Od kilkunastu dni trwa festiwal wyżywania się obecnej władzy na podkomisji smoleńskiej i jej przewodniczącym. Jestem ostatnim, który broniłby „dorobku” owej podkomisji, ale nie mogę spokojnie patrzeć na kolejną operacją dezinformacyjną, jaką w tej sprawie funduje nam ekipa Donalda Tuska. Jak piszę w nowym wydaniu tygodnika „Sieci”, nie ma ona moralnego prawa, by kogokolwiek rozliczać za Smoleńsk. A jednym z koronnych dowodów w tym wątku jest postać Bogdana Klicha, byłego ministra obrony, którego Tusk z Sikorskim chcą uczynić ambasadorem w USA. I tylko sprzeciw prezydenta Andrzeja Dudy chroni Polskę przed tą kompromitacją.
Jeśli bowiem chcą ścigać karnie Mariusza Błaszczaka za nieprawidłowości w podkomisji, trzeba zapytać, jakie konsekwencje ci sami ludzie wyciągnęli wobec człowieka, który pełnił tę samą funkcję w czasie katastrofy, a raport rządu (w zasadzie tożsamego z obecnym) nie zostawił na tym resorcie suchej nitki?
Być może niewielu już pamięta, ale wokół Klicha smród narastał od pierwszych tygodni urzędowania. Smoleńsk był najtragiczniejszym możliwym zwieńczeniem tej absurdalnej kariery, do której dopuścił Donald Tusk. Prześledźmy ją nieco bliżej, bo kto wie – może zdarzyć się tak, że w wyniku ciągu nieszczęść pan Klich ambasadorem jednak zostanie.
A przecież jeśli już wysyłać na szefa placówki do Waszyngtonu człowieka związanego kiedyś z wojskiem (co samo w sobie nie jest złym posunięciem, bo bezpieczeństwo jest głównym obszarem współpracy polsko-amerykańskiej), to niemal każdego innego niż Klicha. To postać z tak ciężkim bagażem niekompetencji i ogonem tragedii, że adekwatne byłoby użycie tu określenia „kabaretowa” – gdyby w tle nie było śmierci wielu naszych wybitnych rodaków.
Fakt, iż to właśnie Klichowi przypadł w pierwszym rządzie PO-PSL resort obrony, sam w sobie jest kuriozum, świadczącym o jakiejś złośliwości Tuska wobec Polski. Mówimy wszak o człowieku po medycynie oraz historii sztuki, którego od armii powinno się trzymać z daleka.
Kariera przed ministrowaniem
Jakie były jego związki z wojskiem, zanim został ministrem obrony? Przez kilka miesięcy pełnił funkcję podsekretarza stanu w tym resorcie u ministra Janusza Onyszkiewicza w rządzie Jerzego Buzka. Najwyraźniej na jego umiejętnościach nie poznał się Bronisław Komorowski (następca Onyszkiewicza), bo nie chciał go mieć w kierowanym przez siebie ministerstwie.
Wcześniej był ISS, ale nie chodzi o Międzynarodową Stację Kosmiczną (choć nie byłoby źle dla Polski, gdybyśmy tam – a nie w naszym rządzie – mogli mieć pana Klicha, choć to zapewne ze stratą dla ISS), lecz potężnie brzmiącą fundację Instytut Studiów Strategicznych, którego przez aż dekadę pan Klich był prezesem. Tyle że to taki instytut, który pan Klich sam założył, więc gdy poszedł w ministry, prezesem została pani Klichowa, czyli Anna Szymańska-Klich, małżonka. Tuż po przejęciu przez nią sterów fundacji, ISS organizowała spotkanie ministrów obrony państw NATO w Krakowie – a zatem też pana Klicha. Fundacja była również wspierana finansowo przez spółki Skarbu Państwa (w tym zbrojeniowe) w czasie, gdy Klich zasiadał w rządzie.
Widocznie na szeroką działalność fundacji nie wystarczała już kasa m.in. od German Marshall Fund, Fundacji im. Friedricha Naumanna, Fundacji im. Friedricha Eberta, Fundacji im. Stefana Batorego czy banku Millennium, które sponsorowały ISS, o czym poczytać można nawet w Wikipedii.
Wróćmy do naszego głównego bohatera. Bo oto gość utrzymywany przez lata z pieniędzy m.in. niemieckich fundacji, 16 listopada 2007 r. staje na czele ministerstwa obrony narodowej. I już po dwóch miesiącach przychodzi pierwszy kryzys.
