Zaskakująco wielu jest chętnych do wychowywania bezrozumnego motłochu, który wyzucie z podstawowych praw uzna za osiągnięcie, i mają szansę, bo głupota już nie razi, a czasem wręcz uszlachetnia.
Kampanie wyborcze w coraz większym stopniu prowadzą albo mają na nie wpływ media oraz celebryci. Bardzo to było widać w końcówce bieżącej kampanii prezydenckiej w USA, widać w Polsce przed wyborami prezydenckimi w 2025 r. (mimo że jeszcze nie zarejestrowano, a nawet nie wyłoniono kandydatów). W 2016 r. Donald Trump w swojej kampanii mówił o „crooked media” (mediach skorumpowanych czy załganych), które prowadziły kampanię przeciw niemu na znacznie większą skalę niż sztab ówczesnej konkurentki, Hillary Clinton.
Sytuacja powtarza się w 2024 r. i nadal „crooked media” sprzeniewierzają się swojej roli, czyli – jak to ujął Trump – „zachowują się jak szumowiny (scum), których głównym celem jest podżeganie (incitement), a nie informowanie czy komentowanie”. Czy zatem media, ale też ośrodki badania opinii i eksperci odgrywają pozytywną rolę w demokracji czy wręcz przeciwnie - często są wrogami demokracji czy tymi, którzy ją reglamentują i w różny sposób ograniczają?
Z kolei celebryci, w tym wielu aktorów, spełnia w kampaniach wyborczych przede wszystkim role naganiaczy (wielu ludzi ich naśladuje, więc podąża za nimi także w politycznych wyborach). Ale także grają role płaczek, czyli szantażują publiczność roniąc hektolitry łez nad skutkami rzekomo złych wyborów, przede wszystkim dla ich dzieci (w ostatnich dniach np. Beyoncé i Jennifer Lopez uczestniczące w kampanii Kamali Harris). Celebryci mają też za zadanie doprowadzić zwolenników do histerii, bo wtedy znika racjonalny osąd, a liczą się tylko skrajne emocje.
Ulubiony argument „crooked media” to zrobienie z przeciwnika faszysty (czasem wręcz nazisty), postaci maksymalnie odrażającej i jak najgorzej się kojarzącej. Zrobił tak np. Adam Michnik, redaktor wódz „Gazety Wyborczej”, podczas tzw. Igrzyskach Wolności (18-20 października 2024 r.). Michnik stwierdził, iż „zawsze mówił, że reżim PiS-u to ‘putinizm po polsku’. Teraz mogę powiedzieć ostrzej: to jest faszyzm w stylu Mussoliniego. Faszyzm z ludzką twarzą Andrzeja Dudy”. W tym samym tonie jak Michnik wypowiedziała się Anne Applebaum, żona Radosława Sikorskiego (18 października 2024 r. w „The Atlantic”) w tekście „Trump mówi jak Hitler, Stalin i Mussolini”. Wyszło z tego żonie Sikorskiego, iż Trump „daje do zrozumienia, że żywi podziw dla dyktatur, ale także demonstruje pogardę dla rządów prawa i przygotowuje swoich zwolenników do zaakceptowania idei, że jego reżim może, podobnie jak jego poprzednicy, łamać prawo bezkarnie”.
Już w lipcu 2013 r. w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel” Adam Michnik porównywał koncepcje Viktora Orbana do tych Adolfa Hitlera, zaś Jarosława Kaczyńskiego oskarżał o „autorytarne zapatrywania na państwo”. Gabriele Lesser, korespondentka niemieckich mediów w Polsce, pisała ponad 10 lat temu w „Die Tageszeitung” o „lesie rąk wzniesionych w nazistowskim geście”, który miał otaczać Jarosława Kaczyńskiego. „Gazeta Wyborcza” cytowała włoskiego filozofa komunistę Franco Berardiego, który występując w sierpniu 2016 r. na konferencji „Czas utopii” we Wrocławiu stwierdził: „Trump, Kaczyński, Putin, Marine Le Pen czy Theresa May posługują się tą samą retoryką, jaką stosował Adolf Hitler”.
