W dzień po spektakularnym zwycięstwie Republikanów i Donalda Trumpa w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich niezależne media polskie zgodnie nawiązały do pewnego faktu. Otóż w styczniu 2024 roku James David Vance (wówczas tylko senator, dziś wiceprezydent Stanów Zjednoczonych) z dezaprobatą odniósł się do nazbyt powściągliwego stanowiska administracji Bidena wobec niszczenia praworządności i wolności słowa przez nowy polski rząd.
Na przekór zwątpieniu
Trudno powiedzieć, czy i na ile fakt ów mógł ożywić oczekiwania polskiej opozycji na zmiany w dzisiejszym status quo, wygląda jednak na to, że zatliła się jakaś iskra nadziei. Priorytetami w zakresie polityki zagranicznej USA pozostają bezsprzecznie kwestie związane z bezpieczeństwem narodowym, napływem nielegalnych emigrantów, wojną na Ukrainie i zaangażowaniem w działalność Sojuszu Północnoatlantyckiego, ale to, co dzieje się w Polsce, ma oczywisty związek ze zmaganiami różnych sił w skali globalnej. W krajach, których kultura wyrasta z dziedzictwa cywilizacji Zachodu, uczestniczą w tych „starciach” z jednej strony obrońcy suwerenności tudzież tradycyjnego poszanowania wolności i przyrodzonej godności każdej osoby, z drugiej — ugrupowania, dla których wolność często oznacza możliwość podważania naturalnego porządku i arbitralnego pojmowania zasad współżycia. Stąd też zmiany w układzie globalnym mogą być dla jednych źródłem nadziei, dla innych powodem zmartwienia.
Wystąpienie J.D. Vance’a podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, w którym amerykański wiceprezydent ostro zaatakował rządzące Europą elity za odejście od demokratycznych principiów i szok, jaki wywołało ono wśród lewicowych komentatorów, świadczą o powadze narastającego konfliktu. Zanosi się po prostu na to, że w polityce zagranicznej administracja amerykańska utrzyma przyjęty kurs. Nabiera kształtu zapowiedź wstrzymania pomocy dla innych krajów, jeśli korzystają z niej organizacje promujące wartości niezgodne z polityką amerykańską. Zamknięto Agencję ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID). Po obcięciu funduszy, z których korzystali animatorzy projektu „Tour de Konstytucja” tudzież innych podobnych przedsięwzięć, zaczynają to już odczuwać polskie środowiska wspierające rząd KO.
Właśnie z perspektywy przewidywalnych skutków skłonny jestem oceniać ofensywę informacyjną opozycji. Szczególnie cenne są w tym aspekcie publikacje angielskojęzyczne. Nakładem Stowarzyszenia Prawnicy dla Polski wydana została w styczniu praca zbiorowa Rule of Law in Ruins: Poland under the „December 13” Coalition (Praworządność w ruinie: Polska pod rządami „Koalicji 13 Grudnia”). Jej redaktorzy, Paweł Czubik i Konrad Wytrykowski, zadbali o to, by do czytelnika posługującego się językiem angielskim dotarły informacje o sprawach dobrze znanych w Polsce, ale często w błędny sposób interpretowanych za granicą, takich choćby jak nielegalne przejęcie mediów publicznych, siłowe przejęcie Prokuratury Krajowej, ataki na Sąd Apelacyjny i Trybunał Konstytucyjny, usuwanie nieusuwalnych sędziów, odbieranie immunitetu posłom opozycji czy też wykorzystywanie uprawnień prokuratury w celach politycznych. Jednego, moim zdaniem, zabrakło w tym zestawie tematów: gruntownej analizy retoryki, którą rząd Donalda Tuska posługuje się w celu usprawiedliwienia stosowanych metod. Tej właśnie kwestii zamierzam poświęcić kilka uwag.
Niemieckie dziedzictwo
10 września minionego roku, podczas debaty w Senacie, Donald Tusk wypowiedział między innymi takie oto zdania:
Jeśli chcemy przywrócić ład konstytucyjny oraz fundamenty liberalnej demokracji, musimy działać w kategoriach demokracji walczącej. Oznacza to, że prawdopodobnie nie raz popełnimy błędy lub podejmiemy działania, które według niektórych autorytetów prawnych mogą być nie do końca zgodne z literą prawa, ale nic nie zwalnia nas z obowiązku działania.