Błyskawiczna degrengolada
23 stycznia 2008 r. podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku wojskowym w Mirosławcu rozbija się CASA C-295M. Giną wszyscy na pokładzie – 4 członków załogi oraz 16 pasażerów – oficerów, doświadczonych lotników, dowódców, szefów szkolenia, bezcennych ludzi dla Sił Powietrznych.
Można powiedzieć, że Klich miał pecha, bo przecież nie mógł odpowiadać za tę katastrofę, zwłaszcza że resortem kierował od ledwie kilku tygodni. Lecz trzy i pół roku później sam przyzna, że nie udało mu się nawet wdrożyć zaleceń po wypadku CASY.
Dosłownie dzień wcześniej, 22 stycznia Aleksander Szczygło (poprzednik Klicha w MON) składa interpelację, w której wymienia 14 nieprawidłowości, jakich dopuścił się Klich przez krótki okres urzędowania. To przede wszystkim skandaliczne decyzje personalne – powoływanie do kierownictwa resortu ludzi, wobec których postępowania prowadziła Żandarmeria Wojskowa, czy miały „kontrowersyjną” przeszłość, zarchiwizowaną w aktach IPN. Tu można zapoznać się z treścią tej interpelacji.
Patrząc zaś szerzej, pierwsze lata Klicha nadzorującego polską armię to przecież rezygnacja z poboru, masowe odejścia żołnierzy (18 tysięcy!) likwidacja jednostek (zwłaszcza we wschodniej Polsce – m.in. w Lublinie, Suwałkach i Siedlcach), plan obrony przed atakiem ze Wschodu na linii Wisły, a przede wszystkim obcinanie pieniędzy na wojsko. Gdy premier z ministrem finansów Janem Vincentem Rostowskim szukali oszczędności, zawsze mogli liczyć na szefa MON. W sumie znalazł 5 mld zł wolnych środków – w stale niedoinwestowanej, zapóźnionej i wymagającej gigantycznych nakładów armii. Klich ciął na potęgę, a w 2010 r. NIK stwierdził, że w wojsku nie było środków na szkolenie i sprzęt.
Pomagał mu w tym nie kto inny niż Zenon Kosiniak-Kamysz, wówczas wiceszef MON, a dziś kierujący ambasadą w Wiedniu (bez zgody prezydenta na stanowisko ambasadora). Prywatnie – stryj obecnego ministra obrony.
Pytanie, które grzechy ministra Klicha zasługują na miano najcięższych, to temat do wielogodzinnej dyskusji. Ale bez wątpienia kwestia katastrofy smoleńskiej zajęłaby w niej istotne miejsce.
Rola Klicha ws. 10/04
Teoretycznie Klich jest czysty jak łza. Nie stawiano mu żadnych zarzutów, nic mu nie udowodniono, w niczym nie uczestniczył, o niczym nie wiedział, a po katastrofie zachował się należycie. Niedawno w tym duchu bronił go na antenie TVN24 Radosław Sikorski. Taką linię przez lata trzymał też Donald Tusk.
Dlaczego zatem po opublikowaniu raportu komisji Millera Klich złożył dymisję, a Tusk szybciutko ją przyjął? Czy było to załatwienie w białych rękawiczkach sprawy skompromitowanego ministra, który przez kilkanaście miesięcy trzymał język za zębami i lojalnie uczestniczył w farsie „wyjaśniania” tragedii smoleńskiej?
Wymieńmy kilka faktów.
To Bogdan Klich wysłał oba rządowe tupolewy na remont do rosyjskich zakładów w Samarze, nie będąc zainteresowanym innymi możliwościami, odrzucając wniosek o instalację NATO-wskich systemów obrony samolotów i nie zapewniając im odpowiedniej ochrony kontrwywiadowczej.
To Bogdan Klich milcząco zaakceptował procedowanie wyjaśniania katastrofy na podstawie odnoszącej się do lotów cywilnych konwencji chicagowskiej, zamiast nakłonić premiera do sięgnięcia po dwustronną umowę podpisaną między MON Polski i Rosji w 1993 roku.
I wreszcie rzecz kluczowa. Bogdan Klich najpierw zarzekał się, że nie wiedział, iż do Smoleńska na pokładzie jednego samolotu polecą dowódcy wszystkich rodzajów wojsk, jednak opinia publiczna szybko poznała dokumenty, które przeczyły jego słowom.
