„Będem dyktatorem i co mi zrobicie. Nie chcem, ale muszem”. Czy tak jakoś w gwarze trójmiejsko- kaszubskiej, która stanie się może językiem oficjalnym jak język śląski. Dyktatura na miarę naszych możliwości. Ale to właściwie tylko tyle żartu można wykrzesać z obecnej sytuacji po roku nowych rządów, dalej już nie jest śmiesznie. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie cena, jaką będziemy musieli zapłacić za tę zabawę ogniem, bo już widać, jakie będą koszty tej nowej transformacji. Aluzja do zmian sprzed ponad 30. lat w jakimś stopniu uzasadniona, bo to też regres do czasów minionych, refluks po PRL.
Trudno na początku nie powtórzyć całej litanii „osiągnięć” po roku nowych, śmiałych rządów, aspirujących już teraz jawnie do jakiegoś nowego ustroju. Nawet zwolennicy muszą przyznać, że po takim roku, mamy już zapaść w całej gospodarce, finansach, planach rozwojowych kraju, które popierało także młodsze społeczeństwo, mamy inflację, drożyznę, upadłości firm, zbiorowe zwolnienia, ogólne zubożenie, co wcale nie musiało się wydarzyć, nie było żadnych innych tego powodów niż polityczne. O co zatem w tym wszystkim chodzi, czy to tylko nieudolność i chaos, czy świadome działanie, destrukcja, zahamowanie rozwoju kraju, który wcześniej doceniano przecież powszechnie, także za granicą. Wygląda na to, że to koszt bezwzględnej, niespotykanej do niedawna walki politycznej, polityki odwetu, zniszczenia przeciwników politycznych, unicestwienia opozycji, co przecież jest raczej sprzeczne z warunkami demokracji i praworządności, o które tak walczono niedawno na ulicach miast i na wiecach przedwyborczych. Państwo, które powstaje w ten rabunkowy sposób, cofa się do jakich pierwotnych form organizacji, polegających na nieustannej walce o władzę, która musi stawać się coraz bardziej bezwzględna i prowadzić rzeczywiście do jakiejś dyktatury. Przypomina zaś raczej starożytne państwo Hammurabiego, gdzie panowała zasada odpłaty „oko za oko, ząb za ząb”, a nie tzw. liberalną demokrację.
„…Meister aus Deutschland”?
Tego samego 10 września, gdy nadchodziły pierwsze wiadomości o zagrożeniu powodzią na południu kraju, Donald Tusk (nie Tramp) ogłosił wprowadzenie „demokracji walczącej”, zawieszenie dotychczasowych zwyczajów rządzenia (sukcesji, by tak rzec, w demokracji), przyjętych przecież praw i przepisów, a wprowadzał uznaniowość w ich stosowaniu, czyli opieranie się na własnych decyzjach. Powołał się przy tym na jakieś historyczne precedensy z lat 30. w Niemczech (czemu akurat w Niemczech tamtych czasów), sformułowanie „demokracji walczącej” (lub wojującej), wymyślone przez niemieckiego prawnika Loewensteina (czy Libknechta) przeciw porządkom nowej demokracji, wprowadzanym przez Adolfa H. Prawnik ten ogłosił to poniewczasie, na emigracji w USA, gdy Meister Adolf zdobył już pełną władzę, która polegała właśnie na „demokracji walczącej” NSDAP z wszystkimi dokoła. Odwołanie w Polsce teraz do tego przykładu jest bardzo nieostrożne, może budzić wszelkie złe skojarzenia i nieporozumienia. Pomijając już okoliczność, że to stwierdzenie o zawieszeniu dotychczasowej praworządności, opieranie się na własnym rozumieniu prawa i własnych decyzjach, przypomina bardziej innego prawnika niemieckiego Carla Schmitta z tego samego niemieckiego czasu, który później był nazywany prawnikiem nazistowskim. Sformułował on koncepcję tzw. decyzjonizmu, która zakładała, że w sytuacji chaosu w państwie rządzić trzeba decyzjami władcy, zawieszając reguły praworządności aż do uzyskania jakiegoś wyobrażonego porządku. Jak to wyglądało, wiadomo z późniejszej praktyki niemieckiej. Wiec tu jest spory kłopot, bo te deklaracje o „demokracji walczącej” nie wiadomo, które koncepcje niemieckie bardziej przypominają i co oznaczają, jakieś przejście do nowego ustroju „demokracji nieliberalnej”, „demokracji niepraworządnej”, „demokracji wojennej”? Dlatego te odwołania do lat 30. w Niemczech są bardzo pochopne, bo każą pytać, czy o podobną władzę chodzi? Czy naprawiamy demokrację, czy ją właśnie obalamy, idąc w pochodzie po nową, większą władzę rzekomo dla jej naprawy, ‘uzdrawiania’, sanacji.
