Zimno wszystkim zrobiło się na samą myśl, że trzeba wysłać wojsko na Ukrainę. Słusznie. To ogromne ryzyko. Ale bieg zdarzeń jest tak szybki, że może się okazać, iż jeszcze większym ryzykiem będzie odmowa Polski zaangażowania na Ukrainie.
Dzisiaj zdecydowanie więcej wskazań jest za tym, aby czekać i nie wysyłać naszych żołnierzy do strzeżenia planowanej linii demarkacyjnej na Ukrainie. Choćby z tego względu, że nic konkretnego nie wiadomo w tej sprawie. Nie wiadomo na kogo można liczyć i ile tego wojska tam będzie. Opowieści, że planowany korpus będzie liczył około 30 tys. ludzi nie brzmią poważnie. Siły międzynarodowe, aby były tam czynnikiem odstraszającym, muszą być znacznie liczniejsze. A ponadto każdy wysyłający kraj musi mieć dodatkowo wiele tysięcy czynnego wojska w służbie, choćby tylko po to, aby zapewnić rotację dla kontyngentu wysłanego na Ukrainę. Nie mówiąc już o odwodach potrzebnych na sytuacje kryzysowe, czyli te, gdy Rosja naruszy warunki pokoju.
I to jest ważny powód do wstrzemięźliwości, bo wiadomo, że żaden z dużych krajów europejskich nie ma takich zasobów. Wielkie i bogate kraje – Wielka Brytania i Włochy – są w stanie wysłać jednorazowo po kilka tysięcy ludzi. W tym zakresie Polska ma również ograniczone możliwości, niezależnie od tego, że musimy pilnować kilkuset kilometrów własnych granic z Białorusią i Rosją, plus strzec Przesmyku Suwalskiego. Mniejsze kraje mogą wysłać po kilkuset ludzi, a nawet ledwie kilkudziesięcioosobowe kontyngenty. Największy i najbogatszy kraj Unii, czyli Niemcy, zostawmy na koniec, jako przykład nędzy i rozpaczy w jakiej znajdują się Siły Zbrojne państw europejskich. RFN w ślimaczym tempie kompletuje brygadę, która ma stacjonować na Litwie w ramach nałożonych na Berlin obowiązków sojuszniczych. Końca nie widać tej niemieckiej mitręgi, więc jest jasne, że nie można liczyć na poważny udział Bundeswehry w pilnowaniu linii demarkacyjnej.
Ważniejsza jest walka z Kaczyńskim niż Putinem
Przesądzającą dzisiaj sprawą jest totalna niechęć społeczeństwa polskiego do udziału w tej operacji. Znane już są badania, które pokazują ogromną dysproporcję między przeciwnikami a zwolennikami zaangażowania. Na razie nic tutaj się nie zmieni, choćby z tego powodu, że trwa kampania wyborcza. A najważniejsze jest to, że Polska jest rozdarta zimną wojną domową. Nie sposób sobie wyobrazić porozumienie rządu i opozycji w tak kluczowej sprawie. Zresztą nie widać, szczególnie po stronie rządzących, najmniejszych prób osiągnięcia konsensusu. Nadal priorytetem Donalda Tuska jest zniszczenie Jarosława Kaczyńskiego, a nie obrona Polski przed Władimirem Putinem.
Zaangażowanie Tuska w tę sprawę jest też jednym z czynników demobilizujących społeczeństwo polskie wobec zagrożeń ze wschodu. Bowiem jednego dnia premier wzywa do jedności sił politycznych, drugiego uruchamia coraz ostrzejsze szykany wobec opozycji, a trzeciego wyzywa ją do ruskich agentów. Dzieje się to w sytuacji, gdy większość opinii publicznej pamięta zaangażowanie Tuska w reset, co sprawia, że inne ostrzeżenia – te realne – zaczynają być odbierane jako propaganda i są lekceważone. Na dodatek Tusk obraża ludzi, na których dzisiaj powinien chuchać i dmuchać. W wojsku i służbach mundurowych jest zauważalna nadreprezentacja ludzi głosujących na prawicę. Tak na PiS, jak i na Konfederację. Jakoś tak wyszło, że zwolennicy liberalizmu i lewicy nie garną się szczególnie ochoczo do służby w wojsku. Oczywiście są i tacy, ale chodzi o proporcje. Żołnierze i funkcjonariusze już słyszeli od Tuska i innych polityków PO oraz jego zwolenników, że są mordercami, bo pilnowali granicy przed inwazją nasłanych imigrantów. Teraz słyszą, że są zwolennikami ruskich agentów. Dlaczego zatem mieliby ufać władzy, która ich obraża i nie szanuje?
Rosyjskie ataki i prowokacje
W przypadku polskiej obecności na Ukrainie trzeba odnotować ważną rzecz. Polski kontyngent będzie szczególnie narażony na rosyjskie prowokacje, a nawet ataki. Powodów jest kilka. Jeden to autentyczna rosyjska nienawiść do Polaków. Drugi ważniejszy – chęć testowania jedności sił koalicyjnych. Inna może być reakcja, gdy Rosjanie ostrzelają Brytyjczyków, Francuzów, względnie Niemców. A inna, gdy zaatakują przedstawicieli mniejszych krajów, szczególnie tych z tzw. „nowej” Europy. Nie da się przy tym ukryć, że wbrew górnolotnym frazesem, w oczach polityków z Berlina, Paryża i Brukseli jesteśmy Europejczykami drugiej kategorii. Zatem nie jest pewne, czy może oczekiwać adekwatnego wsparcia i solidarności w razie ataku na naszych żołnierzy.
