboko nasycone kulturowo: „Ustawki kiboli” – odwołanie do przemocy rytualnej, plemiennej, zrytualizowanej agresji osiedlowej. Nawet jeśli nie wiadomo, czy kandydat w nich uczestniczył, wystarczy, że był „z tego świata”. Przestaje być obywatelem – staje się członkiem plemienia, które działa poza prawem. „Bramka”, „ochroniarz w Grand Hotelu”, „noc w Sopocie” – to nie są opisy funkcji zawodowych. To są kulturowe tropy. W polskiej wyobraźni zbiorowej „bramkarz” nie oznacza ochroniarza z licencją, lecz kogoś „od chłopaków”, od zamkniętego świata półświatka. Zresztą samo słowo „półświatek” działa tu jak metafizyczny wytrych: nie da się go wskazać palcem, ale wiadomo, że jest. I że się rozlewa.
Właśnie ten rozlew emocji, insynuacji, języka „niby normalnego” – jest zasadniczym mechanizmem personalnego unicestwiania. Kandydat zostaje wpisany w logikę przestrzeni nocy, kobiet, przemocy, zatartej granicy między legalnością a brutalnością. „Grand Hotel” nie jest już tylko miejscem. Staje się sceną. Sopocka noc staje się ekranem projekcyjnym, na którym można wyświetlić każdą podejrzenie – bez konsekwencji prawnych, ale z pełną skutecznością społeczną.
Porównania do gangsterów – wprost i poprzez analogie – są częścią tej strategii. Gdy tylko media opublikowały zdjęcia Karola Nawrockiego z jakimiś ludźmi, nie zadano pytania o kontekst – tylko zasugerowano przynależność. Obraz wystarczył. Język tabloidu dopełnił reszty: „gangster”, „brutal”, „ochroniarz”, „ring”, „kontakt z sutenerami”. Już nie pytano, czy coś zrobił. Pytano, kto go znał. I sugerowano, że samo to wystarcza, by uznać go za swojego rodzaju socjopatyczny ciąg dalszy.
To nie jest klasyczne pomówienie. To dezinformacja kulturowa – korzystająca nie z fałszu, ale z kodów społecznych. Tu nie trzeba nic udowadniać. Wystarczy „coś powiedzieć”. Potem już działa pole semantyczne zbudowane z tysięcy memów, komentarzy, niedopowiedzeń.
W tym sensie atak personalny drugiego stopnia jest bardziej destrukcyjny niż ten pierwszy. Bo nie uderza w fakt, lecz w możliwość jego odróżnienia od fikcji.
C. Ataki trzeciego stopnia – zdrada i przestępstwo państwowe
Trzeci poziom ataku to nie już tylko unicestwienie osoby – ale przekształcenie jej w symbol zagrożenia. W tej fazie przestaje się mówić o błędach, przeszłości czy rzekomych kontaktach. Tu mówi się już o zdradzie stanu.
Słowa te – „agent rosyjski”, „zdrada NATO”, „prorosyjskość”, „osłabienie pozycji Polski” – nie mają charakteru polemiki politycznej. To słowa wyjęte z katalogu najcięższych oskarżeń, jakie nowoczesne państwo może wystosować wobec obywatela. Użycie ich w kampanii wyborczej nie jest już zabiegiem retorycznym. Jest deklaracją: „ten człowiek nie jest jednym z nas”. Jest kimś, kto – jak w dawnych czasach zdrady korony – oddaje ojczyznę w ręce wroga. Nawet jeśli w domyśle.
To, co z początku miało wymiar kabaretowy – parodystyczne rysunki, przeróbki wypowiedzi, memy przedstawiające Karola Nawrockiego w mundurze FSB czy jako osobę „rosyjską z ducha” – szybko ewoluowało. Obiektem nie był już sam kandydat, ale figuracja zagrożenia. Zestawienie go z Donbasem, z Rosją Putina, z antynatowską retoryką – nie było przypadkowe. Nawrocki stał się w tej narracji wehikułem obcej mocy, zakamuflowaną bronią ideologiczną, którą wróg podłożył pod instytucje Zachodu. Media powtarzały: „To nie są już żarty. To może być człowiek, który z premedytacją osłabia pozycję Polski.” Komentatorzy używali kodów alarmowych: „zagrożenie integralności NATO”, „manipulacja rosyjskich służb”, „powiązania z ludźmi z kręgów prorosyjskich”. Jedna wypowiedź Donalda Tuska – choć nieoparta na żadnym materiale dowodowym – wystarczyła, by uruchomić lawinę.