Może hołd pruski?
Dużo bezpiecznej byłoby już odwołać się do dawniejszych, sprawdzonych wzorców niemieckiego „państwa prawa” z końca XIX wieku. Jest to mianowicie państwo, o czym nie wiedzą może rządzący politycy, tworzone na wzór pruski według projektu wielce zasłużonego dla zjednoczenia Niemiec w 1870 roku kanclerza Bismarcka, „wielkiego przyjaciela Polaków”, państwo nazwane Rechtsstaat, państwo prawa, z tą jednak innowacją kanclerza, że według niego w państwie tym „przed prawem idzie siła”, wiec to siła stanowi o prawie, do siły może się zawsze odwołać władza, by ustanowić swoje prawo, które nie musi być ostateczną podstawą praworządności. To właśnie w ten sposób, przy użyciu siły Bismarck zjednoczył kraje niemieckie pod wodzą Prus, a nie drogą dobrowolnego zrzeszania się. Niemiecka praktyka polityczna była później w XX wieku aż nazbyt jasna w tym względzie. I podobna była właśnie w obecnej Polsce główna obietnica przedwyborcza, zniszczenie poprzedniej władzy, teraz właśnie spełniona i wszem i wobec ogłoszona. W tym wypadku wyjątkowa i jedyna chyba prawdomówność. Ale tak czy inaczej, powoływanie się na wątpliwe niemieckie praktyki jest w naszym wypadku bardzo ryzykowne.
Konkurencja afer?
Co jednak sprawiło, że trzeba było nadużyć demokracji, konstytucji i praworządności, by ratować, jak się głosi, cały kraj. Jaka to katastrofa się zdarzyła, czy poprzednia władza dokonała jakiegoś zamachu, nie oddała władzy demokratycznie, czy nastąpiła klęska gospodarcza, takie afery, które zachwiały finansami państwa. Nawet różni „symetryści” mogą dziś spokojnie porównać te sytuacje i wyciągnąć wnioski, ocenić także afery, który śledzą obecnie wszelkie możliwe komisje sejmowe. Zestawić afery z czasów rządów PO z wyłudzaniem VAT, oszustwa z OFE, z wiekiem emerytalnym, aferę hazardową i Amber Gold oraz ich realne koszty – z gigantycznymi rzekomo kradzieżami, z aferą Funduszu Sprawiedliwości i „grupą przestępczą”, zorganizowaną przez księdza i dwie urzędniczki, z dętymi aferami wyborów korespondencyjnych w pandemii, podsłuchową, wizową itp. (tu ciekawy szczegół: rozbicie obecnie instytutu IDEAS o światowym zasięgu, a przyznanie po powodzi 17 mln. fundacji Olgi Tokarczuk).
