Liderzy zmowy w UE nie są dobroczyńcami: oni tylko czasem pozwalają korzystać tym, których mają za służących, z tego, co formalnie i tak im się należy.
Rozczulające są te głosy, w których słychać zachwyt, że Ursula von der Leyen i Donald Tusk dogadali się w sprawie zakończenia postępowania przeciw Polsce na podstawie art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej. Równie rozczulające są polityczne amory tych dwojga, które właśnie możemy oglądać w związku z ich obecnością na 16. Europejskim Kongresie Gospodarczym w Katowicach. Spijają sobie soczek z usteczek, nie szczędząc duserów i tęsknych uśmiechów. Po prostu dobrze się bawią. Tym lepiej, im bardziej robią w konia tych, dla których ten tani teatrzyk jest odgrywany.
Przecież Urszulka i Donek wcale się nie musieli dogadywać w sprawie jakiejkolwiek procedury. One w Unii są dla idiotów, którzy w nie wierzą. A na co dzień wszystko jest ustalane pod stołem. Bo wbrew hurrademokratycznemu bredzeniu, instytucje Unii Europejskiej mają tyle wspólnego z demokracją, co Donald Tusk z talentem wokalnym (każdy może sprawdzić, jak zmasakrował „Hey Jude” The Beatles).
Unią Europejską nie rządzą traktaty, tylko zmowy. Na różnych poziomach. Na zasadzie zmowy wyłania się kluczowych kandydatów na przewodniczącego Komisji Europejskiej, podobnie jak na przewodniczącego Rady Europejskiej oraz szefa unijnej dyplomacji. Zmowa ma to do siebie, że ktoś jest szefem. I on ma kilku kumpli, z którymi musi się liczyć oraz wielu takich, z którymi liczyć się nie musi wcale. Może im wyrządzać jakieś przysługi, ale tylko wtedy, gdy bez szemrania robią to, czego się od nich wymaga.
Zmowa główna w Unii Europejskiej została ustanowiona przez Niemcy, którym w różnych podzmowach pomagają przede wszystkim Francuzi, a mniej do gadania, ale jednak coś tam mają jeszcze Włosi, Hiszpanie, Holendrzy, Belgowie, Austriacy czy Szwedzi. Przez lata przeciwwagą dla niemieckiej zmowy była Wielka Brytania, ale i ona bywała uczestnikiem zmowy głównej, gdy miała w tym interes. A była na tyle silna, że nie można było jej interesów ignorować. Ale Wielkiej Brytanii już w Unii nie ma – także dlatego, że inne państwa chciały jej więcej narzucać niż ustępować. A już próby zmiany ustroju Zjednoczonego Królestwa, głównie poprzez wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej to było za dużo. Dla godności Brytyjczyków i pamięci imperium.
Polska jest potrzebna uczestnikom zmowy głównej tylko po to, żeby przytakiwać Niemcom oraz z powodu swej wagi. Gdy rząd Prawa i Sprawiedliwości, trochę w brytyjskim stylu ustanowionym na długo przed brexitem, odmówił odgrywania roli podnóżka Niemiec i służącego Francji czy Holandii oraz roli tzw. jelenia w sprawach ogólnoeuropejskich, musiał zostać ukarany. Dlatego wszczęto procedurę z art. 7 TUE. Ustanowiony 13 grudnia 2023 r. rząd Donalda Tuska nie musiał nawet kiwnąć palcem, a procedura zostałaby uchylona. Przecież nie karze się oddanego służącego.
Polska była karana na podstawie zmowy, a nie żadnego europejskiego kanonu prawa, bo takowy nie istnieje. Oczywiście istnieje stosowna uzurpacja, że tzw. prawo europejskie obowiązuje, ale to kompletna ściema. Mimo uznawania wyroków TSUE za źródło prawa, co nie ma żadnych podstaw ani w traktatach europejskich, ani w polskiej konstytucji. Istnieje tylko wola polityczna uczestników zmowy, narzucana przez najsilniejszego w tym porozumieniu państwowych gangów, czyli przez Niemcy.
