Ton niemieckich komentarzy, po Monachium i późniejszych deklaracjach Trumpa, jest jednoznaczny. Nie ma co mówić o relacjach atlantyckich, bo te właśnie odchodzą do przeszłości, Stany Zjednoczone nie są już sojusznikiem a Europa znalazła się w pułapce z której należy szybko znaleźć wyjście. Nie poświęca się wiele uwagi temu, kto wprowadził nasz kontynent w sytuację bez wyjścia, za to snuje się rozważania co w nowych czasach państwa europejskie powinny zrobić.
I tak Herfried Münkler profesor politologii z Uniwersytetu Humboldta w Berlinie na łamach Die Zeit pisze, że po pierwszym Zeitenwende, które obwieścił Scholz po rosyjskiej agresji teraz następuje kolejna, znacznie istotniejsza, zmiana strategiczna polegająca na faktycznym zerwaniu relacji atlantyckich. Nie chodzi w tym wypadku o jakieś deklaracje dyplomatyczne i polityczne, czy też politykę faktów dokonanych w postaci redukcji amerykańskiego zaangażowania wojskowego w Niemczech, choć to ostatnie jest zapewne tylko kwestią czasu. Póki co nic definitywnego w tym obszarze się nie stało, ale psychologicznie, a to jest nie mniej istotne, bo mówimy o stanie świadomości elit państwowych po obu stronach Atlantyku, mamy do czynienia z przełomem. Polega on na tym, że w Europie, a w szczególności w Niemczech nie można zakładać, iż interesem strategicznym Stanów Zjednoczonych jest obrona starego kontynentu, a w Ameryce, do władzy doszli politycy, którzy dostrzegają między Stanami Zjednoczonymi a Europą nie tylko różnice interesów, a przede wszystkim różnice wartości. To ostatnie przekonanie, które zwerbalizował J.D. Vance mówiąc, że Ameryka będzie miała problemy z obroną tych którzy nie podzielają wartości amerykańskich jest szczególnie ważne. Nakazuje bowiem, tak pisze Münkler, uwzględnienie ryzyka „rozejścia się dróg” w europejskim, a w szczególności niemieckim planowaniu strategicznym i w polityce zagranicznej.
Jeśli bowiem nie jesteśmy w 100 proc. pewni siły związków atlantyckich to musimy tak planować strategię państwową jakby one nie istniały, bo nie można obstawiać jedynie optymistycznych scenariuszy. „Przegranym ostatnich – pisze Münkler - wydarzeń są przede wszystkim Niemcy, nie tylko dlatego, że ich potęga gospodarcza nie ma już takiego znaczenia jak w przeszłości, ale również dlatego, że polityka niemiecka do niedawna bezwarunkowo opierała się na stosunkach transatlantyckich i obojętnie odnosiła się do francuskich ofert silniejszej europeizacji polityki bezpieczeństw”. Pozycja Paryża jest znacznie silniejsza od niemieckiej co najmniej z trzech powodów – po pierwsze Francja ma samodzielne, a nie uzależnione od współpracy z Amerykanami w ramach NATO, siły zbrojne, po drugie dysponuje potencjałem nuklearnym, a następstwem polityki zbliżenia Waszyngtonu do Moskwy, niezależnie od efektów, będzie słabnięcie amerykańskiego potencjału odstraszania nuklearnego, trzecim czynnikiem pozycji Francji jest zaangażowanie jej elit na rzecz „suwerenności strategicznej”, co w sposób naturalny buduje jej przywództwo. Niemiecki politolog proponuje plan przywrócenia, ale nie od razu, tylko z czasem przywództwa Berlina w Europie. Pisze, że „Następny