To już nie była walka o prezydenturę. To była próba unieważnienia obywatelstwa – zrobiona nie przez sąd, lecz przez algorytm. Sieci społecznościowe zareagowały natychmiast: komentarze pełne słów „zdrajca”, „ruski pies”, „Putinowski sługus” zdominowały przestrzeń pod materiałami wideo i wpisami medialnymi. W tej nowej geopolitycznej gramatyce nie trzeba było nic udowadniać. Wystarczyło raz wypowiedzieć słowo-klucz – „zdrada” – by z osoby uczynić figurę wyklęcia.
Ten poziom ataku nie jest już medialny. Jest ontologiczny. Przeciwnik nie ma prawa być oponentem. Jest anty-Polską, anty-NATO, anty-Zachodem. Nie „w debacie”, lecz w istnieniu.
To właśnie dlatego ta faza jest najgroźniejsza. Bo jeśli zaakceptujemy taką logikę – że przeciwnika można pozbawić legitymacji do bycia lojalnym obywatelem tylko przez językowy montaż – to cały porządek republikański przestaje istnieć. Zostaje tylko twarz przeciwnika jako maska wroga. W takim świecie nikt nie może być bezpieczny.
Mechanizm rozprzestrzeniania się fałszywych informacji
Faza 1: Podanie informacji przez znanego polityka lub „dziennikarza śledczego”
Współczesna dezinformacja nie rodzi się w ciemnych zakamarkach internetu. Przeciwnie – jej początek znajduje się w świetle reflektorów, na oczach wszystkich. To, co niegdyś należało do szeptu i insynuacji, dziś zostaje wypowiedziane z mównicy sejmowej lub w programie publicystycznym. W ten sposób, z pełną świadomością performatywności języka, kłamstwo staje się strukturą rzeczywistości.
W wystąpieniu Donalda Tuska z 26 maja – zarejestrowanym w monitoringu KRRiT – padają słowa kluczowe: „Zajmował się ochroną, na bramce, nie wiem, w kasynie, w agencji? Tak się mówiło.” To nie jest oskarżenie. To wykonanie aktów insynuacji: słów niepodlegających odpowiedzialności prawnej, ale mających pełną skuteczność emocjonalną. Formuła pytająca, pozornie niewinna, uruchamia ciąg skojarzeń – „kasyno”, „agencja”, „bramka”, „ochroniarz” – tworząc w umysłach odbiorców gotową scenografię. To nie są informacje. To obrazy. Następnie do gry wkraczają media – ale nie te marginalne. Nie portale spod znaku sensacji. Tylko duże, opiniotwórcze redakcje o ogromnym zasięgu i sile legitymizującej. Onet, Gazeta.pl, Newsweek nie podają oskarżeń, lecz przywołują wypowiedzi – co pozwala im zachować formalną bezstronność, a zarazem przekazać treść. Artykuły formułowane są w stylu :„Donald Tusk zapytał, czy Karol Nawrocki pracował w agencji towarzyskiej. Opozycja domaga się wyjaśnień.”– co brzmi jak informacja polityczna, ale w rzeczywistości osadza nowe pole semantyczne. Od tej chwili nazwisko kandydata zostaje powiązane z przestrzenią prostytucji, sutenerstwa, przemocy seksualnej – i to nie na drodze dowodu, lecz asocjacji. To właśnie ta pierwsza faza jest decydująca. Tu następuje inicjalizacja wirusa treściowego. Nawet jeśli później pojawią się dementi, wyjaśnienia, sprostowania – nie unieważnią one obrazu powstałego w chwili emisji. Bo w świecie cyfrowym pierwsze skojarzenie staje się aksjomatem.
Warto zauważyć: nie ma tu ani jednego konkretu. Nie ma nazw, dat, dokumentów. Jest tylko architektura domniemania – wzmocniona przez autorytet osoby publicznej. To nie „fake news” w klasycznym sensie. To algorytmiczny pierwotny impuls, który rozchodzi się przez sieć w sposób samopowielający.
Faza 2: Multiplikacja i przekształcenie w tzw. „prawdy medialne”**.
