The Hill, amerykański portal specjalizujący się w informowaniu na temat tego, co dzieje się w Kongresie czy Białym Domu, innymi słowy, śledzący rozwój wydarzeń na szczytach amerykańskiej władzy donosi, że dwoje kongresmanów Joe Wilson - republikanin z Południowej Karoliny i Steve Cohen - demokrata z Tennessee, napisali list do Joe Bidena, w którym wzywają prezydenta, aby ten „przyznał Polsce uprawnienia do przechwytywania i neutralizowania rakiet nad Ukrainą”.
Warszawa wywiera presję
To ponadpartyjne wystąpienie jest, jak napisali dziennikarze, rezultatem presji wywieranej przez Warszawę, której celem jest uzyskanie amerykańskiej zgody na przechwytywanie rosyjskich rakiet, które znajdą się nad Ukrainą a trajektoria ich lotu wskazywałaby na to, że mogą one naruszyć naszą przestrzeń powietrzną. Po tym jak opublikowałem wczoraj informację na ten temat na platformie X wielu komentatorów pisało, że gdybyśmy zaczęli tego rodzaju operację to wówczas perspektywa wciągnięcia Polski do wojny z Rosją, mocarstwem atomowym, byłaby realna. W sprawie wypowiedział się nawet wicepremier i minister obrony, który napisał, że decyzja o przechwytywaniu rosyjskich rakiet nad Ukrainą musi być podjęta przez cały Pakt Północnoatlantycki a dziś tego rodzaju postanowienia nie ma, co zamyka kwestię. Pozostawię nierozstrzygniętą kwestię poruszoną przez The Hill, którego dziennikarze wyraźnie pisali o presji Warszawy. Ta niespójność komunikacyjna nie jest zasadniczym problemem. Ważniejszą kwestią, która warta jest spokojnego rozpatrzenia, jest to czy w istocie tego rodzaju krok byłby działaniem eskalacyjnym i czy grozi nam w efekcie „wciągnięcie do wojny”.
Eskalacja
Zacznijmy od kwestii eskalacyjnych. Po pierwsze kto eskaluje? W opinii większości analityków i polityków z państw Zachodu, ostatnie informacje na temat północnokoreańskiego kontyngentu wojskowego na froncie wojny rosyjsko – ukraińskiej mogą być interpretowane wyłącznie w kategoriach eskalacyjnego posunięcia Rosjan. Yoon Suk Yeol, konserwatywny prezydent Korei Płd., tak właśnie uważa, i dlatego jak zapowiedział Seul rozważy odejście od wieloletniej polityki nie eksportowania broni śmiercionośnej i może zacząć bezpośrednie dostawy sprzętu wojskowego i amunicji dla Ukrainy. W Korei Płd. dyskutuje się też, czy nie wysłać na Ukrainę ograniczonego kontyngentu wojskowego, głównie po to aby inspektorzy byli w stanie ocenić skalę zaangażowania żołnierzy z Korei Płn. i zdobyć cenne doświadczenia. Seul za działania eskalacyjne uważa już próbę pozyskania przez żołnierzy z Korei Płn. doświadczenia bojowego, nie mówiąc o ewentualnym transferze rosyjskich technologii wojskowych. Naruszenie równowagi sił, nawet jeśli nie mamy do czynienia z działaniem intencjonalnym (w tym przypadku nie może być o tym mowy), jest posunięciem jednoznacznie eskalacyjnym. Oceniając politykę Federacji Rosyjskiej pod tym kątem nie ulega wątpliwości, iż mamy do czynienia ze stałą strategią sprowadzającą się do przekraczania kolejnych progów eskalacji. Dla porządku trzeba odnotować, że opozycja w Korei Płd. opowiada się za realizacją zupełnie innej strategii Seulu wobec wojny na Ukrainie. Ich zdaniem lepszą opcją jest niezaangażowanie w wojnę toczoną na krańcach świata, niż ryzykowanie starcia.
W Europie też mamy do czynienia z coraz intensywniejszym „ruchem na rzecz pokoju”. Ostatnio szwajcarski tygodnik „Die Weltwoche” zorganizował w Wiedniu dyskusję w której wzięli udział premier Węgier Orban i były premier Niemiec, dziś rosyjski lobbysta, Schröder. Obydwaj opowiadali się za szybkim zakończeniem wojny na Ukrainie, co ich zdaniem jest lepszym, bo mniej ryzykownym, zakończeniem konfliktu. Nawet jeśli praktyczna realizacja tych planów pokojowych oznaczać miałby podporządkowanie Ukrainy Rosjanom, to z perspektywy Zachodu jest to i tak lepsze rozwiązanie niż ryzykować eskalacją wojny, co grozi wejściem do konfliktu NATO i starciem o wymiarze globalnym. Ewentualne zestrzeliwanie rosyjskich rakiet nad Ukrainą jest w świetle tej logiki działaniem eskalacyjnym i należy się przed tego rodzaju krokiem powstrzymać.