rząd federalny będzie musiał podjąć znaczne wysiłki, aby przywrócić Niemcom wiodącą rolę w Europie. W końcu Niemcy są jedynym krajem w Europie, który ma zasoby pozwalające mu pełnić rolę przywódczą. Oczywiście, wymaga to sojuszników: szczególnie Francji i Polski, z którymi rozpoczyna się proces reform, którego celem jest stworzenie hierarchii w UE i co najmniej dwóch rodzajów członkostwa: takiego, które ma większe obowiązki i prawa, oraz takiego, które ma mniejsze obowiązki i prawa. Tylko w ten sposób UE może stać się podmiotem politycznym w konflikcie między głównymi mocarstwami imperialnymi”. Ale to nie jedyne ciekawe wnioski, które wyciąga niemiecki ekspert. Pisze on dalej, że zdolności oporu Ukrainy, które wspierać może Europa, osłabią zdolność Trumpa do narzucenia własnej wizji zakończenia wojny i wreszcie skupia uwagę na przyszłym porządku globalnym. Jeśli ostatnie posunięcia Waszyngtonu można odczytać w kategoriach uznania nowego porządku globalnego, który oparty jest na wielu filarach, to jeśli Europa ma stać podmiotem, czyli jednym z filarów tych relacji a nie rozgrywanym przez silniejszych przedmiotem, to musi zwracać uwagę na innych graczy, czyli na Indie i Chiny. Innymi słowy, jeśli Trump chce porozumienia z Rosją, kosztem interesów Europy, to jedyną opcja jest szukanie porozumienia z Pekinem i Delhi, aby równoważyć nierównowagę. „W wielobiegunowym porządku globalnym – pisze - w którym Chiny i Indie odgrywają centralną rolę obok USA i Rosji, oczywiste jest, że Europejczycy będą szukać wsparcia u tych dwóch ostatnich państw”.
Jak napisała Christine zu Nedden, dziennikarka Die Welt specjalizująca się w kwestiach polityki chińskiej, słowa Wanga Yi, chińskiego ministra spraw zagranicznych który w Monachium powiedział, że „Europa powinna odegrać ważną rolę” w zakończeniu wojny na Ukrainie i w ten czytelny sposób zdystansował się od polityki Waszyngtonu. „zostały dobrze przyjęte” przez zgromadzoną na konferencji publiczność, złożoną przede wszystkim z przedstawicieli europejskich elit. Chiński dyplomata poszedł w swym wystąpieniu krok dalej prezentując Pekin, w przeciwieństwie do Waszyngtonu, który za administracji Trumpa chce zdestabilizować globalny porządek, w kategoriach gwaranta stabilizacji. To też podoba się w Niemczech, tym bardziej, że interesy tamtejszej gospodarki związane są ze zdolnością utrzymania eksportu na rynek chiński co może być zagrożone wojnami celnymi Trumpa.
Friedrich Merz w jednym z ostatnich wywiadów których udzielił przed wyborami jakie wyniosą jego partię do władzy a jego samego na krzesło kanclerskie powiedział, że „Musimy przygotować się na możliwość, że Donald Trump nie będzie już bezwarunkowo podtrzymywał zobowiązania NATO do wzajemnej obrony” i dodał, iż „dlatego moim zdaniem kluczowe jest, aby Europejczycy dołożyli wszelkich starań, aby zapewnić, że jesteśmy przynajmniej zdolni do samodzielnej obrony kontynentu europejskiego”. Zapowiedział też rozmowy z Brytyjczykami i Francuzami na temat „rozpięcia” ich parasola nuklearnego nad pozostałymi państwami naszego kontynentu, bo gwarancje amerykańskie nie mogą już być traktowane jako pewne.