Jeśli faza pierwsza polega na zasianiu podejrzenia, to faza druga polega na jego ukorzenieniu – aż do stanu mimowolnego przyjęcia przez odbiorców. Oto moment, w którym informacja insynuacyjna przestaje być treścią, a staje się atmosferą. Nie chodzi już o to, co zostało powiedziane, ale o to, co wszyscy już wiedzą. Nie wiadomo skąd, ale wiadomo.
W raportach KRRiT z przełomu kwietnia i maja 2025 r. (szczególnie z okresów 29.04–05.05 oraz 13–19.05) pojawiają się dane mówiące o gwałtownym wzroście ekspozycji medialnej dotyczącej domniemanych powiązań Karola Nawrockiego ze światem przestępczym. Przekaz ten nie przybiera już formy pytania czy cytatu – lecz staje się dominującym tematem kampanii. Kanały informacyjne, w tym TVN24, Polsat News oraz Telewizja Polska „w likwidacji”, nadają rytm: to „sprawa, która wymaga wyjaśnienia”.
Ale prawdziwy efekt przychodzi z zewnątrz – z przestrzeni, która nie zna redakcyjnych reguł. Media społecznościowe, napędzane algorytmami behawioralnymi, stają się pudłem rezonansowym, w którym każda emocja – zwłaszcza pogarda, ironia, lęk – zostaje natychmiast wzmocniona, spersonalizowana i zmonetyzowana. Platformy nie są biernymi odbiorcami, lecz aktywnymi reżyserami uwagi, ponieważ każdy wzrost interakcji (komentarz, udostępnienie, reakcja) oznacza wzrost przychodów reklamowych.
Oszczerstwo staje się tu nie tylko komunikatem – staje się kapitałem obrotowym platform. Wystarczy raz opublikować mem z podpisem: „Nawrocki? No chyba nie Grand Hotel!”, by sztuczna inteligencja rekomendacyjna podchwyciła ten ton i dostarczyła go setkom tysięcy użytkowników w formie kolejnych sugestii: podobne wideo, podobny post, podobny komentarz. Każdy następny klik jest dowodem, że system działa.
W tym właśnie mechanizmie wpisano również tzw. kampanie profrekwencyjne. Oficjalnie – zachęcające do udziału w wyborach. W rzeczywistości – przemycające przekaz antykonserwatywny, często pod płaszczykiem neutralności. Finansowane w części z zagranicznych źródeł, uruchamiane przez fundacje wspierane przez struktury lobbingowe spoza Polski, działania te nie miały na celu wyłącznie mobilizacji obywateli. Ich efektem było uruchomienie łańcucha skojarzeń negatywnych, wiążących „chodzenie na wybory” z „powstrzymaniem nawrotu ciemnogrodu”, „zatrzymaniem populizmu”, „odesłaniem ludzi jak Nawrocki na bramkę”.
Ten sposób pozycjonowania treści był wyjątkowo skuteczny, ponieważ wykorzystywał język niepolityczny – język „młodych, otwartych, europejskich ludzi”, którzy „nie dadzą się cofnąć do średniowiecza”. Pod tym kodem działały memy, kampanie z udziałem influencerów, a nawet quizy czy podcasty, które z pozoru były apolityczne. W rzeczywistości były ściśle polityczne – i ukierunkowane.
Dlatego właśnie ten etap kampanii informacyjnej – multiplikacji – nie był już tylko powielaniem treści, ale utwardzaniem klimatu moralnej eliminacji. Skoro Nawrocki to „sutener, kibol i prorosyjski agent” – choć nikt nie podał żadnego dowodu – to jego zwolennik staje się współuczestnikiem winy. Mechanizm przenosi się z osoby na wspólnotę. I oto konserwatysta przestaje być uczestnikiem debaty, a staje się nosicielem deformacji, który ma być wyeliminowany z przestrzeni akceptowalności – nawet bez nienawiści, ale zawsze z ironicznym uśmiechem.
To już nie jest propaganda. To nowa forma pogardy systemowej, której największą siłą jest to, że nie ma twarzy. Ma za to doskonały interfejs użytkownika i algorytm przypominający, co jeszcze możesz zobaczyć, udostępnić i wyśmiać.