Kwestię kto eskaluje należy uważać za rozstrzygniętą, bo nie potrzeba wielkiej przenikliwości, aby stwierdzić, iż Putin na wiele sposobów sygnalizuje gotowość do rozszerzenia, zarówno wertykalnego jak i horyzontalnego, konfliktu. Nie unieważnia to jednak problemu czy nasza odpowiedź na rosyjskie działania nie zostanie odczytana na Kremlu jako chęć eskalacji i w efekcie wpadniemy w spiralę posunięć, kontr-posunięć i odpowiedzi na działania rywala, co skończy się wojną. Problem w jaki sposób zarządzać eskalację rozważali ostatnio analitycy RAND, warto zatem odwołać się do głównych tez ich opracowania. Otóż, jak argumentują jedną z nieeskalacyjnych odpowiedzi na agresywne poczynanie przeciwnika jest odwoływanie się do broni o charakterze defensywnym. To oczywiście nie daje 100 proc. gwarancji, ale jeśli na działania agresywnego państwa będziemy rozbudowywać nasze siły ofensywne to ryzyko wpadnięcia w „spiralę eskalacyjną” będzie większe niż wówczas, gdy rozwijać zaczniemy nasze zdolności defensywne. To dlatego, na poziomie doktrynalnym, przez lata NATO akcentowało, że jest sojuszem obronnym. A zatem jeśli na agresywne eskalacyjne działania Rosjan odpowiemy użyciem systemów o charakterze defensywnym, to wybierzemy z całego arsenału środków to o najmniejszym potencjale eskalacyjnym.
Nie zmienia to jednak faktu, iż powinniśmy zastanowić się jaki jest, czy raczej winien być, akceptowalny poziom ryzyka. Kluczowym czynnikiem jest w tym wypadku odległość. Z perspektywy Orbana czy Schrödera, polityków pochodzących z państw położonych dalej od Ukrainy niż Polska ryzyko związane z ewentualnym scenariuszem podporządkowania Kijowa Moskwie jest mniejsze niż w naszym przypadku. Jeśli ten najczarniejszy scenariusz się zrealizuje, to nie Węgrzy ani też i nie Niemcy będą sąsiadować z agresywną Rosją i rozgoryczoną Ukrainą. Niemcy, ze względu na ich sytuację gospodarczą, podobnie zresztą jest w przypadku Węgier, na zakończeniu wojny na rosyjskich warunkach mogą nawet skorzystać. My nie tylko nie skorzystamy, ale wręcz stracimy, bo będziemy musieli zmienić nasze planowanie wojskowe i uwzględnić fakt, że Rosjanie, jeśli podejmą taką decyzję, będą w stanie uderzyć na nas zarówno z obwodu królewieckiego jak i z Białorusi, a po tym jak politycznie podporządkują sobie Ukrainę również z terytorium tego kraju. Taki scenariusz nie wpływa w sposób zasadniczy na decyzje, które podejmować będzie Berlin czy Budapeszt, zmienia jednak naszą sytuację i to w sposób dramatyczny. Oczywiście nie oznacza to, że musimy akceptować bardziej ryzykowną politykę w wykonaniu Warszawy, z tego co napisałem wynika jedynie, iż mamy inną sytuację a przez to inne podejście do akceptacji ryzyka. Skłonność nie oznacza jeszcze decyzji. Ta, jak napisał premier Kosiniak – Kamysz, powinna zostać podjęta przez NATO. Rozumiem, że mamy do czynienia z pewnym skrótem myślowym, bo w Sojuszu nie ma formalnej procedury uruchamiania wspólnego, sojuszniczego, działania w sprawie pomocy państwu, które nie jest ani członkiem NATO ani nie ma stosownych porozumień. Format Ramstein jest z kolei szerszy niż Pakt Północnoatlantycki, co w praktyce oznacza, iż nie można myśleć, że to gremium wypracuje decyzję. Interpretując wpis premiera Kosiniaka – Kamysza można traktować to co napisał w kategorii wykrętu, powoływanie się na ewentualną decyzję, która ani z formalnego ani z praktycznego punktu widzenia nigdy nie nastąpi, a przynajmniej niewiele wskazuje na szansę urzeczywistnienia takiego scenariusza. Można sobie oczywiście wyobrazić spotkanie głów państw wchodzących w skład NATO na którym tego rodzaju decyzja jest podjęta, ale i tak nie będzie postanowienie Paktu Północnoatlantyckiego i nie będziemy mieć do czynienia z gwarancjami sojuszniczymi, jeśli ona zapadnie. Niewykluczone, że Kosiniak – Kamysz posłużył się skrótem myślowym i miał na myśli decyzję Stanów Zjednoczonych. Na nią warto czekać a nawet nalegać, aby Waszyngton ją podjął i uzależniać naszą skłonność do działania od kroków amerykańskich. Gdyby tak było to mielibyśmy do czynienia z godną pochwały roztropnością. Chcąc ocenić sytuację z tego punktu widzenia musimy choćby skrótowo opisać sytuację strategiczną wschodniej flanki NATO.