Głosów niemieckich publicystów i komentatorów, piszących o zerwaniu przez Trumpa relacji atlantyckich, można przytoczyć znacznie więcej. Istotniejszym wątkiem jest wszakże gorączkowe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie co należałoby w nowej sytuacji zmienić. Pojawiają się dwie, uzupełniające się koncepcje. Po pierwsze mówi się o konieczności utrzymania oporu Ukrainy. Jak zauważył w wywiadzie dla FAZ Gustaw Gressel, austriacki ekspert wojskowy często wypowiadający się w niemieckich mediach, ukraińska armia przetrwa jeszcze, nawet jeśli Trump wstrzyma pomoc wojskową, samodzielnie jeszcze przez co najmniej rok. Ma ona oczywiście trudności, ale postawa Waszyngtonu zwiększy determinację społeczeństwa ukraińskiego, a Rosjanie też są wyczerpani i zmęczeni. Oznacza to, że Europa wzmacniając zdolności Ukrainy do oporu „kupuje sobie czas”, który może wykorzystać na zbudowanie własnego potencjału, ale też na udowodnienie Trumpowi, że jego plan zakończenia wojny bez udziału Europy się nie powiedzie. Gressel mówi też o Chinach. Otóż jego zdaniem jednym z głównych zagrożeń dla Europy jest zniesienie amerykańskich sankcji nałożonych na Rosję. Przede wszystkim dlatego, że wówczas Moskwa może zacząć kupować duże ilości broni od Chin i odbudować swe zdolności znacznie szybciej niż to się dzisiaj zakłada. Oczywistym wnioskiem, choć Gressel go nie formułuje, jest, że w takiej sytuacji Europa, chcąc uniknąć narastającej presji wojskowej ze strony Moskwy a nie mogąc liczyć na Trumpa, musi zacząć rozmawiać z Pekinem.
Jest jeszcze kwestia odbudowania zdolności wojskowych Europy o których zaczęto, po Monachium, mówić coraz więcej. Handelsblatt, dziennik niemieckiego biznesu w przygotowanej przez siebie wersji umowy koalicyjnej proponuje budowę europejskiej broni jądrowej, a także publikuje artykuł dwóch ministrów rządów landowych (jeden z CDU, drugi z partii Zielonych) i profesora ekonomii wskazujących na pożytki jakie gospodarka może odnieść ze zwiększenia wydatków na zbrojenia. Z ich wyliczeń wynika, że jeśli państwa europejskie zwiększą swoje wydatki na bezpieczeństwo do 3 proc. PKB to wówczas przemysł niemiecki pozyska więcej zamówień, przybędzie 660 tys. nowych miejsc pracy a PKB urośnie o 0,66 proc. Innymi słowy remilitaryzacja jawi się jako zjawisko korzystne nie tylko dlatego, że Niemcy znalazły się w nowej sytuacji geostrategicznej, ale również mając na względzie przełamanie trendów recesyjnych, z którymi rząd federalny nie może poradzić sobie trzeci rok. Oczywiście warunkiem jest zniesienie dotychczasowych ograniczeń, zarówno wprowadzonych przez Brukselę (kwestie wyłączenia wydatków na zbrojenia z polityki redukcji deficytu budżetowego i zaciągnięcia na ten cel „europejskiego długu”) jak i przez Berlin (konstytucyjny hamulec w tym zakresie). Warunkiem skuteczności tego rodzaju polityki jest też zaprzestanie zakupów broni i uzbrojenia w Stanach Zjednoczonych, ale to zdaniem Autorów jest już poza dyskusją skoro Trump „zdradził” Europę. Instytut Światowej Gospodarki z Kiel policzył już nawet ile Europę kosztowała będzie odbudowa samodzielności militarnej. Nakłady muszą wynieść, w świetle tych kalkulacji 250 mld euro, które trzeba będzie wydać w czasie nie dłuższym niż 5 lat i dodatkowo do sił zbrojnych trzeba będzie powołać 300 tys. żołnierzy. Nie uda się tego zrobić bez przywrócenia powszechnej służby wojskowej w Niemczech (co postulują Autorzy opracowania), ale osiągnięcie samodzielności wojskowej Europy, choć nie będzie zadaniem łatwym to tym nie mniej leży w zasięgu możliwości. Absolutnym minimum jest zastąpienie przez „siły europejskie” amerykańskiego III Korpusu, którego zadaniem miałoby być w razie wojny, wejście do walki na wschodniej flance, w praktyce w Polsce. Podstawowy sprzęt będący na wyposażeniu tego związku taktycznego (1400 czołgów, 2 tys. transporterów opancerzonych i 700 sztuk artylerii) to więcej niż mają dziś na wyposażeniu armie państw Europy Zachodniej razem wzięte. Tym niemniej w opinii niemieckich ekspertów te ambitne plany są możliwe do osiągnięcia. Wzrasta w nich rola Polski, co ma związek z dwoma czynnikami. Po pierwsze liczy się w ogólnym rachunku nasz potencjał wojskowy a po drugie, co nie mniej istotne „jeśli Ukraina padnie”, to wówczas Polska staje się państwem buforowym od postawy którego zależeć będzie bezpieczeństwo Niemiec.