Faza 3: Wbudowanie w narrację długoterminową
Kiedy przekaz osiągnie trzecią fazę, nie jest już treścią medialną – staje się społecznym osadem. Nie musi być powtarzany wprost. Wystarczy aluzja. Mimikra. Półsłówko. Na tym etapie oszczerstwo nie musi już być nawet przypominane – ono działa samo. W monitoringach KRRiT z drugiej połowy maja 2025 r. pojawiają się pierwsze przykłady przekazu wtórnego: „Widać po nim, że to nie jest człowiek zaufania”, „wiadomo z jakich środowisk”, „to tylko wierzchołek góry lodowej”. To już nie są cytaty z Tuska czy polityków – to komentarze odbiorców. Tak zaczyna działać „kultura pamięci insynuacyjnej”: coś się kiedyś mówiło, więc teraz „wszyscy wiedzą”.
W tej fazie pojawia się również strategiczna kalkulacja polityczna: oszczerstwo staje się inwestycją na przyszłość. Narracja nie ma dziś dowieść winy – ma zainfekować przyszłość jej domniemaniem.
Gdyby Karol Nawrocki wygrał wybory prezydenckie, cała wcześniej rozpętana kampania dezinformacyjna będzie służyć jako gotowa matryca delegitymizacji jego prezydentury. Opozycja – medialna i polityczna – nie będzie musiała szukać nowych argumentów. Wystarczy, że powróci do gotowego kodu: „człowiek powiązany z Grand Hotelem, z bramką, z dziewczynami, z kibolami”, „to nie jest przypadek”, „ten wybór trzeba zatrzymać obywatelsko”.
Tak powstają symulakry „oporu społecznego”. Nie realny protest, lecz medialna i cyfrowa scenografia sprzeciwu. Protesty, które wyglądają jak obywatelskie, a są nadpisaniem wcześniejszej narracji oskarżycielskiej. Tu nie chodzi już o to, by przekonać – chodzi o to, by odtworzyć i ugruntować wcześniej zaszczepioną nieufność. Im silniejsza prezydentura, tym silniejsze będzie odwoływanie się do „prawdziwej historii” – tej, którą rzekomo ujawniono w memach, nagłówkach i komentarzach sprzed kampanii. Tak jak kiedyś „Trybunał Stanu dla Kaczyńskiego”, tak teraz: „Prezydent-sutener? Społeczeństwo mówi NIE”.
Równolegle postępuje memetyzacja nazwiska. „Nawrocki” zaczyna pełnić funkcję kulturowego skrótu – nie oznacza już człowieka, tylko cały zestaw konotacji. W internetowym żargonie – „grandhotelować”, „bramkarzyć”, „ochraniać dziewczyny” – to nie tylko żarty, to kody rozpoznawcze nowej tożsamości politycznej, przemycane w ironię, ale skutkujące wykluczeniem z legitymowanej debaty publicznej.
Właśnie w ten sposób buduje się pancerz oporu informacyjnego: nie w kontrze do faktów, lecz przeciwko możliwości przyjęcia jakiejkolwiek prawdy alternatywnej. W ten sposób przyszły prezydent – nawet jeśli wygra w sposób demokratyczny – zostaje wpisany w rolę uzurpatora. Bo przecież „wszyscy wiedzą”, „wystarczy spojrzeć”, „już dawno to było oczywiste”.
I w tym sensie, kampania oszczerstw nie kończy się z dniem wyborów – ona dopiero wtedy zaczyna swoje drugie życie. Jako fundament przyszłej kontestacji, jako uzasadnienie dla ulicznych manifestacji, jako powód, dla którego „świadome społeczeństwo” może mówić: „ten człowiek nie ma moralnego mandatu”.
To nie jest propaganda. To operacja długoterminowego skażenia pola znaczeń.
Rola głównych nadawców i analiza monitoringów KRRiT
W analizie medialnego krajobrazu kampanii prezydenckiej 2025 r. jedno zjawisko staje się oczywiste: temat Karola Nawrockiego nie powstał oddolnie. Nie był efektem dziennikarskiego śledztwa, przecieku, czy nawet celowej prowokacji medialnej. Został zainicjowany przez samego Premiera Rzeczypospolitej Polskiej – Donalda Tuska, który przy pomocy kilku aluzji nadał bieg oskarżeniom, których siła polegała właśnie na braku konkretu.
