W 2025 r. jest tak jak w 2005 r., gdy Donald Tusk walczył z Lechem Kaczyńskim: nikła wygrana w pierwszej turze jest zapowiedzią porażki w drugiej.
Wybory prezydenckie w 2025 r. najbardziej przypominają konfrontację w 2005 r. Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim. Tusk wygrał wtedy pierwszą turę: otrzymał 36,33 proc. głosów (5,43 mln), podczas gdy Lech Kaczyński 33,10 proc. (4,95 mln). To oznacza różnicę ok. 487 tys. głosów na korzyść obecnego premiera. Ale w finale Donald Tusk przegrał różnicą aż 1,24 mln głosów (54,04 proc. wobec 45,96 proc.). Można powiedzieć, że Tusk był faworytem pierwszej tury. O Rafale Trzaskowskim też można powiedzieć, że był faworytem pierwszej tury. Dlatego nie dziwi nieznaczne zwycięstwo wiceprzewodniczącego PO: wedle exit poll pracowni Ipsos to 30,8 proc. wobec 29,1 proc., a wedle pracowni OGB to 31,6 proc. do 29,8 proc., więc rzeczywista różnica może być jeszcze mniejsza lub nawet w drugą stronę.
Skąd się bierze rola faworyta pierwszej tury? W wyborach prezydenckich gdzieś musi znaleźć ujście wytwarzające się wtedy napięcie. To napięcie generuje przede wszystkim lider sondaży. Ale właściwie generują je mainstreamowe, czyli lewicowo-liberalne media. One są w stanie takiego wzmożenia wokół swego kandydata, a wręcz wpadają w histerię, że są bliskie jakiejś wścieklizny. I wytwarzają presję na wyborców, że jeśli ich faworyt nie wygra, to będzie coś w rodzaju końca świata. W 2015 r. Bronisław Komorowski, z musu wspierany przez mainstreamowe media, nie wytwarzał wścieklizny i histerii. Z musu, bo te media tylko na zasadzie mniejszego zła go lansowały, ale nie odpowiadała im jego „wujowatość”, no i jednak konserwatyzm.
Trzaskowski ma wszystkie cechy Tuska z 2005 r. plus własny lewicowy przechył, więc wytwarza niejako podwójną wściekliznę i histerię wśród swoich zwolenników. W pierwszej turze głosy rozkładają się na wielu kandydatów (tym razem na 13), więc wścieklizna i histeria mobilizuje przede wszystkim sekciarzy, którzy już wtedy są przekonani, że muszą się zmobilizować, bo nastąpi koniec świata. Tylko że to wszystko za mało i bardzo daleko nawet do 40-proc. poparcia, a co dopiero do uzyskania 50 proc. plus 1 głosów (lub więcej).
Pierwsza tura w znacznie większym stopniu zależy od wścieklizny i histerii własnych zwolenników niż druga, gdzie jest ich po prostu za mało, żeby wygrać. A ci, których trzeba pozyskać, czyli niegłosujący w pierwszej turze oraz zwolennicy 11 przegranych kandydatów, nie mają najmniejszego powodu, żeby wpadać w histerię i uważać porażkę kandydata lewicowo-liberalnego mainstreamu za koniec świata. Tu głosowanie jest znacznie racjonalniejsze, a to oznacza, że ktoś taki jak Trzaskowski wcale nie musi być nieuniknionym (obowiązkowym) wyborem.
Dziura między wynikiem z pierwszej tury, a potrzebnymi do zwycięstwa w drugiej (co najmniej) 50 proc. plus 1 głosów w małym stopniu zależy od Trzaskowskiego. Tu praktycznie nie działa szantaż, a jeśli nacisk i oczekiwania są zbyt natarczywe, wyborcy możliwi do pozyskania po pierwszej turze mogą się zwyczajnie wkurzyć. Nachalność i zuchwałość denerwuje nie tylko Szymka z Budziejowic, postać znaną z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Tym bardziej jeśli Trzaskowski i jego sztab uznaliby, że już sobie tych wyborców „kupili” – niczym chłopów w Rosji (jak to opisał Nikołaj Gogol w „Martwych duszach”). Teraz wystarczy czekać na potwierdzenie tego, co się stało w drugiej turze w 2005 r.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/729831-histeria-zwolennikow-trzaskowskiego-nie-wystarczy-na-sukces
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.