Dla Tuska zajmowanie kolejnych stanowisk to tylko obsesja kolekcjonera. Takiego, który w swoich zbiorach ma coś, czego nie ma nikt inny.
Niby „murowanym” kandydatem na prezydenta Polski jest Rafał Trzaskowski. A jednak to Donald Tusk jest tym, który może prezydenta Warszawy osadzić i samemu się zgłosić w roli kandydata na głowę państwa. A wtedy Trzaskowski nie miałby nic do gadania. I jest jeszcze Radosław Sikorski, który bardzo by chciał, ale partia nie bardzo, a sam Tusk lubi się z Sikorskim bawić, ale ponad stanowiskiem szefa dyplomacji nie chce go widzieć. Tyle że tego nie chce widzieć sam Sikorski, więc kombinuje, spinuje i się łudzi. Podobnie jak jego żona Anne Applebaum. Po co Donaldowi Tuskowi prezydentura Polski? – zastanawiają się politycy koalicji 13 grudnia, a przede wszystkim Platformy Obywatelskiej. Zastanawia się też wyborcza.pl (9 lipca 2024 r.).
Rozgrywanie Trzaskowskiego i Sikorskiego to jedno (dla zabawy, bo Tusk lubi się tak bawić ambicjami swoich ludzi), a decyzja obecnego premiera o kandydowaniu to drugie. I wtedy pojawia się pytanie – po co? Bronisław Komorowski powiedziałby, że sprawa jest „arcyboleśnie prosta”, choć raczej nie potrafiłby odpowiedzieć, dlaczego taka jest. A ona jest rzeczywiście prosta: Donald Tusk chciałby być prezydentem Polski z próżności. Żeby dorzucić sobie to stanowisko do kolekcji. A w kolekcji są już takie tytuły: przewodniczący Kongresu Liberalno-Demokratycznego, przewodniczący Platformy Obywatelskiej, przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej, wicemarszałek Senatu (mało, ale zawsze), wicemarszałek Sejmu (też mało, ale zawsze), trzykrotny premier i przewodniczący Rady Europejskiej.
Nie ma konkursu na to, kto w Polsce po II wojnie światowej (a nawet po odzyskaniu niepodległości w 1918 r.) ma w kolekcji najwięcej najważniejszych stanowisk i tytułów, a mimo to Donald Tusk uważa, że w takim konkursie startuje. I byłby pewny, że zajmie pierwsze miejsce i będzie nie do pobicia przez dekady, o ile nie dłużej, gdyby nie brakowało mu prezydentury Polski. Ktoś mógłby powiedzieć, że to kompletnie niedorzeczne, że taki konkurs to głupota i odlot. Ktoś, ale nie Tusk.
Dla Tuska kolekcjonowanie najwyższych stanowisk i tytułów to jest odpowiednik tenisowych wygranych w turniejach Wielkiego Szlema i to nie pojedynczych. Tusk uważa kolekcjonowanie tytułów i stanowisk za uzbieranie Klasycznego Wielkiego Szlema (wygrana we wszystkich czterech turniejach wielkoszlemowych w jednym sezonie), a właściwie Złotego Wielkiego Szlema (do wygranej w jednym sezonie w turniejach w Melbourne, Paryżu, Londynie i Nowym Jorku dorzuca się wtedy złoty medal olimpijski). W tenisie Złotego Wielkiego Szlema ma tylko Steffi Graf. I Tusk chciałby być taką Steffi Graf.
To może się wydawać absolutnie głupie, ale ci, którzy Tuska znają (część ciekawej wiedzy o nim zawiera książka jego żony Małgorzaty – „Między nami”) wiedzą, że jeśli ktoś może się w Polsce w takie „głupoty” bawić, to Donald Tusk. A nawet nie tyle się bawić, co robić to ze śmiertelną powagą. I wtedy pomijając królów Polski, jedynym konkurentem w konkursie byłby dla Tuska Józef Piłsudski. On nie był wprawdzie szefem żadnej międzynarodowej organizacji, ale był ojcem niepodległości, marszałkiem w wojsku, zwycięskim wodzem oraz naczelnikiem państwa. To nie blaga i odlot, Tusk naprawdę porównuje się z Józefem Piłsudskim i robią to jego największe przydupasy.
Nie chodzi o to, jaką władzę ma w Polsce prezydent, lecz o to, żeby mieć to stanowisko i splendor z nim związany w kolekcji. W tym przejawia się wspomniana i bezgraniczna próżność Donalda Tuska. I to byłaby rekompensata za porażkę w jedynych dotychczas wyborach prezydenckich, w których Tusk startował i przegrał – w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim. Dla obecnego premiera to ogromny problem i wielki kompleks, ale paradoksalnie tamta przegrana umożliwiła mu inne zdobycze, bo go motywowała. A teraz może on powiedzieć, że prezydentura Polski w 2025 r. dopełni i zamknie historię. I w żyjących obecnie pokoleniach polityków raczej nikt mu nie dorówna.
W konkursie, w którym startuje Donald Tusk w ogóle nie chodzi o to, co te wszystkie stanowiska i tytuły dają Polsce. Nic nie dają, a nawet bywały szkodliwe. Ważne jest, co dają Tuskowi. A dają to, że zaspokajają jego próżność. Tylko tyle i aż tyle. Inny polityk pewnie starałby się wykorzystać te wszystkie stanowiska i tytuły, żeby prowadzić skuteczny lobbing dla Polski albo załatwiać konkretne sprawy dla niej. Dla Tuska to tylko obsesja kolekcjonera. Takiego, który w swoich zbiorach ma coś, czego nie ma nikt inny. Z punktu widzenia państwa i historii to kompletna bzdura i niedorzeczność, ale przecież nie o państwo tu chodzi.
W kategoriach klasycznej polityki kolekcjonowanie stanowisk i tytułów nie jest normalne. To nawet aberracja. Tym bardziej gdy na jakimś etapie sprowadza się do rywalizacji z Józefem Piłsudskim. Najważniejsza jest wygrana w konkursie, nawet tak niedorzecznym, że startuje w nim tylko jedna osoba.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/698307-po-co-donaldowi-tuskowi-prezydentura-polski-z-proznosci