Monitoring KRRiT z okresu 20–28 maja pokazuje dramatyczny skok intensywności medialnej wokół osoby Karola Nawrockiego. Zaledwie w ciągu jednego tygodnia temat był poruszany: 46 razy w TV Republika – głównie w kontekście obrony dobrego imienia Nawrockiego i analizy mechanizmów dezinformacji, 34 razy w Polsacie – gdzie dominował format „starcia opinii” z sugerowanymi tropami, 31 razy w TVN – z wyraźną tendencją do dramaturgizacji i amplifikowania niepotwierdzonych oskarżeń. Wszystko to działo się po wypowiedzi Donalda Tuska z 26 maja w Sejmie, gdzie – niby mimochodem – powiedział: „Nie wiem, bramka, Grand Hotel, ochrona, agencja… Tak się mówiło. I to Tusk już wcześniej coś podejrzewał.”
Ta wypowiedź – pozornie niewinna, wręcz nonszalancka – stała się punktem zapalnym dla całej fali medialnych insinuacji. Premier nie użył nazwiska, ale zrobił wszystko, by adresat był oczywisty. Była to klasyczna technika „sygnału alfa” – wysłania przekazu rozpoznawalnego dla mediów, ale formalnie niepodlegającego odpowiedzialności prawnej. W ten sposób Tusk pełnił funkcję „głównego nadawcy narracji oskarżycielskiej”, co wielokrotnie podkreślają raporty KRRiT. Co więcej, fakt, że najwyższy przedstawiciel władzy wykonawczej publicznie i z premedytacją wprowadza do obiegu domniemania dotyczące życia prywatnego, tożsamości i przeszłości kontrkandydata, stanowi nadużycie kapitału instytucjonalnego państwa – i to w kontekście wyborów.
Zjawisko to było natychmiast podchwytywane przez media mainstreamowe. Tytuły artykułów i materiałów telewizyjnych układały się w ciąg narracyjnego crescendo: „Karol Nawrocki w ogniu oskarżeń” – Onet, „Cienie przeszłości” – TVN24, „Decydujące starcie” – Gazeta.pl, „Z bramki do pałacu?” – Polsat News. Wszystkie te formuły nie opierały się na żadnym nowym fakcie. One tworzyły dramaturgię, której jedynym źródłem była wypowiedź Premiera. W tym sensie Donald Tusk pełnił podwójną rolę: politycznego aktora i medialnego producenta narracji.
Jego strategia polegała nie na bezpośrednim ataku, ale na uruchomieniu efektu śnieżnej kuli: raz wprawione w ruch, oskarżenie staje się samonapędzającym się konstruktem, wzmacnianym przez media, komentatorów, memy i reakcje społeczne. Co więcej, przez to, że pierwotny zarzut był mglisty, niemożliwe staje się jego jednoznaczne obalenie – co stanowi klasyczny element technik dezinformacyjnych z zakresu wojny kognitywnej. Równolegle działa mechanizm algorytmicznej amplifikacji, który sprawia, że temat rzekomych „dziewczyn”, „Grand Hotelu”, „ochrony” i „kiboli” nie znika z mediów społecznościowych. Z każdym dniem rośnie jego obecność w memach, komentarzach i ironicznych filmikach, co powoduje, że staje się on częścią struktury percepcyjnej społeczeństwa – nie faktów, lecz emocji.
Wszystko to prowadzi do wniosku: nie doszło tu do rozprzestrzenienia się fake newsa – doszło do zorganizowanego, instytucjonalnego wprowadzenia go do obiegu przez organ państwa, co powinno być przedmiotem osobnej debaty prawno-etycznej. Jeśli chcesz, mogę teraz rozwinąć punkt V o skutkach psychospołecznych i o tym, jak zbudowane zostało środowisko sprzyjające autocenzurze i milczeniu w przestrzeni publicznej wobec tej kampanii.
Wojna informacyjna jako stały element kampanii
W kampanii prezydenckiej 2025 roku obserwujemy przekształcenie pola medialnego w pole operacyjne wojny informacyjnej, prowadzonej w sposób ciągły, skoordynowany i oparty na modelu mieszanym: polityczno-algorytmiczno-służbowym. Jej rdzeniem nie jest klasyczna dezinformacja w postaci jawnych kłamstw, lecz tworzenie środowiska percepcyjnego, w którym insynuacja, niedopowiedzenie i sugestia nabierają mocy dowodowej.
