Drugi raz taki ordynarny numer jak 15 października 2023 r. nie przejdzie, bo ludzie (nie wszyscy oczywiście) mają jednak swoją godność i honor.
Rozmowa Agnieszki Kublik (oczywiście w „Gazecie Wyborczej”) z prof. Przemysławem Sadurą, socjologiem z UW, wygląda jak stypa. Po „wielkim zrywie” 15 października 2024 r. Zryw był, ale się zmył – już w wyborach samorządowych 7 i 21 kwietnia 2024 r. A teraz Kublik z Sadurą wieszczą, że jeszcze bardziej zryw „zmyje się” 9 czerwca 2024 r. w wyborach europejskich. Tylko przyczyny są podane nietrafnie.
Kublik i Sadura w ogóle nie biorą pod uwagę, że nawet zmobilizowani niczym komsomolcy mieszkańcy wrocławskiego Jagodna mogli się poczuć zrobieni w „bambuko”. Bo nawet ich potraktowano jak mięso armatnie, żeby nie powiedzieć – jak nawóz historii. I jak naiwniaków, których można dowolnie ugniatać. Nawet w świecie komsomolskich baśni o demokracji istnieje granica robienia z ludzi idiotów, mimo że wielu z ochotą i entuzjazmem dawało się w ten sposób robić. No, bo co mają z tego, że 15 października 2023 r. zmienili władzę? Wyższe bezrobocie? Wyższe ceny energii? Wyższe ceny żywności? Szkoły i uczelnie przekształcane w fabryki nieuków? Znikające dopłaty do kredytów mieszkaniowych? Totalnie niepewną przyszłość?
Prof. Sadura konstatuje:
„Większość z nas uznała, że to, co najważniejsze – sprawy ustrojowe, społeczne, obyczajowe – rozstrzygnęły się 15 października”.
Problemem jest to, że nic z tego się nie rozstrzygnęło, a jeśli nawet, to zmieniło się na gorsze. To dlatego po frekwencyjnym wybuchu 15 października (74,38 proc.), 7 kwietnia było już tylko 51,94 proc. (wybory do sejmików), a w drugiej turze 44,06 proc. I nie chodzi o to, że zryw wynikał z wielkiej chęci zmieniania ustroju, tylko z wielkiej manipulacji. Ale tak bardzo można ludziom zrobić wodę z mózgu tylko raz. Potem już nawet ci kompletnie bezkrytyczni wobec „demokratów” czują się oszukani i wykorzystani.
To prawda, że frekwencja w wyborach europejskich jest zwykle niska: w 2004 r. 20,87 proc., w 2009 r. - 24,5 proc., w 2014 r. - 23,8 proc. Tylko w 2019 r. zdarzył się cud i głosowało 45,68 proc. uprawnionych. Ale to było raz i chodziło głównie o danie nauczki euroentuzjastycznym komsomolcom (na PiS głosowało rekordowe 45,38 proc.). Jak na lejące się obecnie z wszystkich mediów i partii koalicji 13 grudnia durne opowieści o wyborach do Parlamentu Europejskiego jako o wyborze między UE a Rosją Putina, Polacy są miarę uodpornieni na traktowanie ich jak idiotów.
Prof. Sadura tłumaczy, że „politycy, komentatorzy mogą zaklinać rzeczywistość, mówić, że nie ma wyborów ważniejszych i mniej ważnych, ale Polacy, Polki swoje wiedzą”. Co wiedzą? Podobno to, że instytucje unijne to jakaś magma, a „prestiż europosła jest niski”, bo „euromandat to lukratywna emerytura, ewentualnie przechowalnia dla tych, których trzeba z polskiej sceny politycznej czasowo usunąć”. No i „kampania jest dosyć niemrawa, niektórzy się śmieją, że wręcz bezobjawowa, można było przegapić, że nadchodzą te wybory”.
Kampania jest niemrawa, bo Polacy mają dość tępej europejskiej propagandy, a kandydaci obozu rządzącego nic innego nie potrafią. Można się poczuć jak prawie 50 lat temu, gdy 10 lutego 1976 r. do konstytucji wprowadzono zapis o „nierozerwalnym sojuszu ze Związkiem Radzieckim”. Wtedy rządowa propaganda przedstawiała Sowiety jako raj równie nachalnie i bezczelnie, jak teraz politycy koalicji 13 grudnia przedstawiają Unię Europejską. Nie chodzi nawet o treść, tylko o obrzydliwość samej formy.
Jak mówi prof. Sadura, „ulegliśmy magii tamtej chwili. Wybory 15 października to był jednak rodzaj karnawału”. Nie tyle karnawału, ile zbiorowej hipnozy przechodzącej w histerię – jak w kulminacyjnej scenie „Pachnidła” Patricka Süskinda, gdzie karnawał zamienia się w jedną wielką orgię. W wyborach trudno wywołać takie emocje, więc karnawał zamienił się tylko w wielkie zaczadzenie. Ale zaczadzenie jest zwykle jednorazowe, słusznie więc prof. Sadura zauważa, że „to było wydarzenie niespodziewane i niespotykane”, ale „nie doszło do jakiejś diametralnej zmiany wartości w młodym pokoleniu. (…) Chodziło o jednorazową mobilizację”. Nie dodaje prof. Sadura, że chodziło o jednorazową mobilizację także z tego powodu, iż teraz wielu odczuwa wstyd czy zażenowanie, że dali tak się zrobić „w bambuko”.
Podobno różne protesty, szczególnie organizowane przez kobiety, „nakręciły modę, żeby wziąć udział w wyborach do Sejmu i Senatu”. A nawet „młodzi mieli do czynienia ze społecznym przymusem udziału w wyborach”. Pewnie raczej ze środowiskowym szantażem, ale „przymus” też może być. To jednak żenujące, gdyby było tak, jak to przedstawia prof. Sadura, że „nie można było po prostu przyjaciołom, kolegom, koleżankom powiedzieć, że się nie idzie na wybory”. I nie szkodzi, że „to dotyczyło tylko tych jednych wyborów”. Co to za przyjaciele i koledzy, jeśli ulegają jakiemuś durnemu szantażowi, a nawet sami go stosują?
Przewidując niską frekwencję w nadchodzących wyborach europejskich prof. Sadura w sposób chyba niezamierzony opisał największy przekręt wyborczy po 1989 r., czyli zaczadzenie wyborców 15 października 2023 r. On sam o zaczadzeniu nie mówi, bo nie wypada, ale dla coraz większej liczby wyborców staje się to jasne. To był rodzaj wzięcia części wyborców jako zakładników. I przy okazji zrobienie im wielkiego prania mózgów. Drugi raz taki ordynarny numer nie przejdzie, bo ludzie (nie wszyscy oczywiście) mają jednak swoją godność i honor.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/693585-prof-sadura-mimowolnie-pokazal-w-gw-jak-zaczadzono-wyborcow