Termin „demokracja walcząca”, używany jest przez polskich politologów od lat, ale pozostaje w istocie rzeczy eufemizmem rozwadniającym wymowę oryginalnego pojęcia funkcjonującego w politologii angielskojęzycznej. Zamiast sięgnąć do oryginału, Kancelaria Premiera przełożyła go dosłownie jako fighting democracy. Problem w tym, iż oryginalnym pojęciem źródłowym jest określenie militant democracy. Stąd też należałoby raczej mówić po polsku o demokracji wojującej, restrykcyjnej czy też konfrontacyjnej.
Autorem rzeczonego pojęcia jest Karl Loewenstein (1891–1973), niemiecki prawnik i politolog, który z racji swojego żydowskiego pochodzenia musiał w latach trzydziestych ubiegłego stulecia szukać schronienia w Stanach Zjednoczonych. W roku 1937, w dwu numerach (3 i 4) pisma „The American Political Science Review” (do którego będę odsyłał stosując skrót „APSR”) pojawił się jego podzielony na dwie części artykuł „Militant Democracy and Fundamental Rights”, co w luźnym, ale jak myślę, bliskim intencji autora tłumaczeniu można by zastąpić polską formułą: „Demokracja walcząca a fundamentalne prawa ludzkie”. Rzecz powstała w języku angielskim, nie ulega jednak wątpliwości, że myśl Loewensteina wyrosła z niemieckich doświadczeń historycznych i z niemieckiej kultury politycznej. Impulsem było fiasko zasad reprezentowanych przez polityków i myślicieli (w rodzaju Hansa Kelsena), którzy deklarowali pełną lojalność wobec demokratycznego etosu tolerującego działania przeciwników demokracji, jeśli stała za nimi wola większości obywateli.
Loewenstein był naocznym świadkiem kryzysu gospodarczego i narastania popularności NSDAP w Niemczech, która w efekcie (w latach 1932–33) doprowadziła w sposób całkiem legalny do pełnego przejęcia władzy przez Adolfa Hitlera. Nie mógł jeszcze wtedy przewidzieć, jak potoczy się historia Europy i jaki los spotka na początku lat czterdziestych ludność w krajach podbitych przez Niemcy. Narastanie tendencji totalitarnych na całym kontynencie (tak w wersji komunistycznej, jak i szowinistycznej), nie wróżyło wszakże dla demokracji nic dobrego. Dlatego też czymś niezwykle ważnym w kontekście rozważań Loewensteina stało się pojęcie faszyzmu.
W laickim rozumowaniu słowo „faszyzm” kojarzy się z reguły ze statolatrią, czyli kultem państwa. Autor „Militant Democracy and Fundamental Rights” nie widział jednak żadnej możliwości przyporządkowania ruchów faszystowskich jakiejś jednej doktrynie ideologicznej, a rzeczone pojęcie definiował w sposób, jeśli nie osobliwy, to z całą pewnością — „nieobiegowy”. Pisał:
Faszyzm nie jest ideologią. Faszyzm nie jest filozofią — nie jest nawet konstruktywnym programem — lecz najbardziej efektywną techniką polityczną we współczesnej historii. […] Faszyzm chce po prostu sprawować władzę (APSR, 3, s. 423).
Skuteczność owej techniki miała się wyrażać w umiejętnym apelowaniu do emocji mas. Faszystowska propaganda nie sięgała bowiem wyłącznie po brutalne metody. Jej użytkownicy potrafili atakować istniejące instytucje i polityków innych partii, sięgając po bardziej „subtelne środki”, takie jak rzucanie oszczerstw czy ośmieszanie przeciwników. Skuteczność tych metod była dla Loewensteina czymś zdumiewającym i alarmującym. Nie jest prawdą, że „narody przywiązane do tradycji demokratycznych są uodpornione na wirusa faszyzmu” — twierdził (APSR 3, s. 421). Jeśli demokracja jest przekonana, że nie wypełniła jeszcze swoich celów, musi stać się demokracją wojującą. Nawet jeśli funkcjonuje w izolacji, musi w sposób zdecydowany, nie zważając na ryzyko, stosować technikę służącą utrzymaniu władzy — dowodził (taką treść niosła faktycznie użyta przez niego metafora it must fight on its own plane; APSR 3, s. 423).
Efektem tych rozważań było sporządzenie listy restrykcji, które należałoby przyjąć po to, by mógł przetrwać demokratyczny porządek. Znalazły się na owej liście postulaty bardziej i mniej dyskusyjne. Za oczywiste i niebudzące wątpliwości można uznać zakazy formowania prywatnych armii, partyjnych milicji, ochrony państwowych sił zbrojnych przed infiltracją wywrotowej propagandy czy też nielegalnego posiadania i używania broni. Schody zaczynają się wraz z ograniczaniem wolności słowa i zgromadzeń czy choćby z wprowadzaniem zakazu wykorzystywania instytucji parlamentarnych przez „ekstremistów politycznych”. Rzecz w tym właśnie, iż powołując się na koncepcję demokracji walczącej znalazł się wśród nich były przewodniczący Rady Europejskiej i Europejskiej Partii Ludowej, a dziś polski premier, Donald Tusk.