17 marca 2010 r. szef kancelarii prezydenta Władysław Stasiak napisał do ministra obrony:
(…) Pan Prezydent zamierza zaprosić do wzięcia udziału w tej uroczystości najważniejszych dowódców Wojska Polskiego.
Biorąc pod uwagę wymiar historyczny tragicznych wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat, które dotknęły boleśnie cały Naród Polski i obywateli II Rzeczypospolitej, a szczególnie polskich oficerów wszystkich rodzajów wojsk, Pan Prezydent chciałby, aby w gronie uczestników uroczystości w Lesie Katyńskim udział wzięli: generał Franciszek Gągor - Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, generał broni Bronisław Kwiatkowski - Dowódca Operacyjny Sił Zbrojnych, generał broni pil. Andrzej Błasik - Dowódca Sił Powietrznych, generał dyw. Tadeusz Buk - Dowódca Wojsk Lądowych, generał dyw. Włodzimierz Potasiński - Dowódca Wojsk Specjalnych, wiceadmirał Andrzej Karweta - Dowódca Marynarki Wojennej RP, generał bryg. Kazimierz Gilarski - Dowódca Garnizonu Warszawa”.
Bogdan Klich sporządził na dokumencie odręczną adnotację:
Zgoda, zwłaszcza, że ja też się wybieram. B. Klich
Tydzień później MON przekaże Kancelarii Prezydenta RP oficjalną zgodę ministra obrony (Klich napisze nawet: „Takie wzmocnienie polskiej delegacji podkreśli wagę obchodów i jednocześnie będzie dowodem szacunku, jakim Siły Zbrojne RP otaczają historię”). Na bieżąco będzie informowany przez KPRM o zarezerwowanych na ten dzień samolotach, a więc zaakceptuje swój przelot wraz z najważniejszymi dowódcami jednym samolotem. Dopiero 8 kwietnia okaże się, ze Klich jednak nie leci, a MON będzie reprezentował – i zginie na rosyjskiej ziemi – wiceminister Stanisław Komorowski.
Na kolanach u Iwanowa
Już wydarzenia do 10 kwietnia dawały powody do zdymisjonowania Klicha, a może nawet rozważania prokuratorskich zarzutów. Po katastrofie pan minister dopisał doń jeszcze jeden rozdział. Poznałem go z rządowych dokumentów, które ujawniliśmy w tygodniku „Sieci” w 2016 r.
To była porażająca lektura, bo wyłaniał się z niej obraz polskich władz płaszczących się przed rosyjskimi dygnitarzami. Również Bogdan Klich zagrał tu rosyjskiego lokaja.
Przywołajmy fragment artykułu „Na smyczy Putina”:
21 kwietnia ambasador w Moskwie Jerzy Bahr raportuje, że rosyjski wicepremier i minister obrony Siergiej Iwanow, „mimo, iż nie jest zdrów, jest gotów przyjąć min. B. Klicha 24 bm. (sobota)”. Następnego dnia ambasador wysyła kolejny szyfrogram: „S. Iwanow zgadzając się na przyjęcie w sobotę Pana Ministra („niezależnie od swej choroby”), uczynił zdecydowany gest. Dawniej o podobne natychmiastowe spotkanie musieliśmy długo zabiegać. Jako powód sami podaliśmy chęć podziękowania; nie podziękujemy – powstanie u gospodarzy podejrzenie, że mamy ku temu powody”. Czy nie takie właśnie postawy miał na myśli Radosław Sikorski mówiąc o „murzyńskości” w dyplomacji?
Za co należało się podziękowanie? Wyjaśnia kolejny dokument. Podsumowujący spotkanie ministrów obrony szyfrogram Bahra do wiceministra spraw zagranicznych Jacka Najdera jest jeszcze bardziej kuriozalny. Bogdan Klich „podziękował władzom Rosji przede wszystkim za dużą operatywność na miejscu zdarzenia, tuż po katastrofie i za szybką, sprawną identyfikację ofiar” (sic!). Występuje o kopie trzech rejestratorów. Do czego są mu potrzebne? „Ujawnienie zapisów obaliłoby te spekulacje, które nie sprzyjają dobrej atmosferze relacji polsko-rosyjskich”. Znów przyjaźń z Moskwą jest najważniejsza.
