Zapowiedź „domknięcia systemu” w razie wygranej kandydata Koalicji Obywatelskiej w wyborach prezydenckich, którą ogłosił Grzegorz Schetyna dwa tygodnie temu, wywołała bardzo żywą reakcję w kręgach opozycyjnych, zwłaszcza w kontekście debaty, jaką toczymy od roku. No dobrze, ale czym właściwie to „domknięcie” byłoby, gdyby doszło do skutku?
Należy zastrzec, że zapowiedź mogła mieć charakter bieżący i taktyczny. Trudno przypuszczać, by tak rutynowany zawodnik, jak Grzegorz Schetyna, robił coś przypadkowo i bez przemyślenia. Mógł po prostu chcieć wywołać panikę w pisowskich kręgach, od miesięcy karmionych (i karmiących się) wizją delegalizacji i innych plag. I sądząc po reakcjach, do pewnego stopnia mu się to udało, choć równie dobrze można sądzić, że zadziała mobilizująco. Aczkolwiek bardziej w stronę strategii obronnej niż ofensywnej.
A może wypowiedź miała jakiś cel wewnątrz środowiska Platformy? Na przykład zmniejszenie szans prezydenckich Donalda Tuska, który w końcu jest premierem, czyli odpowiada za wszystko, czego rząd się dopuszcza, a na dodatek zapowiedział i wdraża zasady Demokracji Walczącej, czyli m.in. wyłączenia bezpieczników III RP. Zatem „domknięcie” w wykonaniu Tuska może odstraszyć umiarkowaną większość, która dyktatury sobie nie życzy, nawet uśmiechniętej. Zwolennicy tej hipotezy mogą się cieszyć, bo premier kilka dni temu mocno zastrzegł, że kandydować nie będzie. Oczywiście, nie dlatego, że Schetyna go sparaliżował. Ale można powiedzieć, że w pewien sposób dokonał diagnozy szans wyborczych Donalda Tuska.
No dobrze, ale gdyby doszło już do „domknięcia” poprzez zwycięstwo tego czy innego kandydata koalicji, to czym właściwie by to skutkowało?
Najpierw należy się zastanowić, czym jest ten „system”, który ma być domykany. Przede wszystkim trudno dostrzec w działaniach koalicji jakąś większą wizję czy strategię. Tzw. rozliczanie PiS-u na pewno wysuwa się tu na pierwszy plan, ale i ono jest niekonsekwentne, nierównomierne i na w gruncie rzeczy nie widać, do czego miałoby zmierzać poza krótkotrwałym podgrzewaniem opinii publicznej. Druga dominanta to rezygnacja czy opóźnianie działań, które miałyby zwiększyć niezależność i konkurencyjność, czyli podmiotowość Polski wobec wielkich tego świata, głównie Niemiec. A także zaprzestanie oporu wobec europejskich pomysłów. Trzecia to wprowadzanie lewicowej agendy światopoglądowej. Ale to już idzie znacznie słabiej przez opór społeczny i niezgodę koalicjantów.
Reszta to puste zapowiedzi (o stu konkretach napisano już tyle, że nie trzeba powtarzać), przypadkowe ruchy, działalność grup nacisku, kłótnie wewnętrzne, mniej i bardziej udane zarządzanie kryzysami, wyczekiwanie. Na to nakłada się generalnie niska jakość nowych kadr oraz gasnący zapał rewolucyjny.
Czym może być zatem ten „system”, skoro nie jest wyraźnie widoczny, ale jednak wielu, głównie przeciwników, przyznaje Grzegorzowi Schetynie słuszność i potwierdza, że taka jest intencja władzy? W debacie pojawia się kilka hipotez, które warto uporządkować.
1 . Powrót do przeszłości, czyli restauracja III Rzeczypospolitej. Według tej teorii rządzący chcieliby przywrócić okrągłostołową republikę z czasów jej świetności, to jest sprzed afery Rywina, a właściwie sprzed Smoleńska. Czyli czas, gdy główna większość opinii publicznej, mediów i klasy politycznej nie kontestowała rzeczywistości, a jeśli już, to nie podważała systemu. ALE: czasy się zmieniły – i sytuacja międzynarodowa, i realia medialne, i doświadczenie społeczne, i aspiracje są całkiem inne niż 20 lat temu. A poza tym: sam Donald Tusk unieważnił III RP, wypowiadając konsensus elit z 1989 roku. Więc jak to przywrócić?
2 . Eliminacja oporu, dyktatura. W kręgach pisowskich ta teoria jest szczególnie modna: koalicja działa tak, by zdelegalizować PiS, a przynajmniej uniemożliwić mu skutecznie działanie i odzyskanie władzy. Może i tak jest. Ale po pierwsze, nie idzie. Ani poparcie, ani finanse PiS nie leżą w gruzach, a myśl o delegalizacji budzi opór nawet zdecydowanych zwolenników koalicji. Po drugie, działania w tym kierunku najprawdopodobniej wzmocniłyby opozycję (nie tylko PiS) zamiast zniszczyć. I jeszcze wywołałoby ponure myśli u koalicjantów. A dyktatury Tuska nie chce prawie nikt. Dlaczego zatem ta teoria ma się tak dobrze? Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że rzucanie opozycji kłód pod nogi sprawia, że ta zajmuje się sobą, a nie walką z rządem. Drugi jest taki, że stanowi dość dobrą wymówkę dla samych pisowców, by zajmować się sobą, zamiast np. wdrażać strategię odzyskania władzy. W tym sensie tzw. terror praworządności jest w jakimś stopniu skuteczny. Ale nie w sensie „domykania systemu”.