Po tym jak w 2015 r. zwycięstwo Donalda Trumpa było już pewne, amerykański tygodnik „The New Yorker” umieścił na „jedynce” tytuł „Amerykańska tragedia”. Na głównej stronie portalu „Huffington Post” po ogłoszeniu wyników wyborów w 2015 r. pojawił się alarmistyczny tytuł: „Koszmar: Trump prezydentem”. Na okładce lewicowego brytyjskiego tygodnika „New Statesman” znalazła się głowa Trumpa w postaci atomowego grzyba, a tytuł straszył: „Apokalipsa Trumpa. Jak populistyczna rewolta zagraża światowemu porządkowi”. Hiszpański dziennik „El Periodico” na okładce grzmiał: „Boże, wybacz Ameryce”, zaś dziennik „La Vanguardia” obwieścił na „jedynce”, że „Trump wzniósł mur”. Niemiecki tygodnik „Der Spiegel” z 12 listopada 2015 r. na okładce straszył tytułem „Koniec świata”. Na czarnym tle wzmacniającym grozę umieszczono głowę Trumpa, wyglądającą jak płonąca kometa czy też meteoroid, lecącą w kierunku Ziemi z otwartymi ustami, jakby chciała pożreć błękitną, uśpioną Ziemię. Francuski dziennik „Libération” obwieścił „Trumpokalipsę”, zaś australijski „The Daily Telegraph” na okładce wielkimi literami pytał „WTF?”, rozwijając to jako „Will Trump Flourish… or fail?” („Czy Trump rozkwitnie… czy przegra?”). Z kolei na okładce „New York Daily News” pokazano Biały Dom na tle ciemnych chmur, opuszczoną do połowy masztu flagę USA, zaś tytuł straszył, że to „House of Horrors” (dom okropności).
Gdy tylko Donald Trump został kandydatem Republikanów w wyborach w 2024 r. tysiące tytułów prasowych i stacji radiowych oraz telewizyjnych zaczęły niemiłosiernie „jechać” po Trumpie jako zagrożeniu dla Ameryki i świata. Używa się nawet tych samych zwrotów i narracji - jak robił to np. Dirk Kurbjuweit, który w tygodniku „Der Spiegel” z 12 listopada 2016 r. uzasadniał okładkowy tytuł „Koniec świata” tym, że prezydentura Trumpa to „pogrzeb idei ogłoszonej sto lat temu przez prezydenta Woodrowa Wilsona, czyli wzięcia przez USA odpowiedzialności za pokój i sprawiedliwość na świecie”. Trump to, zdaniem Kurbjuweita, nacjonalizm, izolacjonizm, wycofanie się z wolnego handlu, zero odpowiedzialności za zmiany klimatyczne, resentymenty, rasizm, podżeganie, zagłada prymatu praw człowieka. Dlatego Niemcy powinny starać się zastąpić USA, a niemiecki kanclerz (wtedy jeszcze Angela Merkel) musi się stać liderem świata zamiast amerykańskiego prezydenta.
To, co media wypisują i wygadują, odgrywają celebryci w różnych scenkach podczas konwencji wyborczych. Wprawdzie nie potrafią „z głowy” sklecić choćby kilku sensownych zdań, ale są zaangażowani – do poziomu histerii. Tak w USA, jak i w Polsce. „Donald Trump zaprzecza nauce. Wycofał się z Porozumienia Paryskiego i z kluczowych polityk klimatycznych. Teraz obiecał przemysłowi naftowemu i gazowemu, że zrezygnuje z regulacji w zamian za miliard dolarów na kampanię” – histeryzował aktor Leonardo DiCaprio, deklarując, że zagłosuje na Harris, „ponieważ nas, mieszkańców planety, nie stać na krok wstecz”. Aktor George Clooney w „The New York Times” napisał: „Prezydent Biden pokazał, czym jest prawdziwe przywództwo. Po raz kolejny ratując demokrację. Teraz zróbmy wszystko, co w naszej mocy, aby wesprzeć wiceprezydent Harris w jej historycznej misji”. Aktorka Jamie Lee Curtis tak opisała Kamalę Harris: „zasługuje na zaufanie, gdyż się sprawdziła, jest zagorzałą orędowniczką praw kobiet i osób niebiałych, a jej przesłanie to nadzieja i jedność Stanów Zjednoczonych w czasach wielkich podziałów”. Aktorka Sarah Jessica Parker jest pewna, że Harris ograniczy prawo do posiadania broni, zrealizuje ambitną politykę klimatyczną, doprowadzi do powszechnego dostępu do służby zdrowia i zadba o prawa mniejszości. Aktorka Anne Hathaway na jednym z wieców zagrała wielkie wzruszenie z powodu uczestnictwa w walce o prawa człowieka i płakała mówiąc o wadze i sile pojedynczego głosu.