Mamy w instytucjach UE, ale także w Polsce rządzonej przez Tuska, triumf woli i to w formie opisanej przez Carla Schmitta. Ten prawnik, oskarżany o podanie niemieckim nazistom na tacy uzasadnienia ich rządów (w rzeczywistości nie jest to takie proste), zrobił sobie wycieraczkę z klasyka Thomasa Hobbesa. O tym poniewieraniu Hobbesem przez Schmitta napisał w 2000 r. szwajcarski filozof i teolog Martin Rhonheimer w tekście „Autoritas non veritas facit legem: Thomas Hobbes, Carl Schmitt und die Idee der Verfassungsstaates”. Chodzi o zasadę, że „nie prawda, lecz władza stanowi prawo”. Tłumacząc to na „europejski” i „tuskowy” można powiedzieć, że nie prawda, lecz pała władzy stanowi prawo.
Zasada wzięła się z Thomasa Hobbesa (z XXVI rozdziału „Lewiatana”), tylko została potem wszechstronnie sprostytuowana. Hobbes uznawał, że prawo państwowe, powierzone władcy przez obywateli, ma chronić naturalne (prywatne) uprawnienia każdego do obrony życia i dobrostanu, do zachowania pokoju. Władza nie egzekwuje i nie interpretuje prawa, lecz obywatele powierzyli jej zadania wynikające z umowy społecznej. Hobbes nie dawał władzy państwowej swobody uchwalania dowolnego prawa, tylko takie, w którym odzwierciedla się „rozum publiczny” i publiczny interes.
Carl Schmitt, podobnie jak Ursula von der Leyen i Donald Tusk (tych dwoje nawet nie musi znać Hobbesa ani Schmitta) uprościł sobie sprawę twierdząc, że „decyzja w sensie normatywnym powstaje z niczego”. Pisał: „Decyzja suwerenna jest absolutnym początkiem, a początek jest niczym innym jak suwerenną decyzją. Bierze ona swój początek z normatywnej nicości i konkretnego nieporządku”. Innymi słowy, gdy się zbiorą Olaf Scholz z Emmanuelem Macronem, a potem poinformują o tym Ursulę von der Leyen i Donalda Tuska, to mogą podjąć każdą „suwerenną decyzję” z niczego. I ona w świecie europejskiej zmowy musi być realizowana.
W istocie w instytucjach UE rządzi decyzjonizm wprost ze Schmitta i wynika on wyłącznie z woli tych, którzy zawiązali zmowę. Jeśli zmowa chce narzucić własny porządek (zamordyzm), uzasadnia to wszystko inne. Można wtedy zrobić wszystko, bo zmowa działa w normatywnej pustce, nie jest niczym ograniczona. Dlatego w dowolnym momencie można Polskę ukarać oraz automatycznie z kar zrezygnować, jeśli Polska przyjmie warunki zmawiających się stron. A chyba nikt nie ma wątpliwości, że Donald Tusk przyjmie warunki każdej zmowy i jeszcze będzie szczęśliwy, mówiąc, jak wielki odniósł sukces.
Liderzy zmowy nie są oczywiście żadnymi dobroczyńcami. Oni tylko pozwalają, przynajmniej przez jakiś czas, korzystać tym, których mają za służących, z tego, co formalnie im się i tak należy. I przyzwalanie na tę kroplówkę służący uważają za dowód szacunku i równego traktowania. Nic głupszego i bardziej bałamutnego. Ale służący się cieszą. Stąd tańce Tuska wokół von der Leyen i złudzenia, że w tym tańcu jest się prowadzącym. A co najwyżej jest się fordanserem i to nędznie opłacanym albo takim, którego w każdej chwili można wykopać za drzwi – jak Nikodema Dyzmę w powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/690954-urszulka-i-donek-nie-musieli-sie-dogadywac-w-sprawie-art-7