Ale może jednak trzeba będzie jechać. Racje za tym dzisiaj są dużo słabsze, lecz historia gna tak szybko, że i to może się zmienić. Co wtedy, gdy będą do naszych strzelać? Najlepiej odpowiedzieć tym samymi i to ze zdwojoną siła. Choćby po to, abyśmy byli traktowani jako nieprzewidywalni. Może zresztą to się opłacić, bo wystraszeni naszą determinacją „przywódcy” europejscy szybko odeślą polski kontyngent do domu, aby tylko Rosja się nie denerwowała.
W każdym razie nie można zastrzegać się, że „nigdy nie”, bo dzisiaj nie wiemy, co przyniesie jutro. Ale pewne rzeczy już widać. Trzymanie się z boku oznacza rezygnację z marzeń o znaczeniu Polski w regionie. Dzisiaj fakt naszych ogromnych wydatków na zbrojenie oraz budowa coraz większej armii budzą zainteresowanie i autentyczny szacunek wielu obserwatorów w świecie. To może mieć pozytywny wpływ na rozwój naszego kraju. Ale co z dużej armii, skoro siedzi ona jak mysz pod miotłą, gdy kontyngenty na Ukrainę wyślą mniejsze kraje? W tym małe i frontowe, takie jak Estonia i Litwa. Trochę będzie tak jak z prestiżem Czech po 1938 r., bo był to kraj, który wydawał wielkie pieniądze na swoje wojsko, ale tylko po to, aby skapitulować. Wbrew temu, co twierdzą nasi ćwierćinteligenccy „geopolitycy” i „realiści” Czesi nie są dumni, ani zadowoleni z tamtych wydarzeń. Jest to nieustanne źródło ich upokorzenia i braku wiary we własne możliwości. Co też ma znaczenie praktyczne, bo dzisiaj Czechy są już tylko niemiecką montownią, a Polska – mimo naszej dramatycznej historii – dościga ich pod względem wskaźników gospodarczych.
Strach przed wojną rozzuchwala Rosję
Groźniejszą konsekwencję zaniechania może być rozzuchwalenie Rosji. Kreml zauważy strach naszego społeczeństwa przed wojną. Oczywiście ten strach jest uzasadniony, ale nie może paraliżować woli obrony Polski. Rosyjski sposób myślenia znakomicie oddał dobrze znający ten kraj poeta - Jacek Kaczmarski w piosence, właśnie o Jałcie:
Komu zależy na pokoju, Ten zawsze cofnie się przed gwałtem – Wygra, kto się nie boi wojen I tak rozumieć trzeba Jałtę.
Jaki nas czeka los, gdy Putin uzna, że tak bardzo boimy się wojny, że nie będziemy zdolni do oporu? Tak o całym Zachodzie, w tym Polsce, myśli się w Moskwie. Myślą, że jesteśmy zdemoralizowanymi sybarytami i tchórzliwymi pacyfistami. Słabość prowokuje agresję. Prowokują ją także błędne diagnozy, co jest przecież źródłem nieszczęść Ukrainy, bo Putin uznał, że jej mieszkańcy nie będą bronić niepodległości. W błędzie jest ten, kto uważa, że to trzyletnie doświadczenie sprawiło, iż Rosjanie zaczęli z szacunkiem myśleć o woli walki społeczeństw Zachodu. Nie ma najmniejszych znaków, aby zaszła taka zmiana w myśleniu Rosjan.
Na wiadomość o możliwym udziale Wojska Polskiego w misji stabilizacyjnej (czy jak ona tam będzie się nazywała) w polskich mediach społecznościowych wybuchła niemalże panika. Przerażeni ludzie pisali tym, którzy popierali ten pomysł, aby chętni sami tam jechali. Względnie wysłali swoje dzieci. Coś jest na rzeczy, bo wielu zwolenników polskiego zaangażowania to przedstawiciele elit, którzy nie dali się do tej pory poznać, jako ludzie zaangażowani osobiście w sprawy obronności kraju. Choćby przez fakt odbycia służby wojskowej. Ale też nie trzeba uciekać się do tego rodzaju argumentacji. Są sposoby, aby stworzyć odpowiedni kontyngent – gdy już dojrzeje do tego czas.
Po pierwsze, w Wojsku Polskim jest dużo ludzi, którzy lubią ryzyko i żołnierskie rzemiosło. Po drugie, wszystkie analogiczne działania WP łączyły się z dodatkową gratyfikacją. Dotyczyło to nie tylko misji w Iraku i Afganistanie, ale też służby na granicy. Chętnych więc nie powinno zabraknąć. Ale na razie to pieśń przyszłości, bardzo niepewnej i oby jak najdalszej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/721953-wygra-kto-sie-nie-boi-wojen-czy-wysylac-wojsko-na-ukraine