3 . Osłabianie Polski jako całości. Na różnych polach: czy to przez opóźnianie inwestycji w infrastrukturę lub obronność, niekorzystne zmiany w polityce społecznej i kulturalnej, niewytłumaczalne pogorszenie sytuacji budżetowej albo na przykład porzucenie aktywnej polityki ukraińskiej. Pozycja rządu w Brukseli też nie doznała poprawy. Ta hipoteza zawiera w sobie bardzo poważny zarzut wobec ekipy rządzącej – bo de facto przedstawia ją jako obcą agenturę świadomie działającą na szkodę własnego kraju. Osobiście tę ocenę „złagodziłbym” – bo według niej koalicja to wręcz nieludzko sprawna machina zła, w której nie ma miejsca na odstępstwo od linii, zwykłą niekompetencję czy np. przekonanie, że właśnie w ten sposób dba się o dobro Polski (a przecież takich czynników także pominąć nie sposób). I znów: przypisywanie koalicji jakiejś niebywałej spójności i sprawczości w czynieniu szkód… stanowi czasem wygodną wymówkę dla niektórych polityków i zwolenników opozycji. Bo skoro przeciw nam działają tak przepotężne siły, to co zrobisz, jak nic nie zrobisz?
4 . Postępowa agenda. Ta hipoteza kładzie nacisk na zmiany kulturowe. Nie chodzi tylko o związki partnerskie, tęczowe piątki w szkołach czy prawo aborcyjne, ale zmiany w szerszym zakresie, jak zaakceptowanie multikulturalizmu czy uznanie, że energia musi być droższa, spalinowe samochody to zło, a zamiast dzieci lepiej mieć „psieci” i ogólnie realizować się przez wytężoną pracę i przyjemności. Oczywiście, że rządząca koalicja jest znacznie bardziej progresywna od poprzedniej (i chyba od samego społeczeństwa), ale i tutaj pojawiają się wątpliwości co do wykonalności i spójności agendy. Przede wszystkim, zanim staliśmy się postępowi, na świecie pojawiła się refleksja i powolna reakcja. Po drugie, ekscesy szczególnie rozgrzanych przedstawicieli stronnictwa postępu tylko szkodzą ich sprawie. Po trzecie, sama koalicja nie jest zgodna, czyli wiele pomysłów, nawet gdyby weszły na ścieżkę legislacyjną, nie ma obecnie i w bliskiej przyszłości szans na dotarcie do etapu prezydenckiego podpisu.
5 . Wielka Europa. Wg tej teorii chodzi o to, by tak popsuć Polskę, osłabić jej pozycję i podsycić wewnętrzne konflikty, by perspektywa wejścia do państwa europejskiego stała się akceptowalna, a nawet atrakcyjna dla bardzo szerokich rzesz społeczeństwa. Dziś tak nie jest, o czym świadczą bezpośrednio np. sondaże dotyczące wprowadzenia euro w Polsce. A pośrednio: stopniowe przyjmowanie przez Koalicję Obywatelską i sojuszników narodowej, suwerennościowej retoryki, i to jeszcze przed zeszłorocznymi wyborami. Zaś o trafności europejskiej hipotezy świadczy realna polityka ustępstw, a także wyczekiwania na decyzje unijnych partnerów. Ale i tutaj pojawiają się poważne wątpliwości: na cały pakiet zmian traktatowych zaproponowanych przed ostatnimi eurowyborami nie zgodzi się tyle krajów, że nawet jeśli Polska go kupi w całości, i tak nie wejdzie w życie. Co z niego zostanie, nikt dziś nie wie, ani w Warszawie, ani w żadnej innej stolicy. Proces jest tak powolny i niepewny (a w dodatku czasem się cofa), że można śmiało założyć, że zanim dojdzie do rozstrzygającej batalii, w Polsce będzie już rządził kto inny.
6 . Róbmy to, co Niemcy. To skromniejsza i prostsza odmiana scenariusza wielkiej Europy (nawiązuje też do scenariusza pierwszego, czyli restauracji III RP). Zakłada wzorowanie się na Republice Federalnej. Ale przecież i to nie da się przeprowadzić, bo Polska to nie Niemcy i istnieje w innych warunkach, a poza tym widzimy wszyscy, że nasz zachodni sąsiad popełnia mnóstwo błędów, pod wieloma względami słabnie, a jego legendarna spójność społeczna, stabilność polityczna i siła gospodarcza zdają się dezaktualizować. I jeszcze jedno: przekonanie o wspólnocie interesów naszych krajów właściwie już u nas umarło, a jeśli się jeszcze trzyma, to chyba głównie na stypendystach niemieckich fundacji.
Podsumowując: nikt nie wie, jaki właściwie system ma zostać domknięty. Innymi słowy: nikt w gruncie rzeczy nie wie, dokąd zmierza polityka naszych władz. Włączając w to same władze. A jeśli ktoś wie, to okoliczności sprawiają, że tak mu się tylko zdaje. Nie zanosi się także i na to, by wizja celów na poziomie wyższym niż pojedyncze rozwiązania wyklarowała się po nawet zdobyciu Pałacu przez kandydata koalicji.
W tym miejscu, kończąc tekst, należy zadać pytanie – czy opozycja dysponuje wizją wykraczającą poza odwrócenie niekorzystnych polityk dzisiejszej władzy i restaurację własnych rządów?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/711198-czym-jest-system-ktory-chce-domykac-schetyna