Wszystko to nie były realne zagrożenia dla kraju i straszna poprzednia władza, lecz propaganda w walce o władzę, obecnie zaś to kolejne preteksty do unicestwienia przeciwników politycznych, likwidacji opozycji, delegalizacji partii, a jak słychać ze śmielszych jeszcze wypowiedzi, także jej wyborców. To rzeczywiście może być demokracja walcząca z samą demokracją, ciekawe posunięcie, dość karykaturalne i zabawne przynajmniej teoretycznie, myślowo, bo państwo może przecież używać siły i wykorzystywać swoje instytucje do walki z przeciwnikami. To rzeczywiście może się kojarzyć ze zjawiskami jakie zachodziły w Niemczech w latach 30., problem w tym, kogo teraz zobaczymy i postawimy po której stronie.
„Bijące serce Partii” PO
Trzeba sobie przypomnieć, jak zdobywano tę władzę. Przez rok przed wyborami trwał nieustanny atak na władzę PiS, przedtem lewicowe marsze KOD i czarne marsze kobiet walczących o swobodną aborcję. Przedstawiano to jako gniew ludu przeciw uzurpatorom u władzy. Władza zdobyta poparciem agresywnego tłumu, podbechtywanego systematycznie przez rok kampanii przedwyborczej nienawistnymi hasłami „ośmiu gwiazdek” stanowi swego rodzaju związek, można by powiedzieć przestępczy, może nie w sensie prawnym, ale ogólniejszym, przekroczenia obyczajów politycznych i zwyczajnie ludzkich. Bo władca, który zdobył dzięki tym tłumom władzę, obiecał im zemstę i tylko tego zamierza dotrzymać. Ten wzajemny związek jest bardzo silny, a ogólnie destrukcyjny dla wszystkich. A reszta, jak już widać po roku, po prostu się nie liczy.
Jan M. Rokita niedawno zauważył, że Donald Tusk ma wyjątkową zdolność wydobywania z Polaków najniższych uczuć i silnej agresji. Potrafił w ten sposób w długotrwałej kampanii przedwyborczej zorganizować tłum, który go poparł w drodze do władzy za obietnice zniszczenia przeciwników politycznych i dużo lepszych, niemal idealnych rządów. Używano wtedy zupełnie swobodnie „mowy nienawiści”, którą się jednocześnie tak piętnuje i chce się wprowadzić specjalne prawa ją ścigające (są już zmiany w kodeksie karnym). To właśnie na tłumie takich Polaków, gotowych niszczyć własnych rodaków, oparł swą władzę i zobowiązał się siłą rzeczy do polityki według ich życzeń, polityki destrukcyjnej, nie liczącej się ani z interesem społecznym, ani z interesem całego kraju. Że czasem ów tłum to zwykły motłoch, widać 10-tego każdego miesiąca pod Pomnikiem Smoleńskim w Warszawie, gdzie policja chroni agresywnych prowokatorów, a sądy często przyznają im odszkodowania.
Władza oparta na samym tłumie jest bardzo zawodna i niebezpieczna, odwołuje się do najniższych instynktów odwetu, wrogości, nienawiści właśnie, kompleksów i resentymentów, które niszczą więzi społeczne i zaburzają komunikację społeczną, wspólne wartości i w końcu jakiś trwały porządek społeczny, który zapewnia bezpieczeństwo i zarazem ogólny rozwój. Dają one jednak silne ‘alibi’ do zdobywania jeszcze silniejszej władzy. Czym są te histeryczne w istocie i często chwilowe emocje, jakie mają cele i działanie? Jeśli je pretendenci do władzy wykorzystują, czyż to nie prawdziwy i niebezpieczny zarazem populizm, odwołujący się do najniższych instynktów - w odróżnieniu od populizmu, niech będzie, 500+ i podobnego „rozdawnictwa”.
