Tomczyk to przykład „chłopca”, czyli specyficznego gatunku w polskiej polityce, obok Hołowni, Budki, Trzaskowskiego, Nitrasa, Szczerby czy … Jachiry.
Gdyby Antony Blinken, sekretarz stanu USA, chciał coś zaskakującego powiedzieć premierowi Donaldowi Tuskowi na osobności, to pewnie zapytałby: kto to, do cholery, jest? I dotyczyłoby to Cezarego Tomczyka, wiceministra obrony, którzy 12 września 2024 r. towarzyszył szefowi polskiego rządu w rozmowach z amerykańskim ministrem spraw zagranicznych. Wicuś Tomczyk, a nie minister Władysław Kosiniak-Kamysz. Blinken zapewne nic nie zrozumiał z tego, co mu ewentualnie Tomczyk perorował, bo wicuś cierpi na trwały rozstrój logiczny oraz kompetencje wojskowe zbliżone do niejakiego Balouna.
Baloun to jeden z bohaterów „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, w cywilu młynarz z okolic czeskiego Krumlova. A z Tomczykiem jest nawet gorzej, gdyż Baloun był specjalistą od pożerania wszystkiego, co mu się nawinęło, a wicek jest znany z nierozumienia wszystkiego, co powinien rozumieć. I za tę niewątpliwą zaletę był rzecznikiem prasowym premier Ewy Kopacz. Bo jej rzecznikiem mógł być tylko ktoś nie stanowiący dla niej konkurencji. Mówiąc brutalnie, musiał to być ktoś od Ewy Kopacz głupszy. I choć znalezienie kogoś takiego nie było proste, jednak się znalazł.
Wicepremier i minister obrony pewnie nie chciał się tłumaczyć przed Antonym Blinkenem z głupot, które robi rząd Donalda Tuska i sam premier, przede wszystkim w kwestiach kontraktów obronnych z firmami z USA. Dlatego Władysław Kosiniak-Kamysz brał bowiem udział w 1. Tischnerowskim Kampusie Młodych na polu biwakowym w Odporyszowie koło Dąbrowy Tarnowskiej. Ale też obecność Tomczyka nie była przypadkowa, wszak to zarazem komisarz polityczny i rewizor, wstawiony do szefostwa MON, żeby Kosiniaka-Kamysza wkurzać i upokarzać, a jednocześnie go kontrolować.
Donald Tusk znalazł wyjątkowo upokarzający sposób na kontrolowanie Władysława Kosiniaka-Kamysza, bo Tomczyk to wyjątkowo niskie ogniwo ewolucji polskiej polityki. Samo to, że to Tomczyk, już jest obelgą. Ale premier Tusk spodziewał się wierzgania w różnych sprawach Władysława Kosiniaka-Kamysza, więc dostał on najgorszego z możliwych komisarza politycznego czy też kogoś w rodzaju specjalnego agenta.
Tusk celowo wybrał Tomczyka do roli wicka ze względu na łatwo zauważalne sygnały wyposażenia w ulotny umysł i nienachalną charyzmę. Mając specjalny mandat od premiera wicek ma wprawiać swego formalnego szefa w zakłopotanie różnymi wypowiedziami, stawiać przed faktami dokonanymi, zajmować stanowisko w kwestiach, w których jeszcze nie zapadły decyzje, tworzyć wrażenie, że to on jest faktycznym szefem resortu obrony.
Wdzięczny premierowi wicek wpuszczał do publicznego obiegu (na przykład w Polskim Radiu) bajki o wpływie Donalda Tuska na zmianę polityki obronnej oraz bezpieczeństwa przez kanclerza Niemiec i prezydenta Francji. Mówił: „Po wizytach premiera Tuska we Francji i Niemczech i zagranicznych ministra Sikorskiego i ministra Kosiniaka-Kamysza Europa się budzi. Na drugi dzień mieliśmy telefony z francuskiej i niemieckiej armii w sprawie otwarcia nowych projektów, które nie mogły być zrealizowane wcześniej”. To rewelacja na miarę ulotnego umysłu, gdyż przedstawiciele armii innych państw nigdy nie dzwonią do polityków za granicą, bo za to można stanąć przed sądem lub ekspresowo wylecieć. A tym bardziej nikt nie wpadłby na pomysł, żeby dzwonić do Tomczyka.
Umieszczając Tomczyka w MON Tusk zapewnił sobie odpowiedni stopień rozedrgania ministra Kosiniaka-Kamysza, żeby ten więcej zdrowia tracił na zajmowanie się swoim zastępcą niż resortem. I w ten sposób Tuskowi łatwiej wpływać na decyzje podejmowane w MON. W istocie wicek jest więc w MON swego rodzaju dywersantem. Mając kontrolę nad Kosiniakiem-Kamyszem poprzez rewizora z ulotnym umysłem, Tusk de facto degraduje prezesa PSL i szefa MON. Wysyła mu bowiem komunikat, że nawet tak marny rewizor jest w stanie go szachować. Tusk mówi wyraźnie, kto tu rządzi i degraduje Kosiniaka-Kamysza.