Donald Tusk jako generator i egzekutor narracji. Zjawiskiem szczególnym w tej kampanii jest funkcja Donalda Tuska jako centralnego węzła propagacyjnego. Jego wypowiedzi nie są opiniami – są sygnałami operacyjnymi, po których następuje uruchomienie całych cykli informacyjnych: od nagłówków gazet, przez narrację stacji telewizyjnych, aż po dystrybucję wiralową w mediach społecznościowych. To model egzekutywnej dezinformacji: Premier nie tylko „coś mówi” – uruchamia procedurę oskarżenia, która natychmiast zyskuje charakter faktu medialnego.
Fakt medialny bez weryfikacji – opóźnienie prawdy. Mechanizm ten opiera się na celowym rozszczepieniu czasu reakcji: insynuacja staje się faktem medialnym zanim pojawi się możliwość jej zweryfikowania. W konsekwencji: Nawet gdy pojawiają się sprostowania lub dementi – są one postrzegane jako reakcja defensywna.
Oskarżony (w tym przypadku Karol Nawrocki) zostaje niejako zmuszony do obrony przed czymś, co formalnie nigdy nie zostało nazwane oskarżeniem. To odwrócenie logiki procesowej – nie ma aktu oskarżenia, ale istnieje społeczna kara infamii.
Rola służb specjalnych – szara strefa operacyjna
Najbardziej niepokojącym elementem pozostaje jednak udział (lub instrumentalne wykorzystanie) służb specjalnych w tej kampanii informacyjnej. Jak wynika z materiału monitoringu TV Republika, w wielu komentarzach i relacjach pojawia się sugestia, że osoby związane ze sztabem Karola Nawrockiego mogły być inwigilowane: Niejawna obserwacja działań środowisk konserwatywnych, np. poprzez podsłuchy, analizę kontaktów, a nawet nadzór nad agendą spotkań. Możliwość wycieku informacji pozyskanych operacyjnie do struktur medialnych przychylnych władzy. Tworzenie „dosier” medialnych na podstawie informacji, które nie mogłyby zostać legalnie pozyskane w trybie dziennikarskim.
Wszystko to wskazuje na niebezpieczne zatarcie granicy między aparatem bezpieczeństwa państwa a aparatem kampanijnym jednej opcji politycznej. W takim modelu służby nie są już gwarantem bezpieczeństwa narodowego – stają się narzędziem walki o władzę, pełniąc funkcję wspomagającą wobec narracji wypuszczanych przez liderów politycznych. Ich udział bywa pośredni (przecieki, przeceny informacji, „przyjazne sugestie” wobec redakcji), ale skutek jest jednoznaczny: stygmatyzacja przeciwnika politycznego przez wrażenie, że „coś na niego mają”.
Wojna informacyjna prowadzona przeciw Karolowi Nawrockiemu nie ma charakteru tymczasowego – jest strategią długoterminową, wspieraną przez zintegrowany aparat polityczno-medialno-służbowy. Przekształca się tym samym w nowy paradygmat kampanii wyborczej: nie wygrywa ten, kto ma silniejsze argumenty, ale ten, kto potrafi lepiej kontrolować emocje społeczne poprzez insynuację, dramaturgię i strach.
Konsekwencje społeczne i egzystencjalne. W świecie, w którym słowo przestało być nośnikiem znaczenia, a stało się narzędziem emocjonalnego rażenia, los pojedynczego człowieka – rzuconego w środek medialno-politycznej zawieruchy – przypomina los świadka katastrofy, który sam zostaje uznany za winnego tylko dlatego, że przetrwał. Nie mamy już do czynienia z tradycyjnym konfliktem politycznym, gdzie spór toczy się na poziomie idei. Przed naszymi oczami rozgrywa się coś znacznie bardziej fundamentalnego – egzystencjalna konfrontacja osoby z bezosobowym systemem reprodukcji obrazu i narracji. Człowiek nie staje już wobec przeciwnika, ale wobec infrastruktury medialnej, która nie posiada twarzy ani sumienia, a jedynie wektor: zwielokrotnić, przyspieszyć, utrwalić.