Psychopatologia tłumu
Rzecz jasna trzeba rozróżniać zbiorowe zachowania, są zbiorowiska tłumów, które są destrukcyjne w swych żądaniach, hasłach i działaniach i są inne, bardziej konstruktywne albo protestacyjne wobec złych zjawisk. Ale łatwo je rozróżnić po hasłach i celach, po języku i wartościach, do których się odwołują. Jeśli zachowują się agresywnie, żądają tylko zemsty i odwetu, jeśli używają tego języka nienawiści, którą przypisują tylko przeciwnikom, to taka zbiorowość nie może być uznana za pozytywną, konstruktywną i w ogóle potrzebną w życiu społecznym. Mówi się, że to słuszny głos ludu, ale to też nadużycie, wystarczy sobie przypomnieć wściekłe twarze w owych tłumach ‘protestu’, zapamiętanie w owym gniewie, ‘wyzwalane’ z wszelkich hamulców i przyjętych obyczajów.
Bo taki tłum jest rzeczywiście niebezpieczny, ludzie w nim czują się zwolnieni z osobistej odpowiedzialności i doświadczają ryzykownej wolności zanegowania jakiegoś porządku, ataku na wskazywanych przeciwników, wyzwalania kompleksów i złych uczuć. Pod wpływem przywódców tłumu, bo zawsze są jacyś przywódcy, owi przeciwnicy, w których można zobaczyć przyczynę panującego zła, także osobistych problemów i kompleksów, są wskazywani jako wrogowie, którzy są odczłowieczani, można ich niejako wyjąć spod prawa i zniszczyć. To sytuacje skrajne, które mogą się skończyć rękoczynami, w naszym wypadku to była mobilizacja tłumów wyborczych do zdobycia władzy. Pisałem o tym więcej w tekście Demokracja ośmiu gwiazdek z 2023 roku na tym portalu, więc nie będę się o tym rozwodzić, ważne jest teraz to, co dzieje się po roku od zdobycia władzy w taki sposób. Po zdobyciu władzy zgodnej z zachowaniami i żądaniami takiego właśnie destrukcyjnego tłumu, nie następuje żadna pozytywna, konstruktywna zmiana, jest tylko odwet, zemsta polityczna i stopniowa destrukcja państwa, jego instytucji, a co za tym idzie społecznego funkcjonowania, wiarygodności wobec obywateli, zaburzenia komunikacji społecznej, bo polityka obecna posługuje się jawnie manipulacją, oszustwem, wręcz kłamstwem, które stało się już zasadą zdobywania i utrzymania władzy.
O tym wszystkim istnieje spora wiedza, nagromadzona przez ponad sto lat, odkąd istnieją wielkie zbiorowiska miejskie, a nawet wcześniej od czasu rewolucji francuskiej, choć zawsze zdarzały się zbiorowe ekscesy, bunty czy pogromy, jak owo żądanie krwiożerczego tłumu „crucifige eum!” (wyrażone jednak nie po łacinie), zjawiska rzadko spontaniczne, raczej inspirowane i organizowane. Pouczające są w tym względzie prace klasyków, takie jak Gustava Le Bon’a Psychologia tłumu sprzed ponad stu lat. Warto przytoczyć w tej sytuacji kilka jego myśli. „Autorytaryzm i nietolerancja są dla tłumu uczuciami jasnymi, tak że przyjmuje je on skwapliwie i dąży do jak najszybszego ich urzeczywistnienia. Wobec siły tłum staje się potulny, a na uczucie dobroci jest zupełnie niewrażliwy, bo dobroć uważa za objaw słabości. Tłum nigdy nie wielbił dobrych władców: kochał na ogół okrutników, który uciskali go z całą bezwzględnością. (…) Duszą tłumu nie kieruje potrzeba wolności, lecz potrzeba uległości. Pragnienie posłuszeństwa każe tłumowi poddać się instynktownie każdemu, kto chce być jego panem. (…) Przywódcy coraz częściej zastępują obecną władzę państwową, gdy traci ona na znaczeniu. Dzięki swej bezwzględności ci nowi panujący zmuszają tłum do tak wielkiego posłuszeństwa, jakiego nie wywalczył sobie dotychczas żaden rząd”.