Cezary Tomczyk to przykład „chłopca”, czyli specyficznego gatunku w polskiej polityce. Jest „chłopcem” obok Szymona Hołowni, Borysa Budki, Rafała Trzaskowskiego, Sławomira Nitrasa, Michała Szczerby, Dariusza Jońskiego, Krzysztofa Gawkowskiego, Roberta Biedronia, Krzysztof Śmiszka czy Łukasza Kohuta. „Chłopcem” jest w pewnym sensie także wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, który z chłopięcością walczy, a jednocześnie nie chce się z niej wyzwolić.
Bycie „chłopcem” to w polskiej polityce małe (o ile jakiekolwiek) poczucie odpowiedzialności, niedojrzałość (pod wieloma względami), brak powagi oraz postrzeganie polityki czy spraw państwowych w kategoriach zabawy, a co najwyżej przygody. I niestety dotyczy to także „chłopców” premierów. Donald Tusk swoją chłopięcość próbuje przezwyciężać, a co najmniej ukrywać (z marnymi skutkami), zaś Kazimierz Marcinkiewicz jako premier dopiero w niej zasmakował. Dlatego pan Kazio uroki chłopięcości odkrył dopiero po czterdziestce.
O chłopięcości, mimo ewidentnych problemów semantycznych, można też mówić w wypadku sporej grupy kobiet we współczesnej polskiej polityce, i w żadnym razie nie chodzi tu o kwestie tożsamości. Po prostu termin „dziewczęcość” nie oddaje tego, co kryje się za „chłopięcością”. „Chłopców” cechuje pewien brak umiaru w tym, co mówią i kompletna nonszalancja, gdy chodzi o skutki tego, co robią. Generalnie „chłopcy” bawią się polityką jako lekką, łatwą i przyjemną formą kariery. „Chłopcy” realizują siebie, natomiast polityka wymaga przede wszystkim zajmowania się innymi i służenia innym. Modelowymi przykładami „chłopców” wśród politycznych dziewcząt są Klaudia Jachira, Aleksandra Gajewska, Barbara Nowacka czy Katarzyna Kotula.
Typowa dla „chłopców” beztroska nie uwzględnia rzeczywistych związków przyczynowo-skutkowych. „Chłopcy” nigdy nie biorą pełnej odpowiedzialności za swoje czyny i słowa licząc na to, że nierozwiązywalne czy trudne sprawy same się rozwiążą lub ktoś to za nich zrobi. Władza „chłopców” to najgorszy scenariusz dla Polski, jaki można sobie wyobrazić. Przede wszystkim dlatego, że „chłopcy” nie czują związku między decyzjami, a ich skutkami. I nie chcą ponosić odpowiedzialności za swoje czyny bądź słowa. „Chłopcom” się wydaje, że rzeczywistość jest czymś w rodzaju gry, przedstawienia, w którym wszystko jest możliwe, nie ma się jednego życia, lecz wiele, gdzie można przećwiczyć różne warianty, nawet podróżując w czasie.
Istnieje duże ryzyko, że w razie poważnego zagrożenia „chłopcy” po prostu się poddadzą. Albo oddadzą komuś w opiekę. Jako opiekun, który za nich wszystko załatwi jest przez wielu „chłopców” postrzegana Unia Europejska. Nawet jeśli nie mieliby pojęcia, co robić zdobywając władzę, wystarczy poczekać na instrukcje i procedury z Brukseli. A potem instytucje europejskie wszystko za nich zrobią. „Chłopcy” nie są samodzielni i być nie muszą, skoro nie liczy się cel rządzenia, ale samo to, że się sprawuje władzę. I trudno liczyć na to, że mając władzę „chłopcy” wyrosną ze swojej chłopięcości (dziewczęcości), bowiem znane przypadki dowodzą, iż już sprawując władzę bardzo często z chłopięctwa się nie wyrasta, tylko je pogłębia.
Wzorcem z Sevres „chłopca” u władzy jest prezydent Francji Emmanuel Macron. Tyle tylko, że Macron jest mimo wszystko dość typowym absolwentem francuskiej kuźni kadr dla polityki, mającym za sobą klasyczną drogę kariery, więc jego chłopięcość jest raczej stylem niż metodą, choć na metodę wpływa. Urokowi chłopięcości Macrona, wychwalając ją następnie pod niebiosa, uległy podczas jego wizyty w Polsce w lutym 2020 r. takie osoby jak Agnieszka Holland, Adam Michnik, Krystyna Zachwatowicz-Wajda, Krzysztof Warlikowski, Wojciech Pszoniak czy Andrzej Seweryn. W Polsce nie widać wśród „chłopców” (także wśród dziewcząt) nikogo, kto miałby kwalifikacje Macrona do sprawowania władzy i czarowania elit. Widać za to multiplikowanie Tomczyków, czyli „chłopców” bez właściwości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/706035-dlaczego-z-sekretarzem-blinkenem-rozmawial-cezary-tomczyk