Karol Nawrocki – jako figura tej konfrontacji – doświadcza nie tyle procesu politycznego, ile zjawiska cyfrowego ukamienowania. Oszczerstwo, raz wypowiedziane, nie musi być ani udowodnione, ani powtórzone. Wystarczy, że zostanie powielone. Gdy raz wypuszczona zostanie w obieg sugestia: „ochroniarz”, „dziewczyny”, „bramka w Sopocie”, nie ma już powrotu. To nie jest już plotka – to kod. Nowy znak, którym system oznacza ofiarę. Każdy mem, każda ironiczna przeróbka, każda półsugestia staje się kamieniem – lekkim, szybkim, anonimowym. Człowiek nie umiera na oczach społeczeństwa – zostaje w nim unieważniony. Od tej chwili istnieje już tylko jego przetworzony obraz: nawias, etykieta, przekręcone nazwisko. Jego obecność zostaje zamieniona w symbol, a symbol ten służy do mobilizacji innych: do śmiechu, do pogardy, do „obrony demokracji”.
W tym świecie prawda przestaje być wartością. Nie dlatego, że ktoś ją zakwestionował. Ale dlatego, że nikt już nie czeka na jej odsłonięcie. W logice algorytmu nie liczy się to, co jest rzeczywiste, lecz to, co jest odczuwalne. „To musi być coś na rzeczy” – mówi tłum, który karmiony jest kolejną mutacją tej samej sugestii. Prawda zostaje zastąpiona przez prawdopodobieństwo, a to wystarcza, by zbudować społeczny osąd. W przestrzeni publicznej nie pyta się już: „czy jesteś winny?”, lecz „czy można cię zredukować?”. Redukcja ta nie polega na skróceniu biografii, ale na wycięciu duszy z człowieka. Na zamianie jego złożonej obecności w jednoosobowy mem. To nie jest język debaty – to język egzekucji.
Najgroźniejsze w tym wszystkim jest to, że proces ten staje się kulturowo niezauważalny. Nikt nie ogłasza wyroku. Nikt nie trzyma narzędzia zbrodni. Każdy tylko „podaje dalej”, „komentuje”, „zauważa z troską”. Tymczasem osoba znika z przestrzeni znaczeń i zostaje w niej tylko funkcja: ten od skandalu, ten podejrzany, ten z przeszłością. I to właśnie jest ostateczny cel – nie osąd, lecz usunięcie z przestrzeni wspólnego świata. Wymazać tak, by został tylko cień, który można dowolnie używać, przywoływać, parodiować.
W takim świecie nie ma już wspólnoty rozumianej jako wspólnota racjonalnej debaty. Zamiast niej mamy zbiorowość skanującą – odbiorców impulsów, którzy uczą się reagować nie na argumenty, ale na sygnały. System medialny – sprzężony z logiką algorytmu – działa jak maszyneria: wzmacnia to, co najmocniejsze emocjonalnie, czyli to, co najbardziej rani. Prawda nie tylko zostaje zredukowana – ona zostaje przegrana. Nie z powodu błędu, lecz dlatego, że przestała być opłacalna.
Dla człowieka, który zostaje poddany temu procesowi, oznacza to coś znacznie więcej niż utratę reputacji. Oznacza to egzystencjalne wypchnięcie poza krąg ludzkiego uznania. Jest jeszcze obecny, ale już nie jako osoba – jako przypadek. Jego twarz widnieje w mediach, ale nikt nie słucha jego głosu. Jego nazwisko brzmi znajomo, ale już nie niesie żadnego znaczenia – tylko echo pogardy. Żyjemy w czasach, gdy prawda nie jest już czymś, do czego się dochodzi – jest tym, co najłatwiej zastąpić.
W tej rzeczywistości pytanie „czy Karol Nawrocki jest winny?” nie ma już znaczenia. Znaczenie ma tylko to, czy wystarczająco wielu ludzi jest gotowych powtórzyć insynuację. I jeśli tak – to właśnie jest dzisiejszy wyrok. Nie ma odwołania. Nie ma sądu. Jest tylko pętla – obraz, reakcja, zasięg.
A mimo to, w centrum tego wszystkiego, pozostaje milczenie – głębsze niż oskarżenie, bardziej obecne niż tytuł prasowy. Milczenie tego, kto nie poddaje się sprowadzeniu do etykiety. Kto trwa jako osoba – nie jako etykieta, nie jako postać medialna. To milczenie jest jedynym aktem wolności w świecie, który zapomniał, czym jest prawda. I właśnie to milczenie będzie – ostatecznie – językiem oporu.