Silni razem
Mamy właśnie do czynienia z podobną sytuacją, tyle że mimo całej mobilizacji przedwyborczego tłumu, nie zdobyto jednak bezwzględnej władzy. PO przegrała z PiS i trzeba się było odwołać do koalicji „ośmiu gwiazdek”, by przejąć władzę. To jednak już operacja również z dziedziny psychologii tłumu, który żąda likwidacji przeciwników w każdy sposób, a nowa władza obiecuje to wykonać. W tym celu pretendenci do władzy jednoczą się, mimo różnic, politycznie, by obalić przeciwnika. Koalicja polityczna jest też mechanizmem psychologii (robienia) tłumu, okrążenia, osaczenia i powalenia przeciwnika. Ma w sobie wiele pierwotnych, prymitywnych zachowań, które mają niby w założeniu zabezpieczać demokratycznie przed tyranią, ale wymykają się spod kontroli i mogą przeciwnie, doprowadzać do nowej tyranii, dopuszczać do nowej, większej władzy. Jest w tym wiele z zachowań stadnych, które pojawiały się podczas zgromadzeń przedwyborczych. Padały wtedy hasła „wataha”, „sfora” – to akurat w odniesieniu do służb mundurowych na granicy.
Pisarz Elias Canetti, laureat Nagrody Nobla z 1981 roku, przeanalizował bardzo wnikliwie i drobiazgowo takie zachowania w książce Masa i władza z 1961 roku. Opisał tam rożne rodzaje ludzkich „sfor” – sfory polujące, wojujące, masy wyborcze, a nawet przedstawicielskie. Jednoczą się one, by uzyskać pożądany cel, w tym wypadku pokonanie i wyeliminowanie współplemieńców, których w tej sytuacji wyklucza się ze sfery praw i możliwości ochrony. W ucywilizowanych warunkach odbywa się to w sposób polityczny, ograniczony regułami prawa i obyczajami, ale w sytuacjach krańcowych może dochodzić do sytuacji brutalnych. Canetti pisze o tym niebezpieczeństwie w ten sposób: „Nikczemną formę sfory możemy obserwować jeszcze dzisiaj przy każdym akcie linczu. Słowo to jest równie pozbawione wstydu jak samo zjawisko, gdyż mamy do czynienia ze z n i e s i e n i e m prawa. Oskarżony uważany jest za zbyt niegodnego, by prawo go broniło”.
„De Republica emendanda”
Tak działają mechanizmy poszerzania i zdobywania coraz większej władzy już na granicy demokracji, pokusy rządów bezwzględnych, autorytarnych. W takiej walce wszystko zaczyna być demagogią i przerzucanym wciąż z krańca na kraniec populizmem. Analogie historyczne pozostają jednak niepewne lub zwodnicze. Porównanie teraz jakiejś nieokreślonej „demokracji walczącej”, mającej naprawiać utraconą demokrację, do sytuacji niemieckiej z lat 30., to może być gest samobójczy. Bo czy PiS, które oddało władzę demokratycznie, jest jak NSDAP, które szło wtedy po pełną władzę, czy może jest odwrotnie, demagogia naprawy demokracji (zaraz przerodzi się we frazę „naprawy Rzeczpospolitej”), służy do zdobycia bezwzględnej władzy, skoro nawet zapowiedziało się, że nie będą respektowane w pełni prawa. A to właśnie oznacza obalanie demokracji a nie jej naprawa, bo czy można coś na chwilę, tymczasowo, prowizorycznie obalić, z tą wieczną obietnicą wszystkich rewolucji, że dążą tylko do lepszego swiata.. To po prostu kolejny pretekst, dalszy etap demagogii, chwilami już infantylnej, dla dalszego mamienia tłumu, w rezultacie zuchwałość władcy, który nie liczy się zupełnie w sytuacją kraju, którym chce rządzić.