Iwanow szybko sprowadza go na ziemię: „Co do przekazania kopii rejestratorów – Rosja nie zna takich precedensów”. I podkreśla, zasłaniając się przepisami: „na to śledztwo patrzy cały świat, nie wolno zatem tworzyć precedensu łamania prawa międzynarodowego” (konwencja chicagowska zabrania publikowania zapisów). No właśnie… są dwa tygodnie po katastrofie. Rosjanie już wiedzą, że Polacy nie skorzystali z tego, że „patrzy cały świat” i nie zadbali o swoje interesy. Można więc nawet w oficjalnych rozmowach dokręcać śrubę. Obecna na spotkaniu Tatiana Anodina proponuje polskim wysłannikom odsłuchanie nagrań, ale pomysłowi ich publikacji z „troską” się przeciwstawia: „Wywoła ono w środkach masowego przekazu niepotrzebne spekulacje nt. Różnych wersji, postawi wiele osób (w tym rodziny pilotów) w niewygodnej sytuacji. Mogą być wskazani winni – bez zakończenia śledztwa.” A więc wina pilotów? Już na tym etapie? Choć chwilę wcześniej Aleksander Bastrykin, szef Komitetu Śledczego FR zapewnia, że „śledztwo zakłada wszystkie możliwe wersje katastrofy”.
To, co znajdujemy na końcu notatki Jerzego Bahra wygląda na kiepski kabaret: „Rosjanie mają zameldować W. Putinowi nasze zdanie obejmujące: a) zachowanie konfidencjonalności, b) wdzięczność za wysłuchanie nagrań głosowych, c) odczucie, że praca idzie do przodu”. Dyplomata pisze to z pełną powagą! Znamienna jest także wypowiedź rosyjskiego ministra transportu Igora Lewitina, który „podkreślił, że to rząd, a nie wojsko powinien się zajmować śledztwem (cyt. „jak z naszej strony wejdą wojskowi, to śledztwo się nigdy nie skończy”).
Zakończmy ten wątek retorycznym pytaniem: jak bardzo szanowaliby ambasadora Bogdana Klicha Amerykanie, mający wiedzę o jego zachowaniu przed i po 10/04?
Mistrz elegancji
Na koniec kilka zdań warto skreślić o postawie Bogdana Klicha jako ministra wobec generałów, którzy zginęli w Smoleńsku. Tu najwięcej do powiedzenia mają wdowy po nich. Oddajmy im głos.
Krystyna Kwiatkowska, wdowa po śp. gen. Bronisławie Kwiatkowskim w rozmowie ze mną w książce „Pogrzebana prawda” podzieliła się takim wspomnieniem:
Na pierwszą rocznicę katastrofy pojechałam do Smoleńska, a następnego dnia miały miejsce uroczystości w Warszawie. Po Mszy św. w archikatedrze Bogdan Klich podszedł do mnie uśmiechnięty i powiedział: „Kiedyś, gdy była piękna pogoda, poszedłem z żoną na spacer na Salwator (w tej dzielnicy Krakowa jest cmentarz, na którym znajduje się grób gen. Kwiatkowskiego – przyp. MP). Muszę stwierdzić, że generał ma ładne miejsce, skąd ogląda cały Kraków z góry”. Minister, który nie zadbał o bezpieczeństwo mojego męża, gratuluje mu miejsca na cmentarzu! Chyba nie muszę tego komentować.
Tak, komentarz jest tu zbędny.