Od faszyzmu do demo-faszyzmu
To, że pomysły Loewensteina są kontrowersyjne, nie ulega kwestii. Szermowanie nimi po latach ma się nijak do stanu faktycznego, gdy mowa jest choćby o polskiej demokracji. Nie ma po prostu podstaw, by ograniczenia wolności w przedwojennej Polsce i reformy sądownictwa z lat 2015–2023 zrównywać z tym, co działo się w hitlerowskich Niemczech. Człowiek, któremu można mieć za złe wprowadzanie przed wojną rządów silnej ręki, nie powoływał się na demokratyczne idee i przepisy. Przed zamachem majowym mówił, że staje do walki „z panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw […], zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści”. Najważniejszą wśród rzeczonych imponderabiliów była dlań niepodległość i suwerenność kraju. Szkoda, że nie chcą o tym pamiętać przedstawiciele ugrupowań, którym najwyraźniej leży dziś na sercu germanizowanie polskiej kultury politycznej.
Jest ponadto coś, co sprawia, że powoływanie się na pomysły autora „Militant Democracy…” staje się w ręku sprawujących władzę koalicjantów bronią obosieczną. Komentując ubiegłoroczne ataki rządu KO na Prokuraturę Krajową, Jacek Karnowski użył niezwykle mocnych słów. „Faszyzm przyszedł w przebraniu antyfaszyzmu. Zamordyzm przyszedł w przebraniu ‘praworządności’” — napisał na portalu wPolityce.pl.. W błędzie są ci, co doszukują się w jego narracji retorycznej przesady. Tak jak faszyzm nie był w rozumieniu Loewensteina ideologią ani też filozofią, tak przez analogię nie jest nimi program KO. Coś innego bardziej łączy to ugrupowanie z partiami faszystowskimi w pełnym tego słowa znaczeniu. Tym czymś jest wyeksponowana przez Loewensteina polityczna technika przejmowania i sprawowania władzy.
Na wygraną Koalicji Obywatelskiej złożyło się wiele czynników. Niezwykle istotne znaczenie miała unijna polityka i propaganda mediów należących do zagranicznych, w tym również amerykańskich właścicieli. Nie bez znaczenia było też blokowanie przez Unię Europejską środków z Krajowego Planu Odbudowy. Najbardziej korzystne dla koalicji wyniki przyniosło jednak umiejętne manipulowanie emocjami młodych, niedoświadczonych wyborców. Gdy w ostatniej fazie kampanii przedwyborczej 2023 roku prawica powielała swój twardy, antyliberalny przekaz, Donald Tusk potrafił przykryć nieoficjalne, w istocie rzeczy faszystowskie w swojej wymowie hasło „j…ć PIS” oficjalnym obrazkiem uśmiechniętej Polski i retoryką miłości z serduszkiem w tle.
Samo hasło pojawiło się w Polsce dużo wcześniej podczas tzw. strajku kobiet, o czym pisałem w grudniu 2020 roku w artykule „Rokosz czasu zarazy”. Faktem jest jednak, że w koszulkach z symbolizującymi je ośmioma gwiazdkami na piersi paradowali później politycy Platformy Obywatelskiej, a co poniektórzy jego głosiciele rozpowszechniali je w formie tatuaży na własnych czołach. Podczas ostatniej kampanii wyborczej w naszym kraju wykorzystały je ponadto służby rosyjskie, zlecając werbowanym najemnikom malowanie na murach polskich miast napisu „JBĆ PIS”. Tak czy inaczej, oficjalnie Koalicja Obywatelska głosiła hasło miłości, ale w istocie rzeczy odwoływała się do niskich pobudek i potrzeby rewanżu. Z faktu, iż każda władza w jakimś stopniu korumpuje, koalicjanci uczynili narzędzie walki. Nepotyzm, korupcja i nadużycia władzy to słabości, na które cierpiały przez wieki i cierpią nadal różne wpływowe instytucje i organizacje (ze strukturami rządowymi włącznie), koalicja postawiła jednak na programowe rozliczenie przeciwników i od ponad roku grzęźnie w alogizmach tudzież w chaosie prawnym.