Jak ocalić sens słowa w erze kalumnii
Jeśli Polska ma pozostać krajem ludzi cywilizowanych – a nie plemieniem troglodytów, którzy zjadają się nawzajem w transie medialnego gniewu – musi na nowo nauczyć się odpowiedzialności za słowo. Nie tylko w sensie prawnym czy instytucjonalnym, ale – co ważniejsze – w sensie duchowym. Bo słowo nie jest tylko nośnikiem informacji. Słowo stwarza rzeczywistość. Logos – ten pierwotny akt znaczenia – jest fundamentem wszystkiego, co ludzkie. Kiedy staje się narzędziem przemocy, rzeczywistość się rozpada. Gdy słowo kłamie, pęka struktura świata – zaczynają się wojny, nienawiść, pogarda, dezintegracja.
Dziś żyjemy w epoce, w której słowo zostało oddane w ręce maszyn – algorytmy nie znają sumienia, nie odczuwają żalu, nie ważą znaczeń. Kierują się jednym: uwagą. A uwaga najłatwiej daje się przykuć przez gniew, szyderstwo, nienawiść. Im bardziej brutalny przekaz, tym większy zasięg. Im większy zasięg – tym większy zysk. Tak rodzi się nowy totalitaryzm: nie przez zamknięcie ust, lecz przez ich rozwarcie – bez końca, bez wstydu, bez powściągliwości.
Dlatego odpowiedzialność za słowo nie jest dziś luksusem. Jest obowiązkiem. I nie tylko dziennikarzy, nie tylko polityków, ale każdego. Każdego, kto ma język, klawiaturę, telefon. Każdego, kto lajkuje, komentuje, udostępnia. Każdego, kto może – choćby na milimetr – przesunąć oś świata. Bo każdy post, każdy mem, każda ironiczna aluzja to cegła w budowli, w której albo się zamieszka wspólnie, albo która zawali się wszystkim na głowę.
Powściągliwość – ta cicha, niemodna cnota – jest dziś konieczna, jeśli mamy ocalić cokolwiek z przestrzeni wspólnej.
Społeczeństwo – jak sama nazwa wskazuje – to ci, którzy działają „społem”. Wspólnie. Nie tylko mieszkają obok siebie, ale niosą coś razem. Dziś ten wspólny trud ma postać próby odbudowy wspólnoty sensu. Tak jak za czasów komunizmu powstała Solidarność – nie z broni, nie z przemocy, ale z pragnienia bycia razem i mówienia prawdy – tak dziś potrzebna jest nowa forma duchowego oporu. Opór wobec dezintegracji. Opór wobec pogardy. Opór wobec cyfrowego rozproszenia, które czyni z nas nie ludzi, lecz awatary w systemie zarządzanym przez obce interesy.
Jeśli nie podejmiemy tego wysiłku – zginiemy. Nie od razu, nie dramatycznie, ale powoli, jak gasnąca pamięć. Zginiemy jako naród, który stracił zdolność rozmowy. Zginiemy jako kraj, który przestał być wspólnotą. Zginiemy jako ludzie, którzy zdradzili samych siebie – wymieniając prawdę na efekt, sens na emocję, godność na popularność.
Ale jeśli podejmiemy ten wysiłek – może się zdarzyć coś innego. Może w ciszy, w powściągliwości, w decyzji niepodania dalej kalumni – urodzi się nowy początek. Nowy porządek sensu, w którym człowiek nie będzie tylko nośnikiem treści, ale znakiem nadziei. W którym słowo znowu stanie się miejscem spotkania, a nie narzędziem zniszczenia.
To jest możliwe. Ale tylko wtedy, gdy zrozumiemy, że na końcu każdego łańcucha nienawiści stoi twarz drugiego człowieka – i że nie da się zbudować wspólnoty, depcząc jego godność. Albo ocalimy słowo – i z nim siebie nawzajem – albo zostaniemy pochłonięci przez echo, które już nie pamięta, co miało znaczyć. To wybór, który trzeba podjąć teraz. Bo nie ma już „później”.
Fragment nowej książki Macieja Świrskiego „Unicestwianie – czy Polska przetrwa erę algorytmów”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/731276-jak-tworzy-sie-cyfrowego-wroga-kampania-wyborcza-2025
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.