Nie ulega wątpliwości, że nasi amerykańscy sojusznicy, jeśli wybuchnie wojną będą potrzebowali czasu, aby przybyć na wschodnią flankę. W czasie jednej z ostatnich gier wojennych przygotowanych dla Litwy przez specjalistów z The Center on New Generation Warfare oceniano, że Sojusz Północnoatlantycki potrzebował będzie 10 dni, aby jego siły dotarły w rejon walk. W efekcie opór nacierającym Rosjanom mogły stawić jedynie siły znajdujące się na Litwie w momencie ataku, co w praktyce doprowadziło do częściowej okupacji kraju i znacznych zniszczeń w związku z toczonymi walkami. Nawet zadanie Moskalom istotnych strat i powstrzymanie ich impetu uderzeniowego nie zablokowało scenariusza w którym agresor kontrolował znaczny obszar jednego z państw NATO, a siły Sojuszu musiały zacząć planować operację odbicia zajętego terytorium. W symulacjach tych brali udział generałowie Hodges i Breedlove, należałoby zatem te oceny traktować poważnie. Dotyczą one jedynie pierwszego okresu ewentualnej wojny, kiedy z dużą dozą prawdopodobieństwa będziemy musieli w samotności, choć należałoby raczej napisać z niewielkim wsparciem sojuszniczym, odpierać ataki Rosjan. Problem jest jednak znacznie poważniejszy, tym bardziej, że ostatnio eksperci NATO War College przedstawili intrygującą hipotezę. Otóż ich zdaniem Rosjanie nie są w stanie, ze względu na ograniczenia kulturowe, prowadzić wojnę w sposób nowoczesny, tak jak walczą szkoleni przez Amerykanów, żołnierze państw NATO. W efekcie odwołują się do starych nawyków nie umiejąc przeprowadzić błyskawicznej, choć ograniczonymi środkami, operacji wielodomenowej. Dlaczego jest to istotne? Otóż jeśli analizujemy perspektywę wybuchu wojny, co musi być elementem oceny sytuacji zwłaszcza jeśli rozważamy posunięcie, które druga strona może odebrać jako eskalacyjne, to kluczowym pytaniem jest kwestia do jakiej wojny się przygotowujemy. Do tej pory NATO liczyło się z wtargnięciem przypominającym pierwsze dni rosyjskiego ataku na Ukrainę. Wojna miała być w wysokim stopniu manewrowa, ale prowadzona przez agresora przy użyciu relatywnie niewielkich sił. Tę tezę kwestionują Autorzy raportu, których zdaniem Rosjanie, jeśli podejmą decyzję o ataku, to nie będziemy mieli do czynienia z ograniczonym (jeśli chodzi o zaangażowane siły i środki) konfliktem, ale z uderzeniem o charakterze masowym, przypominającym dzisiejsze starcie na Ukrainie. W takiej sytuacji musimy nie tylko przygotować się do zatrzymania i zniszczenia rosyjskich kolumn pancernych, co da niezbędny Amerykanom czas aby przybyć na wschodnią flankę, ale również być gotowym wziąć udział w wojnie na wyniszczenie, gdzie potencjały walczących będą odgrywały zasadniczą rolę. Jeśli ta hipoteza jest trafna, to zupełnie inaczej winniśmy spojrzeć na nasze relacje sojusznicze. Już nie wystarczy samo dotarcie na wschodnią flankę amerykańskiej odsieczy, teraz znacznie większe znaczenie będzie zarówno dotarcie wsparcia jak i zdolność do prowadzenia długiej wojny i stałego zaopatrywania walczących. To wymaga postawienia szeregu pytań w tym najważniejszego o potencjał logistyczny naszego amerykańskiego sojusznika. Pisze o nim dziennik The Wall Street Journal i uważana lektura tego artykułu powinna być obowiązkiem każdego polityka myślącego o strategii Rzeczpospolitej. Dlaczego jest to istotne? Z portu Sunny Point w Południowej Karolinie, głównej bazy logistycznej amerykańskich sił zbrojnych do niemieckiego Bremenhaven jest 4 400 mil morskich. Dowództwo amerykańskich służb logistycznych (TRANSCOM) dysponuje obecnie 44 statkami transportowymi będącymi własnością rządu z których 28 w ciągu najbliższych 8 lat zostanie wycofanych ze służby. Oczywiście Amerykanie mają plany przewidujące zaangażowanie, w czasach kryzysu, cywilnych statków. Jak napisali dziennikarze na potrzeby ewentualnej wojny z Chinami: „Transcom zagwarantował sobie dostęp do maksymalnie 200 statków. Zaopatrzenie na drugą wojnę w Zatoce Perskiej w 2003 r. wymagało ponad 165 statków, które bez przeszkód przepłynęły spokojny wówczas Ocean Atlantycki”. W obecnej sytuacji trudno zakładać, że Rosjanie czy Chińczycy, jeśli wybuchnie wojna z ich udziałem będą spokojnie przyglądać się jak amerykańskie siły i zaopatrzenie dociera do np. Europy. To zaś zmusza do postawienia amerykańskiemu sojusznikowi kluczowego w kontekście naszej polityki pytania – czy jest on w stanie przerzucić i zaopatrywać swe siły jeśli rozpocznie się na wschodniej flance wojna z Rosją i co się stanie jeśli podobny konflikt będzie miał miejsce w rejonie Indo – Pacyfiku na Półwyspie Koreańskich czy o Tajwan. To nie jest wyłącznie kwestia braku statków transportowych. Amerykanie nie mają również odpowiedniej liczby marynarzy. Analizy przeprowadzane jeszcze w 2017 roku, a sytuacja od tego czasu uległa pogorszeniu, wskazywały, że potrzebują oni natychmiast co najmniej 13 tys. wyszkolonych żołnierzy Navy.