Skoro jednak sam władca odwołuje się do analogii niemieckich, to, wyprzedzając nieco jego przewrotne wypowiedziach, nasuwa się pytanie, czy nie wygląda na to, że wyrasta na jakiegoś polskiego Führera, bo przecież nie na jego ofiarę jak w niemieckich walkach partyjnych lat 30. Otóż nie. Donald Tusk nie jest żadnym polskim Führerem. Niemiecki Führer w tamtym czasie, zanim dokonał ludobójczych zbrodni wojennych, kierował się jakimiś interesami własnego kraju, polski premier przeciwnie, prowadzi, jak już widać po roku rządów, do osłabienia swojego kraju, a znając już jego przewrotną demagogię, można mniemać, że nie obawia się kryzysu, zapaści lub stopniowej likwidacji polskich instytucji, osłabienia międzynarodowej pozycji kraju, do niedawna rozwojowej, perspektywicznej . Może je zaryzykować, dla czego? Z osobistej żądzy odwetu na przeciwnikach politycznych, czy z powodu dalekosiężnych planów podporządkowania Polski jakiejś scentralizowanej UE. To już jednak osobna sprawa.
Rok tych rządów będzie skłaniał do porównań. Cóż to za „naprawa Rzeczpospolitej”, które to sformułowanie Frycza Modrzewskiego, przejął sprytnie premier podstawiając się za patriotę ostatniej godziny przed „domknięciem układu”. Niestety, ten rok rządów już wyrządził ogromne szkody nie tylko gospodarcze, finansowe i prestiżowe, także te w komunikacji społecznej, w języku, pojęciach i wzorcach porozumiewania się. Niefrasobliwa polityka oparta na ciągłych obietnicach i oszustwach, zmienianiu stanowisk i wypowiedzi z dnia na dzień, a także nieodwracalna brutalizacja i wulgaryzacja życia publicznego, jakie przedtem nie miały miejsca i nie spowodowały tak destrukcyjnych skutków. Teraz to już nie tyle walka poglądów i postaw, lecz niszczenie personalne, łącznie z wykorzystywaniem instytucji państwa do usuwania przeciwników, a także negatywny wzorzec zachowań dla całego społeczeństwa. I jest jeszcze jedna przyczyna tego dążenia do bezwzględnej władzy, której „nie oddamy nigdy” (według słów klasyka z PRL), po to, by nie ponieść żadnej odpowiedzialności. To upiorna odpowiedzialność za oddanie śledztwa Rosjanom po katastrofie smoleńskiej, po wydarzeniu, które nie miało precedensu w dziejach Polski. Ta odpowiedzialność nie przeminie jak kolejne wrzutki medialne, ona się nie przedawnia.
Paragraf nienawiści?
To wszystko będzie jeszcze szczegółowo omawiane i roztrząsane po roku tych odnowicielskich rządów. Ale mówiąc tak zwyczajnie i już skrótowo, trzeba uznać, że cała ta polityka jest żałosna, mała, zakłamana do trudnej do pojęcia hipokryzji, butna w oskarżeniach, a tchórzliwa w wykonaniu, bo zasłaniająca się innymi osobami, na które spadnie odpowiedzialność, a z drugiej strony unikająca trudnych pytań i uprawiana niejako pokątnie w mediach, co robi wrażenie jakiejś amatorszczyzny. Z innej jeszcze strony, skłonna do wielkich haseł, zwalczania zła i „naprawy Rzeczpospolitej”, czemu przeczy cała roczna praktyka i jej rezultaty, które ludzie odczuwają na co dzień. Dyktatura z dykty dała państwo, które przez jeden rok zostało zahamowane w rozwoju i spadło do podrzędnej roli w Europie, do której tak oficjalnie aspiruje. Stało się to nagle, bez żadnych powodów, bez jakiejś konieczności, tylko wolą władców, naprawiających „polską nienormalność” (hasło potwierdzone na wiecach przedwyborczych). Niezrozumiałe, niepotrzebne, absurdalne; czy to nieudolność, czy jednak zła wola?
Powiedzą, że to wszystko nienawiść. Nie, to nie jest nienawiść, to obrzydzenie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/715494-dyktatura-smieszna-straszna-czy-jeszcze-jakos-glupiej