Loewenstein, podobnie jak jego młodszy kolega Hans Morgenthau (1904–1980), uważał, iż polityka jest przede wszystkim walką o władzę. Jego dzisiejsi apologeci zdają się nie rozumieć, że sami są i będą postrzegani jako „wojownicy”, którym chodzi wyłącznie o panowanie nad innymi obywatelami. Co więcej, nie liczą się z faktem, że po utracie władzy będą zapewne traktowani tak, jak sami traktują przeciwników. Jedno ze spostrzeżeń autora „Militant Democracy…” odnosi się bowiem do faktu, że w polityce, ten, kto się broni, przejmuje z reguły metody napastnika (APSR 4, s. 642). Stąd też nie zdziwiłbym się, gdyby na murach polskich miast pojawiły się napisy „J…ć faszystów z KO” i symbol czarnej swastyki otoczony czerwonymi konturami serca. Najwidoczniej nie wzięli pod uwagę takiej możliwości przedstawiciele klasy rządzącej dziś Polską.
Kontrofensywa środowisk dzisiejszej opozycji przybiera coraz to nowe formy. Obok poważnych publikacji w języku angielskim i raportów o łamaniu prawa, mamy do czynienia z sarkastycznym przypominaniem niewygodnych dla władzy faktów. Zdjęcie Angeli Merkel i Donalda Tuska wykonującego gest strzelania w plecy dzisiejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych czy choćby odtwarzanie utrwalonych na wideo słów szefa Koalicji Obywatelskiej, który 18 marca 2023 pozwolił sobie na stwierdzenie, iż „Trump został wręcz zwerbowany przez rosyjskie służby trzydzieści lat temu”, na pewno się szefowi polskiego rządu dobrze nie przysłużą. Tak czy inaczej, ważne jest, że polska opozycja ma dziś w administracji republikańskiej potężnego sojusznika. Znacznie potężniejszego niż wszyscy razem wzięci europejscy przywódcy krajów, w których demokracja przeistacza się w ustrój demo-faszystowski. Konserwatywne organizacje amerykańskie (takie choćby jak Foundation for Defense of Democracies) coraz częściej podnoszą dziś kwestię łamania praw człowieka pod rządami Tuska. Coraz głośniej mówi się o praktyce kryminalizowania różnic politycznych, o próbach niszczenia PiS-u przez obcinanie państwowych subwencji i o podwójnych standardach stosowanych przez Komisję Europejską wobec polskich władz w czasach rządów prawicy i obecnie.
Słowo „demokracja” ma różne odcienie znaczeniowe, toteż warto pytać o treść, jaką z sobą niesie, gdy posługują się nim politycy w Waszyngtonie i w Brukseli. Dla rodaków w Kraju jest to o tyle ważne, że raz jeszcze stają przed wyborem sojusznika. Mogą postawić na rewolucję zdrowego rozsądku albo pozostać w niewoli lewackich przesądów i popłynąć z falą „postępowych” haseł, które de facto prowadzą do wynarodowienia, demoralizacji i odrzucenia dziedzictwa cywilizacji Zachodu. Wybór zdaje się być prosty. Kto wie jednak, czy nie okaże się trudny, jeśli elektorat zmęczony wojnami polskiej klasy politycznej nie zrozumie, iż w tym przypadku nie musi wybierać między większym a mniejszym złem… — że ma jeszcze przed sobą drogę rozsądku, na którą jesienią 2024 roku wkroczyła większość społeczeństwa amerykańskiego. Rzecz w tym, iż tylko sojusz z amerykańskim obozem konserwatywnym może dziś zapewnić Polsce bezpieczeństwo i przywrócić jej obywatelom poczucie dumy z przynależności do narodu, który z całą pewnością zasługuje na coś więcej niż wasalstwo i służba unijnym hegemonom.
Tadeusz Witkowski
Tadeusz Witkowski — doktor nauk humanistycznych, eseista, publicysta, redaktor, emerytowany instruktor języka polskiego w University of Michigan (Ann Arbor) i były wykładowca w Saint Mary’s College w Orchard Lake. Represjonowany w czasach PRL, przez blisko rok internowany w stanie wojennym, w roku 1983 wyjechał z rodziną do USA. W 2013 r. odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności. W roku 2017 Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych przyznał mu status działacza opozycji antykomunistycznej i osoby represjonowanej z powodów politycznych. Jest autorem licznych artykułów. Przed trzema laty wyszły drukiem trzy zbiory jego publicystyki społeczno-politycznej (Oficyna ZLM) i tom szkiców krytycznoliterackich (Wydawnictwo Arcana).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/722803-splugawione-slowo-demokracja