W tej samej książce Ewa Błasik, wdowa po śp. gen. Andrzeju Błasiku mówi:
Nie wiadomo, kiedy temu człowiekowi można wierzyć. W 2008 r. po katastrofie CASY „Rzeczpospolita” napisała, że minister chciał zdymisjonować Andrzeja. Wtedy pan Klich ustami swego rzecznika zaprzeczył, a później osobiście powiedział w RMF FM: „To jakaś kompletna bzdura. Nie przyszło mi to do głowy. To jest jeden z lepszych dowódców naszych Sił Powietrznych. Świetnie mi się z nim współpracuje. Dobrze wykonuje zadania, jest zdyscyplinowany, zawsze do usług. Jestem jak najlepszego zdania o gen. Błasiku.” Byliśmy wtedy z Andrzejem w Zakopanem. Przed publikacją w „Rz” zadzwonił do męża minister Szczygło (widocznie o planach pana Klicha dowiedział się od dziennikarza) z pytaniem, czy Andrzej wie coś o zamiarze zwolnienia go przez ministra. Mąż odpowiedział, że nic na ten temat nie wie. Po publikacji w gazecie zadzwonił minister Klich. Słyszałam tę rozmowę, bo byłam blisko. Minister zarzekał się: „To jest nieprawda, panie generale, nawet w myślach nie chciałem pana zwolnić, bardzo pana cenię”, itd. Jednak po katastrofie, gdy w Sejmie zabrakło głosów do odwołania ministra Klicha, nagle stwierdził, że po katastrofie CASY jednak chciał zdymisjonować Dowódcę Sił Powietrznych. W TVN24 mówił: „Tak, po katastrofie CASY uważałem, że tak należy zrobić, ale ze strony Pałacu Prezydenckiego był jednoznaczny sprzeciw”. Kiedy zatem mówił prawdę? Zestawiając te cytaty, można wyciągnąć tylko jeden wniosek: to kłamca! Zmienia zeznania w zależności od sytuacji.
(…) powiedziałam, że chcę się z nim spotkać w cztery oczy. Byłam na niego wściekła, chciałam mu osobiście wygarnąć że nie broni Andrzeja. Przyjechał, nie wiedzieć czemu, z żoną gen. Gągora. Usłyszałam wtedy od niego, że chciał zwolnić Andrzeja po katastrofie CASY. Przypomniałam więc o telefonie (do Zakopanego), którego byłam świadkiem. Zaniemówił. Zapytałam go też o jego – polityczną – odpowiedzialność za tragedię w Mirosławcu. Tak się bowiem złożyło, że w czasie katastrofy CASY Klich był z Andrzejem na noworocznym spotkaniu z wojskowymi attache. Znów odpowiedzią byłą cisza.
Dziś Bogdan Klich też powinien szukać ciszy. Ale najwyraźniej rozzuchwalił go fakt, że w zeszłym roku ponad 180 tys. ludzi zechciało dać mu mandat senatora (to świetny wynik byłego ministra, choć nie najlepiej świadczący o percepcji krakowian w kwestiach bezpieczeństwa). Na przełomie września i października miał wyjechać do Waszyngtonu, by ośmieszać Polskę jako charge d’affairs.
Mamy listopad, Klich wciąż w kraju (złośliwi twierdzą, że pracuje nad angielskim), a placówka dyplomatyczna u naszego najważniejszego sojusznika wciąż nie ma szefa.
Może nawet lepiej, by tak pozostało?
Zamiast o Macierewicza, pytajcie o Tuska
Zapytają Państwo: a co z podkomisją? Co z zamówionym przez Władysława Kosiniaka-Kamysza i Cezarego Tomczyka opasłym opracowaniem dowodzącym nieprawidłowości pod egidą Antoniego Macierewicza?
Odsyłam do długiej listy tekstów, które w ostatnich ośmiu latach napisaliśmy z Marcinem Wikłą na temat 10/04, w których ujawniliśmy wiele skandali, jakie nie powinny mieć w tej sprawie miejsca.
To my pierwsi alarmowaliśmy o stanie drugiego tupolewa w Mińsku Mazowieckim, stojącego pod gołym niebem (100 m od hangaru), ujawnialiśmy szokujące zdjęcia zdemontowanego, a miejscami zdemolowanego, samolotu i prywatne wysyłanie przez członków podkomisji jego elementów za ocean zwykłą pocztą kurierską. Pisaliśmy o łamaniu praw członków podkomisji ośmielających się nie zgadzać z przewodniczącym, o wybiórczym traktowaniu badań i materiału dowodowego, a przede wszystkim o zbyt dalekich wnioskach stawianych na zbyt słabych dowodach. Niewielu się tym przejmowało.
To jednak rzecz wtórna. Nie można bowiem abstrahować od tego, że tej podkomisji w ogóle nie powinno być. Gdyby polski rząd, na czele z premierem Tuskiem, szefem dyplomacji Sikorskim, szefem resortu obrony Klichem i wieloma innymi zachowali się jak należało, nie powstałby ani zespół parlamentarny, ani później podkomisja.
Więcej na ten temat w nowym wydaniu tygodnika „Sieci” w tekście „Maskirowka ‘2024”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/711946-klich-to-dowod-ze-ta-wladza-nie-ma-prawa-rozliczac-za-1004