Szokująca próba zabicia faworyta do amerykańskiej prezydentury stawia przed Amerykanami fundamentalne pytania o kondycję ich państwa i jego bezpieczeństwo. Radykalnie zmienia też sytuację w wyścigu do Białego Domu. W tym kontekście wiele do myślenia dostał polski premier.
Im więcej godzin mija od próby zamachu na Donalda Trumpa, tym bardziej szokująco wygląda to zdarzenie. Olbrzymie wątpliwości budzą relacje świadków i filmy, na których widać agentów Secret Service zabezpieczających więc wyborczy byłego prezydenta.
Czy służby zlekceważyły alarmy zwykłych ludzi, wskazujących, że na pobliski dach wchodzi mężczyzna z długą bronią? Dlaczego nie reagowano? Jak to możliwe, że do sieci trafiają nagrania przypadkowych osób, które sfilmowały zamachowca szykującego się do oddania strzału, a nie widzieli go snajperzy mający zapewnić Trumpowi bezpieczeństwo?
Jak oceniać ten zamach w kontekście próby odebrania byłemu prezydentowi państwowej ochrony, a ostatecznie brak zgody administracji Joe Bidena na jej rozszerzenie?
Pytania, które mnożą się w USA, być może nigdy nie doczekają się wyczerpujących odpowiedzi.
Dziś wiemy bez wątpienia, że próbowano zabić kandydata mającego największe szanse na wygranie listopadowych wyborów. Donald Trump miał mnóstwo szczęścia, że kula jedynie drasnęła go w ucho. Centymetry dzieliły go od śmierci.
Mówimy o polityku, wobec którego rozkręcono największą w historii Ameryki kampanię nienawiści, przez lata porównywano do Hitlera (przebrzmiała gwiazda polskiego dziennikarstwa Tomasz Lis robi to również dziś, po tym, jak Trumpa nieomal zastrzelono!), na wszelkie sposoby starano się go nie dopuścić do ponownego ubiegania się o prezydenturę.
Dziś w Pensylwanii było o krok od najtragiczniejszego domknięcia tej operacji. Choć do tragedii i tak doszło – nie żyje jeden z uczestników wiecu, dwóch kolejnych jest w ciężkim stanie.
Trumpa wzięły na cel nie tylko lewicowo-liberalne „elity” za oceanem, lecz również w Europie. W ich narracji ma być największym zagrożeniem dla demokracji. Tymczasem okazało się, że najbardziej zagrożone jest życie samego Trumpa.
Nie sposób lekceważyć tego, w jaki sposób były prezydent zareagował na próbę zamachu. Szybkie podniesienie się, wyciągnięta pięść, okrzyk do swoich zwolenników, by walczyli, by byli silni. I to w momencie, gdy po jego twarzy spływała krew po postrzale, gdy stało się dla niego jasne, że właśnie ktoś próbował odebrać mu życie.
Można Trumpa nie lubić, nie zgadzać się z jego słowami, życzyć mu klęski w wyborach. Ale trzeba docenić naturalną siłę, jaką ten człowiek zaprezentował w tak krytycznym momencie. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy uznawać kontrowersyjnego polityka za twardego przywódcę, jakiego Ameryka potrzebuje, dziś mógł zobaczył go w Bethel Park.
Stąd tak liczne w Stanach Zjednoczonych – oraz wśród komentatorów w innych częściach świata – opinie, że zamach w Pensylwanii toruje Trumpowi drogę do Białego Domu. W obliczu ciężkiego kryzysu wizerunkowego Joe Bidena i szamotaniny w Partii Demokratycznej wokół wymiany kandydata, Trump umocnił się jeszcze bardziej.
Na dziś – co niestety trzeba podkreślić: jeśli uda się zapewnić mu bezpieczeństwo do listopada – to on zostanie 47. prezydentem USA.
I tu pojawia się pytanie o wnioski, jakie z tego tragicznego wydarzenia na amerykańskim wschodnim wybrzeżu płyną dla naszej klasy politycznej, a zwłaszcza jej głównego aktora, Donalda Tuska.
Nie ma co liczyć na to, że wyciągnie wnioski co do sposobu prowadzenia polityki, dehumanizowania przeciwników, urządzania na nich nagonki, nakręcania spirali abominacji, rzucania najcięższych oskarżeń i próby wykluczania z życia publicznego. Trudno się spodziewać, że spłynie nań refleksja ws. np. ochrony dla Mateusza Morawieckiego, której mu odmówił, mimo gróźb śmierci otrzymywanych przez byłego premiera.
Ale jest jeszcze jeden aspekt, z którym Tusk musi się zmierzyć. Wszystko wskazuje na to, że w listopadzie na czele administracji Stanów Zjednoczonych – najważniejszego naszego sojusznika w obszarze bezpieczeństwa – stanie właśnie Donald Trump. I to z nim oraz jego otoczeniem polskie władze będą musiały ułożyć dobre stosunki. Nie dla osobistych korzyści Tuska, lecz w interesie Polski.
Tusk zapisał się w historii polityki jako bodaj jedyny, który publicznie małpował przystawianie pistoletu do pleców urzędującego prezydenta USA. Był nim właśnie Donald Trump.
Co więcej, szef Platformy Obywatelskiej jest ze swojej infantylności dumny, bo fotografię z tego haniebnego zdarzenia zamieścił nawet w książce „Szczerze”.
Jeśli jeszcze nie zaczął tego żałować, dziś ma ostatni dzwonek alarmowy. Zostały mu cztery miesiące, by się pogodzić z wygraną Trumpa, radykalnie zmienić swoją postawę wobec lidera Republikanów, zaniechać ciągłego przedstawiania 45. prezydenta jako rzekomego zagrożenia dla wolnego świata, a podjąć próbę budowania relacji z jego środowiskiem.
Ma z czego się wycofywać, za co przepraszać i co naprawiać. Stawką jest bezpieczeństwo Rzeczpospolitej. Czy Donald Tusk to wreszcie dostrzeże?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/698892-tusk-ma-cztery-miesiace-by-sie-pogodzic-z-wygrana-trumpa