Reakcją Niemiec na ostatnie posunięcia Waszyngtonu jest próba wypracowania własnej linii geostrategicznej. Jej elementami jest zarówno przekonanie o kryzysie a może nawet krachu relacji atlantyckich i wynikające z tego przekonanie o potrzebie budowania własnych tj. europejskich zdolności wojskowych. Nie da się tego zrobić bez „poluzowania” sztywnych zasad polityki budżetowej, na co Niemcy są już mentalnie przygotowani, ale również bez porozumienia z Francją i Polską. Znaczenie obydwu tych krajów rośnie w niemieckiej geografii strategicznej co najmniej z kilku powodów. Francja ma silną armię i broń jądrową, co jest czynnikiem zasadniczym dla przyszłej polityki odstraszania. Macron chce też zbudować specjalne relacje z Trumpem, co potwierdza nie tylko zorganizowanie przezeń konferencji w Paryżu w sprawie europejskiego kontyngentu, który miałby pojechać na Ukrainę, ale również fakt przyszłotygodniowej jego podróży do Waszyngtonu. Jeśli Paryż będzie „grał na siebie” i na swą wzmocnioną pozycję w relacjach z Trumpem, to z projektowanej w Berlinie polityki samodzielności nic nie wyjdzie, a z pewnością nie będzie ona prowadziła do odzyskania przez Niemcy przywództwa na kontynencie. Rola Polski w tej konstrukcji jest też znacząca.
Jeśli Ukraina znajdzie się w orbicie wpływów Rosji, to my jesteśmy państwem bez zaangażowania którego nie ma mowy o obronie Niemiec. Nie mniej istotna jest nasza pozycja na wschodniej flance NATO. Nasza samodzielność i próba „dogadania” się z Waszyngtonem blokują perspektywę niemieckiego przywództwa w Europie. Wreszcie Ukraina nie utrzyma się w oporze wobec Rosjan bez naszego wsparcia. Im dłużej Kijów będzie walczył tym dla Berlina lepiej. Trump może wówczas „zrozumieć”, że Ukraina mając wsparcie Europy nie zgodzi się na niesatysfakcjonujący ją pokój co oznaczać będzie automatycznie konieczność zaproszenia państw (również Niemiec) naszego kontynentu do rokowań pokojowych. Jeśli będziemy mieć do czynienia z rewizją polityki Trumpa i Europa odzyska swoje znaczenie geostrategiczne w oczach amerykańskiego sojusznika, to wówczas odwrócić będzie można niekorzystny trend. Jeśli Trump tkwił będzie w uporze, to zdolność Ukrainy do walki z Rosją daje państwom naszego kontynentu czas na odbudowę zdolności jak i potrzebny, a to również interesuje Berlin, aby zbudować szczególne relacje z Pekinem. Waszyngton może wówczas zrozumieć, że ceną za próbę porozumienia z Rosją ponad głowami Europejczyków może być zarówno ostateczna utrata naszego kontynentu, który porozumie się pod niemieckim przywództwem z Pekinem, jak i blokada umowy z Rosja, bo zdolna do stawiania oporu Ukraina zdecyduje się kontynuować walkę. W niemieckiej geografii strategicznej, w nowych realiach, rośnie znaczenie trzech państw – Francji, Polski i Ukrainy i to pod ich adresem obserwować będziemy w najbliższym czasie „ofensywę miłości”. Amerykanie o tym doskonale wiedzą, co oznacza, że i oni zaczną kusić Warszawę, która musi w nowych realiach, trzeźwo oceniać sytuację i twardo licytować. Ale o tym jutro.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/721967-berlin-kusi-polske