Amerykańska odsiecz
Jeśli powinniśmy o coś pytać naszego amerykańskiego sojusznika to właśnie o to, czy jest on w stanie przyjść nam z odsieczą i zaopatrywać walczące siły w sytuacji przedłużającego się konfliktu na wyniszczenie. Przyjmowanie „na wiarę” a mam nieprzyjemne przeczucie, że wielu tak w Polsce czyni, że nasz amerykański sojusznik ma niczym nieograniczone możliwości może kosztować państwo polskie kolejną bolesną lekcję. Roztropnie należałoby bowiem zakładać, że siła amerykańskiego odstraszania jest ograniczone. Porażka Joe Bidena, któremu nie udało się odstraszyć Putina, jest aż nadto wymowna. A zatem prowadząc politykę zwiększania presji wojskowej na Rosję trzeba liczyć się z niepowodzeniem odstraszania i wybuchem wojny. To z kolei implikuje pytania zarówno o decyzje polityczne jak i zdolności naszych sojuszników do przyjścia nam z odsieczą. Nawet jeśli uznamy, że art. 5 zostanie uruchomiony bez zbędnej zwłoki to przełamanie niedoborów sprzętu i sił nie jest możliwe wyłącznie w wyniku natężenia dobrej woli. A to oznacza, że przez pewien czas możemy być skazani na własne siły, lub wsparcie sojuszników nie będzie nieograniczonym. Zmusza nas to do postawienia kolejnych poważanych pytań a mianowicie jak my, Rzeczpospolita, jesteśmy przygotowani do tego rodzaju scenariusza? Odwołam się do opinii dr. Kwaśniaka, twórcy koncepcji Wojsk Obrony Terytorialnej, „ojca” tej formacji. Napisał on niedawno:
W zasadzie jest już za późno. Po 35 latach reform (w tym 25 lat jako członek NATO) Polska oraz jej siły zbrojne nadal nie posiadają zdolności do skutecznej obrony swojej niepodległości oraz terytorium i granic, i w zasadzie nikt nie wie jak tę zdolność osiągnąć. Nie wie tego Prezydent, nie wie tego Premier, nie wie tego Minister Obrony Narodowej, nie wie tego Szef SG WP, dosłownie nikt. A co najgorsze nie widać nawet nadziei na szybką naprawę tej tragicznej sytuacji.
Nie tylko jesteśmy nieprzygotowani, nie mamy systemu bezpieczeństwa, nasze siły zbrojne są zbyt małe i źle wyposażone a system dowodzenia dziurawy i ociężały. Najgorsze jest to, że po latach retoryki o NATO jako „najsilniejszym sojuszu wojskowym świata” uwierzyliśmy w nieograniczone możliwości naszych partnerów. Niektórzy nasi politycy, i to jest w tym najgroźniejsze, zaczęli w związku z tym realizować strategię, która byłaby uprawniona gdybyśmy w rzeczywistości byli silni. Dziś mamy do czynienia z najgroźniejszą mieszanką – słabe państwo chce uprawiać politykę z pozycji siły nie znając swego rzeczywistego potencjału i możliwości sojuszników. Podążanie tą drogą prowadzi do katastrofy, choć teoretycznie powinniśmy (w ujęciu modelowym) rozważać niszczenie rosyjskich rakiet zmierzających w stronę Polski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/711732-polityka-polski-wobec-ryzyka-zaangazowania-w-konflikt