W podobnym tonie jak Anne Hathaway swoje wzruszenie i przejęcie zademonstrowali jeszcze m.in. Jessica Alba, Jennifer Aniston, Mel Brooks, Matt Damon, Robert De Niro, Fran Drescher, Jane Fonda, Whoopi Goldberg, Jennifer Lawrence, Rosie O’Donnell, Ben Stiller czy Barbra Streisand. Wszystko chcieli wyśpiewać Kamali Harris m.in. Beyoncé, Cardi B (musiała skorzystać ze smartfonu, bo kompletnie się zawiesiła), Cher, Billie Eilish, Eminem, Kesha, Jennifer Lopez, Ricky Martin, Willie Nelson, Stevie Nicks, Bruce Springsteen, Taylor Swift czy James Taylor. Nie zrobiły na nich żadnego wrażenia słowa aktora i reżysera Mela Gibsona, który stwierdził, że kandydatka Demokratów „ma iloraz inteligencji słupka od ogrodzenia”.
Wnioski z tego, co dzieje się w USA oraz Polsce (a także w wielu innych państwach) są takie, że dotychczas w demokracji za dużo było wolności słowa i zbyt szerokie prawa wyborcze, przez co mogą wygrywać nie ci, co trzeba. Demokrację zwykłą powinna więc zastąpić „demokracja walcząca” (autor: Donald Tusk) lub oświecona dyktatura elit, do których zaliczają się główne postacie wykreowane przez lewicowe i liberalne media oraz celebryckie towarzystwa wzajemnej adoracji.
To, co robią lewicowo-liberalne media oraz celebryci ma być tylko przygotowaniem do rządów oświeconej elity. Jej częścią, obok medialnych guru, mają też być przedstawiciele kasty sędziowskiej, eksperci różnych dyscyplin oraz przedstawiciele ponadnarodowych organizacji. Serio rozważają oni przyznanie prawa głosu w wyborach wedle wykształcenia i zasług. A „crooked media” i celebryci mają tak obrabiać swoich odbiorców, żeby ci nawet po odebraniu im praw wyborczych uwierzyli, iż zostało to zrobione dla ich dobra. Nie może być przecież tak, żeby takie same prawa jak elity mieli ksenofobi, faszyści, nacjonaliści, prostacy i głupcy, którzy wybrali np. Donalda Trumpa czy Andrzeja Dudę. To nawiązanie do idei Platona, aby rządziła oświecona elita. Tyle tylko, że pod rządami elity i awangardy zwykle dochodziło do przemiany idealnego ustroju w najgorszy totalitaryzm, skłonny do stosowania eugeniki i otwarcie rasistowski. I chcący wszystko kontrolować w duchu Orwella.
Żeby doprowadzić do „wspaniałego świata” rządzonego przez „elity”, trzeba zmanipulować masy, żeby zgodziły się zrezygnować ze swoich praw. I w tym największą rolę mają do odegrania „crooked media” oraz celebryci. Także w Polsce, gdzie chętnych do wychowywania bezrozumnego motłochu, żeby przyjął jako dobre dla siebie wyzucie z podstawowych praw, jest zaskakująco dużo. Czy się przeliczą? Niekoniecznie, wszak głupota staje się obecnie nie tylko obowiązująca, ale wręcz uszlachetnia. Jest całkiem realne, że załgane media i celebryci tak nam urządzą demokrację i tak wpłyną na wybory, że szczęściem będzie los stada owiec.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/711919-szczesciem-bedzie-los-stada-owiec